Mieszkanie było pięknie urządzone, tak jak wymarzyłam sobie w dziewczęcych czasach. Wszędzie nowe meble (w sypialni z czeczotki), oprócz jednego pokoju, do którego wstawiono nam z Zakładu Solec-Zdrój salonik w stylu biedermayer. Miał on tę wadę, że zdarzało się niektórym zamiast na foteliku siadać na podłodze, co było bardzo zabawne, ale niezbyt przyjemne dla delikwenta. Później urządziliśmy go na gościnny.
Aha. W stołowym stał staroświecki stół, prezent ślubny od starych pań Daniewskich. Na co dzień był okrągły, w razie potrzeby można go było rozciągnąć w nieskończoność, na 24 osoby. Miał wielką ilość nóżek na kółkach, stąd nazwaliśmy go stonogiem. Meble zakupił Jachur w Kalwarii, wybieraliśmy je wspólnie z mamą, resztę wyposażenia mieszkania: bieliznę, naczynia, zastawę i wszelkie inne przybory do życia wniosłam Jachurowi jako wiano.
Do Krakowa jeździliśmy załatwiać wszystkie ważniejsze zakupy, zresztą jadąc do Krakowa uważałam, że jadę do domu, bo przecież tam była mama.
Pierwsze święta Wielkanocne spędziliśmy w Michowie. Wreszcie matka mojego męża, Antonina z Malinowskich Anyszek, musiała poznać osobę, którą jej jedyny syn wziął sobie za żonę. Dotąd nie było okazji, w dniu ślubu przysłała depeszę z życzeniami. Wyobrażam sobie, co przeżywała, gdy tak w ciemno oddawała obcej kobiecie swoje wielkie ukochanie i swoją dumę. Myślę, że wiele lat wcześniej wywożąc jedynaka do Daszawy koło Lwowa na naukę wiedziała, że nie będzie on mógł być zbyt częstym gościem w domu.
Dziadzio Jachur urodził się pod zaborem rosyjskim, gdzie, jak wiecie z historii, były wielkie trudności z nauczaniem. Czytać nauczył się na książeczce do nabożeństwa, potem przyjechał szewc z Warszawy i prowadził potajemne nauczanie. Dopiero jak powstała Polska zaczął normalną naukę w szkole pospolitej (tak się nazywała) i po roku, w wieku 14 lat ruszył w świat do szkoły średniej. Odtąd tylko wakacje spędzał w domu. Z takim trudem zdobywał wiedzę wasz dziadzio. Teraz każdy może się nauki najeść do syta, a są tacy, którym się nie chce. Chcąc służyć do Mszy św. przepływał przez rzekę, daleko było do mostu, a matka klęczała na brzegu, i modliła się, aby nie utonął, gdy woda była zbyt duża.
Kiedy poznałam mamę mojego męża, była siwiutką staruszką z pięknym warkoczem, oczywiście upiętym. Gospodarstwo zdała na zięcia, spędzała czas na czytaniu i robotach ręcznych. Oprócz matki była tam jeszcze siostra Jachura, starsza od niego Józia, szwagier Szczepan Robak, bardzo mądry człowiek, z dużym poczuciem humoru i ze wzruszającym wprost przywiązaniem do ziemi, dwie dorastające ich córki, Pola i Stacha, i dwaj synowie Gienek i Heniek. Ten najmłodszy zaimponował mi znajomością prac gospodarskich, miał chyba z 9 lat. Matka przyjęła mnie serdecznie, uznała wybór syna.
Po świętach pojechali wszyscy dorośli do Lubartowa i u notariusza Jachur zrzekł się części majątku przypadającego na niego po rodzicach jako rekompensatę za koszta wyłożone na jego studia. Z domu wziął tylko błogosławieństwo matki, a zdobyta wiedza mała zapewnić mu byt. Wszystko co w życiu posiadł, zawdzięcza swojej pracy. W rok potem przyjechała mama do nas w gościnę i trafiła na wielką uroczystość, kiedy na werandzie naszego domku dekorowaliśmy ołtarz na procesję Bożego Ciała. Zachowaniem swym potwierdziła, że uważa, że udała jej się synowa. Według starego zwyczaju synowa czyli „niewiasta” powinna przynieść świekrze garnek wydojonego przez siebie mleka. Mnie udało się wykonać tylko drugą część zadania, umiejętności dojenia nie posiadłam nigdy w życiu.
Pierwszym gościem z rodziny był mój ojciec. Przyjechał na urlop w maju 1936 r. Właśnie w maju zaczynał się w Solcu Zdroju sezon. Muszę wam wytłumaczyć, co to znaczy. Solec Zdrój był uzdrowiskiem czynnym tylko od maja do końca września. Prawie wszystkie wille były letniskowe, nieogrzewane, w kilku mających piece mieszkali właściciele Solca: w „Prusie”, w „Irenie”, a nasz dom nazywał się „Generalski”, bo przed nami mieszkała tam jakaś ważna persona. Poza tymi pięcioma miesiącami wille w Solcu Zdroju stały puste przez resztę roku. Od wsi oddzielała nas brama, przy której urzędował odźwierny. W zdroju nie było żadnego sklepu oprócz kiosku ze słodyczami i pamiątkami czynnego tylko w lecie.
W jesieni życie w zdroju zupełnie zamierało. Oparciem dla nas była wieś Solec, ciągnąca się wzdłuż drogi do Nowego Korczyna, Była w niej piekarnia, kilka żydowskich sklepików „szwarc, mydło, powidło”, jadłodajnia. Z czasem Polacy wzięli się do handlu, ale jak ja przyjechałam, musiałam się przestawić na wiejski sposób prowadzenia domu. Tu nie można było, jak w Krakowie, skoczyć do sklepu po każdy produkt i kupować po kilka deko, musiało się mieć spiżarnię i z góry przewidywać, ile czego będzie potrzeba, żeby nie być zaskoczonym brakiem. Więc porozumiałam się z kilkoma dużymi sklepami w Krakowie, tak że na listowne zamówienie przysyłały mi wszystkie potrzebne produkty.
Nasz domek miał białe ściany, na zielono malowane okiennice i dużą, zieloną werandę. Tę obsadziliśmy najczerwieńszymi pelargoniami „meteory” i ustawiliśmy koszykowe meble nakryte krakowskimi chustkami. Powstał bardzo przyjemny kącik, zachęcający do odpoczynku. Kolorowy domek był ozdobą alei.
Wkrótce po zaczęciu sezonu jechaliśmy do Krakowa na pogrzeb dziadzia Feliksa. Dziadzio był długowieczny i zawsze zdrów, nie pamiętam, aby mu kiedykolwiek coś dolegało, było to dla nas zaskoczenie. Wiadomość otrzymaliśmy przez telefon i tak się zawsze składało, że wszystkie najboleśniejsze nowiny dochodziły do mnie tą drogą. Po pogrzebie zabraliśmy ojca ze sobą. I właśnie ojciec zapoczątkował bardzo przyjemny dla nas zwyczaj, że rodzina corocznie spędzała w Solcu wakacje. Ojciec był wtedy u mnie pierwszy i ostatni raz. W rok potem, 11 czerwca 1937, zmarł nagle w 56 roku życia. Na pogrzebie byłam z siedmiomiesięczną córeczką Ewunią. Ojciec przywiązywał dużą wagę do nowej roli dziadka. Gdy za jego życia podczas pobytu w Krakowie chciałam iść na dłuższe zakupy, a bałam się dziecko w obcym miejscu pozostawić pod opieką służącej, tato zgłosił się na dyżur, po czym odwołał spotkanie z kolegami, podając powód, co wywołało wybuch śmiechu, bo dotąd nikt nie widział go w charakterze niańki. Dziadziowie i wnuczęta to jest specyficzne powiązanie uczuciowe. Świadkiem śmierci ojca oprócz mamy był Stefan, co się bardzo ciężko odbiło na jego zdrowiu i psychice. Od małego dziecka bał się wszelkich chorób, a właśnie okres jego dzieciństwa zbiegł się z częstym zapadaniem mamusi na dolegliwości nerwowo sercowe. Gdy tylko spostrzegł, że coś się dzieje, uciekał na schody pod strych aż do wyjaśnienia sytuacji albo pędził do cioci Walerci i to z taką miną, że natychmiast wiedziała, że ktoś zachorował. Po pogrzebie ojca wszyscy przyjechali do mnie.
Lecz wyprzedziłam nieco wypadki. Na razie to był pierwszy rok mojego małżeństwa. Solec roił się od kuracjuszy. Było dużo urozmaicenia, muzyki, tańców, nowych znajomości, przyjęć. Życie na wysoki połysk. W każdej chwili należało być ubranym wyjściowo, w tej samej sukni dzień po dniu nie wypadało się pokazać, dotyczyło to także panów.
Krawat i kamizelka obowiązywała na co dzień, mieszkanie stale było gotowe na przyjęcie gości, no i mina gospodarzy też musiała być uśmiechnięta. Najczcigodniejszym gościem wtedy był w naszym domu ksiądz biskup Sonik z Kielc. Podczas wizytacji wstąpił i w nasze skromne progi, czym byliśmy tak zaszokowani, że Jachur potem zamiast „pasterzu” przejęzyczył się na „papieżu”.
W pierwszym sezonie stołowaliśmy się w restauracji. Właściwie wszyscy się znali. Uzdrowisko Solec było własnością prywatną i kuracjusze witani byli jak goście właścicieli zakładu. Systemem przedwojennym goście dzielili się na pierwszej i drugiej klasy i odpowiednio do tego otrzymywali usługi i płacili ceny. P. Maria Daniewska, ciocia Mania, i p. Tunia Preissowa były kasjerkami (ta druga przyjeżdżała z Warszawy na sezon), a buchalterem i szefem propagandy był p. Włodzimierz Soswiński, emerytowany urzędnik kolejowy z Krakowa, który spędzał w Solcu całe lato wraz z żoną. Byli to niezmiernie mili ludzie, wytworni w wymowie i zachowaniu i bardzo dowcipni. Pani Stanisława Soswińska, elegancka zawsze w każdym calu, nie znosiła konwenansów, chociaż świetnie się w nich orientowała, mówiła: Przychodźcie do nas, kiedy chcecie, tylko nie składajcie nam wizyt. Jak wiele treści zawiera to zdanie.
Kiedy poważne towarzystwo zasiadało do kart w przeznaczonych do tego lokalach, my, młodzi: moje rodzeństwo, ksiądz Lutek z Olkusza (wtedy kleryk), Jaśka, studentka historii, bratanica Soswińskich itd. zbieraliśmy się w mieszkaniu pp Soswińskich w willi „Pod brzozami” i gdy tamci grywali w bridża, rzadziej w preferansa, my w kierki, osła albo cygana, a bawiliśmy się na pewno lepiej niż oni. Echo naszego śmiechu niosło się daleko po ogrodach. Pani Stanisława nie miała dzieci, cieszyła się naszą młodością, a swoją opiekę nad nami roztaczała w takiej formie, że każde z nas chętnie wysłuchiwało jej rady, a nawet uwag.
Marian wzbudził we wszystkich soleckich starszych paniach zachwyt sposobem tańczenia walca. Ach, mówiły, przecież można by mu szklankę wody postawić na głowie i utrzymałaby się. Bo też zaraz w czasie pierwszego pobytu wiedział od kogo zaczynać i obracał je majestatycznie dokoła sali. Serca ich zdobył sobie na zawsze. Zresztą Marian miał dar emablowania starszych pań (chyba wypływa to z jego dobroci); wiele lat później, gdy w czasie wesela Ewy posadziłam go między dwiema starymi ciotkami pana młodego, których nigdy nie widział, gdy tylko odczytał, gdzie siedzi, powiedział do mnie „wiem, czego ode mnie oczekujesz”. I dokonał następnych podbojów.