97-letnia dzisiaj Zofia Siemiginowska z Mississaugi opowiada o swych traumatycznych przeżyciach z okresu okupacji — ucieczce z transportu na roboty do Niemiec w 1943 roku i powrocie do domu, pieszo spod Wiednia w okolice Bochni.

Nazywam się Zofia Siemiginowska, mam 97 lat, był rok 1943…

– Ale Pani Zofio, jak wojna zaczęła się dla Pani?

Zofia Siemiginowska: – Jak dla wszystkich było to straszne, miałam 16 lat.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

        No i był ten  rok 1943, 13 marca, ni stąd i zowąd, zjawił się policjant  i do mamy, do taty mówi, że przyszedł po mnie, żeby mnie zabrać, wywieźć na roboty do Niemiec.

– A gdzie Pani mieszkała? To była wioska na południu Polski?

–  Tak, to była wieś Wytrzyszczka, tak się nazywała.

– Koło jakich miejscowości?

– Czchów, Brzesko; między Brzeskiem, a Sączem. U nas były wysokie góry.

        I przyszedł ten policjant. Ja się rozpłakałam, ale nie było wyjścia – chciałam nie chciałam – zebrałam się… Popłakaliśmy się; mama płakała, ja też, i tato. Policjant mówi, że on żąda –  tato miał konia – no więc, żeby nas zawiózł na posterunek do Czchowa. To było najbliższe takie małe miasteczko, żeby zawieźć tam na posterunek.

        Tata nie miał wyjścia, wziął konia i zawiózł mnie na ten posterunek .

– To tylko Pani była wskazana na te roboty?

– Tylko ja, nie wiem dlaczego mnie sobie tak upatrzyli. Zajechaliśmy. Już tam na tym posterunku, on do mnie mówi, żebym mu przyrzekła, że nie ucieknę, to mnie nie zamknie, tylko zabierze do swojego mieszkania, bo to była sobota, a w poniedziałek dopiero odstawią nas do Brzeska; bo to było powiatowe większe takie miasteczko.

        Poszłam do tego mieszkania, tam w niedzielę byłam, w poniedziałek pozbierali tamtych wszystkich, bo mieli chyba te 30 osób w  Czchowie i zawieźli nas do Brzeska do powiatowego miasta.

– Mówi pani, 30 osób, to były kobiety, mężczyźni?

– Różnie było  zazwyczaj starsi ode mnie; ja byłam młoda i jeszcze jedna taka Tosia i od razu żeśmy się polubiły i razem żeśmy się trzymały w tej celi w Brzesku. A w celi było nas cztery kobiety. Trzymali chyba ze 3 dni  w tych celach badali sprawę, czy to, czy owo. Jedna z tych czterech mówi do nas, czy chcecie żebyście nie jechali do tych Niemiec; żebyście wrócili do domów? Na to my, pewnie że chcemy! Ona miała papierosy i mówi, jak nam dadzą kawę na kolację, to ja te papierosy, ten tytoń rozpuszczę w tej kawie czarnej, wypijecie,  jeszcze popalimy papierosów, tak że w ogóle nie będziemy zdolne do jazdy do tych Niemiec.

        Tak zrobiła, dostaliśmy chleba kawałek, papierosy rozmoczyła w kawie czarnej i jeszcze kazała nam popalić papierosy.

        Proszę pana, w głowie się tak kręciło, w ogóle nie byłyśmy do życia, to było już noc. Na co ona mówi, na pewno rano żadna nie pojedzie do tych Niemiec. Oka żeśmy nie zmrużyły, bośmy były tak wykończone przez te papierosy, przez ten tytoń.

        Rano do lekarza… Popatrzył, wypisali nam już te dokumenty do Niemiec, „wszystkie zdrowe”. Nic z tego. A myśmy były tak słabe, w głowie się kręciło, na wymioty brało.

        Później przewieźli nas już do Krakowa do tego słynnego więzienia na Montelupich. To jest okropne więzienie, gehenna była tam. Zapędzili nas na trzecie piętro, a po schodach pełno ludzi starszych, myśmy się zdziwili, co ci ludzie tam robią i tak żeśmy się ich pytali, a oni mówią, że są zakładnikami, bo dzieci pouciekały.

        Nas na tym 3. piętrze tak poustawiali.  Gdzie kto usiadł, tam odpoczywał, ale co trochę to wołali na taką zbiórkę na dziedziniec, a szczególnie w nocy nie było spania, była zbiórka i po schodach z 3. piętra na dół.

        Z tego, co pamiętam z tego więzienia, gdy już tam nazbierali tych ludzi trochę, zapędzili nas do łaźni. Tam nie było, proszę pana, ani wstydu ani nic; wszyscy się rozbierali do naga mężczyźni czy kobiety i wszystko pod ten  prysznic, ubrania poszły do dezynfekcji na wszy.

        Tam nas badali czy jesteśmy zdrowi, nie mamy wszy. Tam nas potrzymali ze trzy dni, później ustawili wszystkich. To już było tak późnym popołudniem zaczem pozbierali tych ludzi  i pod wieczór do pociągu  na stację nas zapędzili.

        Czekaliśmy w tym pociągu chyba ze  dwie godziny zanim jeszcze więcej ludzi przywieźli i była chyba ósma wieczorem, jak ten pociąg ruszył. W każdym przedziale nas było cztery, w każdym był taki, jakby to powiedzieć, taki policjant, czy ktoś, kto nas pilnował, nawet do toalety, to też szedł. A na korytarzu też był jeden i wszystkich obserwował, jak się zachowują.

        I proszę pana, ruszyliśmy, i trudno się mówi, jedziemy. Ale pociąg stanął, jak Gubernia się skończyła, a wjechaliśmy na teren Rzeszy. Oni (pilnujący – red.) już wszyscy wtedy powysiadali, już nie było ich z nami i tak żeśmy jechali. Nie spaliśmy, bo to człowiek był nerwowo wykończony, głodny.

– Nie dawali żadnego jedzenia?

– Nie. W tym więzieniu, to nam dali jakiś tam kawałek chleba i tej czarnej kawy do tego i to było wszystko, a w pociągu to nie. I jak już wjechaliśmy na teren Rzeszy, to już każdy był nastawiony, że jedziemy już do tych Niemiec.

        Ale gdzieś nad ranem może 4. godzina była –  koleżanka miała zegarek – pociąg stanął, zapukał do okna maszynista i mówi do nas, czemu nie uciekacie? Ja wam daję czas, pociąg stoi, żebyście uciekli. Ten maszynista mówi, że codzienne wywozi tysiące ludzi do Niemiec na te roboty, a on nam daje tutaj możliwość, żebyśmy uciekli. A my, wie pan, głupie, młode, za torby cośmy tam mieli i heja. I poszliśmy. Pociąg pojechał sobie, a my zostałyśmy… I do Ciebie Panie! Co teraz robić? Gdzie, jak, i którędy?

        Popłakałyśmy się, no ale Wola Boża. I tak idziemy taką drogą koło torów kolejowych, potem była normalna droga, zobaczyłyśmy,  mężczyzna idzie. No to chwała Bogu, to już się dowiemy, gdzie jesteśmy przynajmniej. On się zbliżył, okazało się, że był jakiś pół Polak. Pytamy, gdzie my jesteśmy, bo naprawdę nie wiedziałyśmy,  a on mówi, że stąd jest około 60 km do Wiednia. No to nam ręce opadły. No ale teraz coś trzeba robić, to pytamy się go, na polski Kraków, którędy iść, no to on nam wytłumaczył, trochę po polsku, trochę tam jeszcze po czesku, pokazał, powiedział, którą drogą żebyśmy szli,  „tam się dalej dowiecie gdzie i którędy”.

        Na to my, chwała Bogu, że wiemy, gdzie jesteśmy, to idziemy. Idziemy, idziemy, gdzieś tak trochę zrobiło się po południu, zobaczyłyśmy, że blisko jakieś chałupy się pokazały. A jeszcze przedtem była figura Matki Bożej, taka duża figura. I myśmy pod tą figurą proszę pana usiadły, popłakałyśmy się. Te wszystkie dokumenty tam żeśmy pod tą figurą zagrzebały.

        I  wola Boża; niech nas Matka Boża prowadzi.

– To znaczy te wszystkie polskie kennkarty?

– W Brzesku nam dawali jakieś tam papiery, ale to cośmy dostały, to żeśmy w tej ziemi koło tej figury Matki Boskiej zakopały i żeśmy błagali, prosili, żeby nas jakoś prowadziła, bo to niewiadomo co będzie.

        Doszliśmy do jednego dużego domu, weszliśmy, no i prosimy tego gospodarza o kawałek chleba, czy nam da nocleg, bo jesteśmy zmęczone, a chcemy iść na polski Kraków. I on mówi jakoś pół po polsku, pół po czesku, mówi chodźcie, pójdziecie na strych, tam wam pościelę słomę i będziecie spać. Zaprowadził nas, myśmy się tam położyły, przynieśli nam po kromce chleba i tej kawy czy herbaty już też nie pamiętam, ale żeśmy już troszkę się napiły i zjadły, przespaliśmy się też, odpoczęliśmy, odprężyliśmy się i tak mówimy, że ludzie jakoś mają serce, że się nie pytają, kto my jesteśmy, tylko nas przyjęli. Bo to była wojna, to było ryzyko.

        Rano wstałyśmy dali nam też chleba kawałek i poszliśmy. Podziękowaliśmy bardzo. Pytaliśmy się, gdzie to iść na ten polski Kraków. Powiedzieli, że  to tam się kierować.

        Idziemy, idziemy, gdzieś tak koło południa –  a jeszcze nam doradzili, żeby to, co mamy w tych torbach, te ubrania, bo każda sobie coś wzięła do tych Niemiec na roboty, to żebyśmy zostawili u tych ludzi, a wzięli tylko jakąś podręczna torbę, najważniejsze rzeczy.

        Idziemy, idziemy, i proszę pana, zobaczyliśmy dwóch strażników, chyba to była straż graniczna,  żołnierze. A myśmy się tak podzieliły, że dwie szły naprzód, a dwie 100 kroków z tyłu.

– Razem 4 osoby, z tego przedziału wszystkie?

– Z tego przedziału, z pociągu, dwie nas były młode, a dwie starsze. Nam ręce opadły, jak żeśmy to zobaczyli, myślałyśmy, że to już będzie z nami koniec. Ja naprzód szłam z tą koleżanką a te dwie z tyłu. Im coś nie bardzo pasowało nas przepuścili, a tamte dwie, co były z tyłu, zatrzymali. Zaczęli się pytać, one tam coś mówiły, ale domyślili się chyba, że to jest jedna paczka i nas zawołali. Myśmy się wróciły i znowu tam zaczęliśmy bardzo płakać, bo wiedzieliśmy co nas czeka. Zaczęłyśmy prosić, błagać, po rękach całować, żeby nas puścili, bo my chcemy iść na polski Kraków, a oni mówią, tak my was przepuścimy – jeden mówił po polsku – my was przepuścimy, ale na granicy i tak was złapią i tak nie dojdziecie. Ale my mówimy, że jakoś tam dojdziemy.

        Podziękowałyśmy bardzo. To nas kosztowało bardzo dużo zdrowia.

        l tak żeśmy szli. Dzień żeśmy dokończyli, to już było pod wieczór  i też jakiś dom zobaczyliśmy, poszłyśmy tam i prosimy czy by nas wzięli na nocleg, a oni bardzo chętnie. W jakiejś tam stajni znowuż; w stajni mieli takie jakieś podwyższenia i tam nam urządzili spanie. Dali też nam chleba, herbaty i tak żeśmy trochę odpoczęły. Tak się pytamy na polski Kraków, jak tutaj dojść. Nam to wytłumaczyli, i tak żeśmy się rozstali. Idziemy, idziemy. Tłumaczył nam ten człowiek, u którego żeśmy nocowali, że będzie góra, że musimy bardzo szybko przechodzić, bo tam jest straż i najlepiej będzie, jeśli pójdziecie w południe, bo ci strażnicy i te psy będą na lunchu.

        A proszę pana, ta góra graniczna wysoka; a śniegu po kolana i my proszę pana idziemy i to szybko trzeba było te nogi wyciągać, krew się lała z nóg, bo to śnieg ostry.

        No ale, żeby tylko przejść… A to wysoko było, żeby tylko ostrych psów nie było, żeby tylko…. No i doszliśmy wie pan, obolałe pokrwawione i jeszcze był taki mostek, jak gdyby graniczny, to już było czubek tej góry, tej granicy i tam też jakaś straż siedziała, ale że padał deszcz, lało jak z cebra to żaden nosa nie wystawił, myśmy szybko przeszli, wesoło; bo nam mówili, żeby wesoło, żeby nie dać poznać po sobie,  żeby ktoś się nie domyślił i my rzeczywiście gadamy, gadamy, idziemy, śmiejemy się,   ten mostek przeszłyśmy i już jesteśmy na polskiej stronie.

 – To była Generalna Gubernia?

– Wie pan nie wiem, naprawdę, ale to była polska strona.

        I proszę pana, zaraz jak żeśmy tylko przeszli na tę polską stronę, tośmy się rozpłakały i Bogu podziękowały, że już jesteśmy na polskiej stronie. Jakaś tam była chałupa i tam żeśmy zapukali, wyszła pani i prosimy, żeby może kawałek chleba, albo coś do picia, a ona nie chciała nawet z nami rozmawiać, zamknęła drzwi i nic. Myśmy pytali,  gdzie do pociągu, ona nam pokazała, żeby zejść niżej, że tam jest przystanek i tam pociąg będzie jechał i rzeczywiście pociąg jechał do Tarnowa. Nam pasowało bo myśmy jechały do Brzeska. Jechaliśmy w tym pociągu z duszą na ramieniu, żeby czasem jakaś kontrola, bo to było w czas wojenny i jakoś szczęśliwie dojechaliśmy do tej swojej stacji. Tam żeśmy  wysiadły i te dwie starsze od nas jedna była z Borzęcina, a druga tam skądś.  A ta młodsza co ze mną była, miała tak nogi zranione, skrwawione, że po prostu mówię do niej chodź, pójdziemy do mojego domu i tam u mnie zatrzymasz się, wyzdrowiejemy  i ty i ja.

        Proszę pana, z tego Brzeska przyszliśmy na stację, pytamy się czy jest jakieś połączenie, autobus czy jedzie do tej miejscowości, do tej Wytrzyszczki, powiedzieli, że będzie gdzieś po południu. To ja mówię, chodźmy może  po drodze jakąś okazję trafimy,  jakoś się dowleczemy do tej Wytrzyszczki. I tak żeśmy zrobiły, tam w Okocimiu akuratnie jechała furmanka i dowieźli nas  blisko do Czchowa, tam żeśmy wysiedli i doszliśmy do mojego domu.

        Obolałe, bo obolałe, ale cieszyliśmy się, że przyszliśmy do domu, popłakaliśmy się, rodzice się cieszyli. I też spanie na strychu, bośmy się bali i nic nie było z tej uciechy, żeśmy się wrócili. A spałyśmy tylko na strychu, a do jedzenia,  mama uszykowała śniadanie czy obiad to my   schodziliśmy do mieszkania, a tak to cały czas na strychu.

        I proszę pana, to chyba było na trzeci dzień, my siedzimy, obiad jemy, a idzie policjant do naszego domu, to my szybko na strych, on przyszedł i  do mamy bardzo grzecznie mówi, że przyszedł żeby się z córką zobaczyć, bo chciał porozmawiać, a mama mówi, że przecież pan ją zabrał; to był ten sam, co mnie zabrał;  a on mówi,  my mamy wiadomość, że córka wróciła, uciekła i że jest. Ja z chciałem tylko z nią porozmawiać.

        Mama weszła na schody na strych i woła mnie. Ja zaczęłam ryczeć, jak nie wiem co, bo dopiero człowiek wyszedł spod tego jarzma, a to znowu z powrotem, ale przyszłam do kuchni, on mówi  nie bój się, ja cię nie zabiorę, ale chciałem się dowiedzieć, jakim sposobem tyś uciekła, jak to było. To już nie było wyjścia, ja mu zaczęłam opowiadać, że tak i tak, do Wiednia było 60 km, żeśmy uciekły, on mówi, no to miałyście niewiadomo jakie wielkie szczęście od Boga, żeście przeszli granice. I już nas nie zabierał tylko chciał się dowiedzieć, jakim sposobem ja się dostałam przez te wszystkie granice.

        Potem już nigdzie się nie pokazywałyśmy, cały czas tylko na tym strychu, ta koleżanka te nogi goiła, bo to była jedna rana; ja nie byłam tak poraniona, bo miałam grube pończochy, to jeszcze mnie jakoś chroniły, jakoś po tygodniu ona napisała list do swojej rodziny, a pochodziła z Wojnicza, żeby przyjechali po nią. No i rzeczywiście brat czy ktoś przyjechał i ją zabrał i tyleśmy mieli swojego, a ja później cały czas się ukrywałam, nigdzie nie wychodziłam,   no i tak się zakończyło moje wędrowanie.

– To do 45. roku Pani się ukrywała?

– Nie, tak gdzieś z pół roku.

-A ten policjant nie wydał Panią, nic już nie było?

– Nie,

– A pamięta Pani jak się nazywał?

– Jakoś Koczwara, jakoś tak.

– Pani nie pracowała już w polu?

 – Nie, nigdzie nie wychodziłam w ogóle się nie pokazywałam, żeby się nie rzucać, bo to ktoś może obserwować albo coś.

– To pani Zofio proszę powiedzieć o tej wiosce, ile tam było domów?

– Wioska była bardzo górzysta, jeszcze drugi dom był dołem koło szosy, a reszta była górą, bardzo górzyste tereny tam u nas były.

– A jak Panią zabrali do tego Krakowa, to w tym więzieniu gdzie tam kąpali, Pani mówiła, że tam byli ludzie, którzy byli jako zakładnicy trzymani na Montelupich?

– Tak, jako zakładnicy za syna czy za córkę, bo ta córka czy sam uciekli, to oni zakładników brali.

– Uciekli z transportów do Niemiec?

–  Nie, z domu uciekli i myśmy tak jak jeszcze rozmawiały, że nie daj Boże, żeby moją mamę zabrali, dlatego że ja uciekłam; żeby moją mamę tu przywieźli. Człowiek był taki już, że nie wiedział co myśleć i co robić w tym wszystkim, w tym czasie.

– A Pani Zofio ten policjant to był jeden na posterunku czy było więcej?

– On był sam, tak że może  miał jakieś serce, bo nie chciał mnie do tego aresztu tam w tym Czchowie zamykać, bo tam różni byli też i mężczyźni, to mówił, jak przyrzekniesz, że nie uciekniesz to cię przenocuję u siebie w tym mieszkaniu no i tak rzeczywiście przenocował. Jeszcze w niedzielę mama przyszła, bo przyniosła mi trochę pieniędzy, pamiętam, chyba z 300 zł.

– O to chciałem zapytać, jak panie jechały pociągiem potem.

– No właśnie zapomniałam powiedzieć, że miałam na szczęście, że mama te pieniądze przyniosła, to ja jedna miałam pieniądze na pociąg, i kupiłam te bilety dla nas czterech, bo jakby nie było pieniędzy to trzeba byłoby iść do Krakowa piechotą czy jak.

– A w pociągu był polski konduktor?

– Tak aleśmy się bali, na każdym kroku, co się gdzieś tam pojawił ktoś,  w strachu jechałyśmy do tego Brzeska.

– To ile paniom zabrała ta cała podróż?

– To tak dochodziło 2 tygodnie; za każdym razem ktoś tam pomógł, jakieś jedzenie, coś dał. Jakeśmy byli po tej stronie nie polskiej, słowackiej to tak nas przyjmowali, nawet w sobotę tośmy doszli do takiego domu, były tam dwie dziewczyny, a to była sobota i poschodziło się tam chłopaków trochę, no i zabawę sobie zrobili z tymi dziewuchami. Oni też tam grali, tańczyli, to nas też  wołali, żebyśmy tańczyli, a my się ruszać nie mogłyśmy, no ale tam żeśmy przenocowali u nich i bardzo serdecznie i w ogóle wszędzie nas jakoś tak to po tej słowackiej stronie  wszyscy byli życzliwi, natomiast w Polsce, czy się bali, czy co, to nie wiem, ale to już ich sprawa.

        Tak że przeszłam; taki najgorszy moment był chyba, jak tych strażników żeśmy spotkały na granicy tych 2 żołnierzy to też od nich zależało.

– A w jakich oni byli mundurach, niemieckich?

– Nie, takie podobne do naszych, takie zielonkawe, seledynowe. No ale trochę mieli serca, że nam powiedzieli prawdę, że oni nas puszczą, ale na granicy nas złapią.

        Tam górzyste tereny też były bardzo wysoka ta góra to była też ciężko.

– Panie szły drogą asfaltową czy raczej takimi polnymi?

– Różne drogi były, jaką kto nam doradził, to taką żeśmy szli; i asfaltową, i taką zwykłą, i w ogóle, aby bliżej tylko do granicy, do tej góry.

– Czyli tak od porady jednego człowieka do innego gospodarstwa, do innego gospodarza, który powiedział, w którym kierunku iść; mapy żadnej panie nie miały?

– No nie, skąd. Każdego żeśmy się pytali, jak widziałyśmy, że taki ktoś owszem szedł, to żeśmy się pytali, gdzie na polski Kraków iść. To on nam wytłumaczył po swojemu tak i tak, ale żeśmy nic nie mieli ze sobą, tylko to co na sobie.

– A niech Pani powie Pani Zofio, jak to było w tej Pani wiosce; chodziła Pani do szkoły do tego Czchowa?

– Nie, u nas była szkoła.

– Czteroklasowa?

– Pięcioklasowa już później była, ale bardzo mile wspominam całą szkołę i nauczycieli.

– To ile było nauczycieli?

– Chyba troje nauczycieli było; był kierownik i dwie nauczycielki,  dzieci przychodziły do tej szkoły z trzech wsi i tam taki jeszcze  w Tropiu kościół parafialny jest bardzo zabytkowy.

– To Pani jedna była na te roboty wzięta ze wsi? Bo chciałem zapytać, gdzie ci inni ludzie trafiali?

– Ja byłam nastawiona, że jakby mnie nie daj Bóg zabrali to ucieknę, bo moja siostra – ją zabrali 2 lata wcześniej do Niemiec na roboty…

– A ile Pani miała rodzeństwa?

-Czworo nas było; starszą siostrę zabrali też,  bo to sołtys wyznaczał; przyjeżdżali i trzeba się było stawiać i odwozić tych ludzi do Czchowa właśnie czy do Brzeska i siostra trafiła do Ząbkowic  Śląskich, trafiła do bauerki, która była bardzo niedobra dla niej; miała tak źle, że mama jej posyłała i chleb i ser i co mogła wysyłała, żeby tam jakoś przeżyła.

        Z wioski to chyba z 15 osób zabrali, wtedy jak siostrę zabierali.

– Do bauerów głównie, czy do fabryk?

– Z tego co wiem, moja siostra u bauerki, inna była u bauera, u ogrodnika i nawet jakiś tam był  w fabryce a jeden z nich uciekał podobno i nie wrócił w ogóle, z tej grupy co ich wtedy zabrali. Jeden nie wrócił, a tak, to po trochu powracali szczęśliwie i z tego co opowiadali, to wyglądało na to, że moja z siostra miała najgorzej w tych Szwabach, w tych Niemczech.

–  Że była głodna?

– Tak głodna była i trzeba było robić, bo bauerka była wściekła, bo bauera wzięli na wojnę i zginął gdzieś tam pod Stalingradem czy coś, a ona była taka wściekła, że bauer zginął, że wojna  i  harowała tymi ludźmi.

        Jeszcze były tam trzy Ukrainki razem i dwóch mężczyzn jakiś tam było, nie pamiętam skąd oni byli, ale harowali w tym polu.

– A kiedy siostra wróciła?

– Siostra wróciła w 45. roku. To było na wiosnę, jak się wojna skończyła.  Ja nie pamiętam już jak ona wracała, wiem że piechotą szła z Brzeska, bo pociągiem przyjechała. Tam, gdzie ona była, pojechała do Wrocławia, a z Wrocławia dojechała gdzieś, a z Brzeska już szła piechotą w 2 osoby szły i tak doszła do tego domu. Ale mówiła, że naharowała się, tak że Pan Bóg dopomógł, że jakoś szczęśliwie przeżyła.

– Wyjechała Pani później z tej wioski?

– Na Ziemie Odzyskane. Ludzie wyjeżdżali w poszukiwaniu pracy, chleba. Nas było 4 w domu to wie pan na wsi to ani pracy, ani niczego i wyjechałam. Miałam koleżankę, która wyjechała wcześniej do Legnicy no i ona tam w tej Legnicy mieszkanie jakieś miała, chłopaka poznała, napisała do mnie list, mówi, jak chcesz, to przyjeżdżaj, to tutaj ci pracę załatwię i jakoś tak będziemy.

        Pomyślałam, rzeczywiście, jak ona jest to  mogę też tam pojechać i tak się złożyło, że jechała taka znajoma też, bo ona już była w Legnicy i razem z nią się zabrałam i dojechałam.

– Pociągami?

– Pociągami. Już wtedy towarowe jakieś były to się jechało. To był 45. W tym samym roku jak się wojna skończyła, zajechałam do tej Legnicy. Potem ona jakoś tam ze swoim chłopakiem znalazła mi mieszkanie, mieszkałam już sama, potem zapoznała męża i tak już się to potoczyło. Wyszłam za mąż, życie popłynęło.

– Od jak dawna Pani tutaj jest, w Kanadzie?

– Chyba jestem ze 4 lata,  wyjechałam do Kanady, bo jeden i drugi syn tu jest, a w Legnicy nikogo nie mam, mąż umarł. Nie było mi łatwo wyjeżdżać, tak się mówi wszędzie dobrze, ale najlepiej w domu. No ale jakoś tak raz u jednego syna, to u drugiego syna i tak chodzę z torbami to tu, to tam.

– Jak Pani patrzy na swoje życie, to co w nim było najważniejsze, jakby Pani miała komuś polecić jak żyć, to co by Pani mówiła?

– Jak żyć; przede wszystkim Bogu dziękować za to, co się ma i modlić się, jeszcze raz modlić, bo tylko modlitwa dodaje siły i łaski w życiu. I proszę Pana, trzeba trochę odwagi, bo na przykład jak w domu nas było 4, siostra wróciła z tych Niemiec, to ona mówi, już  nigdzie nie będzie ruszać, bo już przeszła swoje, naharowała się, a ja myślę sobie, ja jestem najmłodsza, to może na mnie kolej gdzieś iść i czegoś szukać w świecie. Wie pan nie było to bardzo łatwo, bo człowiek był w domu przyzwyczajony do domu rodzinnego, do rodziców, a trzeba było spakować walizkę i jechać w świat, i szukać tej pracy. Ale w Legnicy pracowałam w takich fabrykach odzieżowych, spotkałam bardzo dobre koleżanki,  tak że wcale nie żałowałam, że się wybrałam i znalazłam jakiś kawałek chleba i tak to jest. Lata uciekły i teraz co Bozia da dalej to będzie, ale co przeszłam to przeszłam. Szczęście miałam wielkie od Boga. No ale wie Pan, ja tak zawsze wspominam, że jednak Pan Bóg czuwa, że Pan Bóg daje siły, że ta Matka Boska też.

        Taka była wielka figura naprawdę, chyba ze trzy metry ta figura  miała, jak żeśmy tam pod tą figurą stanęli i tak przypominam sobie że jak…

        W kościele Kolbego przy wejściu jest ta figura Matki Bożej, kiedy wchodzę to zawsze się patrzę, że to jest ta sama figura (łzy).

        Wie pan to się tak opowiada, ale to nie było łatwo, nie było łatwo to wszystko ryzykować, przechodzić, no ale jakoś Pan Bóg dopomógł. Ale jak się ci Szwabii zachowywali…

– To Pani doskonale pamięta do dzisiaj wszystko?

– Wie pan, ja pamiętam dlatego, bo to były bardzo ciężkie chwile w życiu dla młodej dziewczyny to naprawdę…

– Czy to był taki Pani pierwszy wyjazd daleko, do Krakowa?

– Pierwszy. Wie pan, bo na wsi to tak przecież nie było;  chodziłam do szkoły,  były wycieczki do Krakowa czy do Wieliczki, czy gdzieś, ale nie było pieniędzy. Nas było 7 ludzi w domu. Mama musiała kupić ubranie i  nie było za co, jak się nie urodziło w polu, pieniędzy nie było, no ale jakoś przeżyliśmy, trochę żur się jadło, trochę kapustę, jakoś teraz wie pan, patrzy się na tych młodych ludzi, na tych wnuków moich, na to wszystko, takie wygody, a ja mój Boże pragnęłam nieraz chleba, nieraz prosiłam mamę, żeby mi  dała jajko, żebym poszła sobie kupić bułkę, bo ja byłam najmłodsza, bo mi się chciało jeść. Mama mi dała to jajko poszłam, kupiłam tę bułkę, ale sama jej nie zjadłam,  podzieliłam się z mamą, jeszcze siostrze dałam. To nie było tak jak teraz, wszystkiego pod dostatkiem. Tak że ja tylko Bogu dziękuję, że jeszcze jestem w tym wieku i że niczego mi nie brakuje. Nieraz jak słodzę sobie kawę czy herbatę to dwie, trzy łyżeczki sypię, a Andrzej mówi,  po co mama tę „białą z śmierć” sypie, a ja mówię, że nadrabiam…

rozmawiał Andrzej Kumor