Więc tak, na tylnej werandzie urządziłam sobie dobrze zacienione miejsce, gdzie jeszcze zanim zejdę ze schodków mogę przez nikogo nie zauważona pić spokojnie kawę z rana, sprawdzać na komórce e-maile, albo nawet pisać na notebooku.
To trzeci rok próby odgrodzenia się od moich, często za wścibskich, sąsiadów. Nie, żeby byli nie mili. Są aż za mili. Tylko nie mają co ze sobą robić, co oczywiście bardzo nasiliło się w okresie kowidu, i obserwują każdy mój krok, i chyba nie tylko mój. Jak tylko wychodzę z domu, obojętnie którymi drzwiami, to zaraz wyskakują gotowi do rozmowy. A najlepiej to do udzielania mi rad, choć ich wcale o te rady nie proszę. I tak sąsiad z lewa mi od prawie 10-ciu lat objaśnia jak się maluje odpryskujące z farby tynki. A on, jako że starszawy, to maluje jeszcze farbami kredowymi mozolnie mieszając sypki klej z sypkim wapnem – tak jak się kiedyś malowało. O takie kredowo pomalowane ściany nie wolno było się opierać, bo farba schodziła na ubranie. Mama ostrzegała dzieci przed wyjściem na mszę świętą do kościoła, żeby nie opierać się o ścianę, bo farba wyciera się na płaszczyk. Mój płaszczyk był czerwony, to pół biedy, najwyżej był różowawy z tyłu i przy rękawach. Ale bracia mieli płaszczyki granatowe – i te wyglądały jak szare. Oczywiście to było w czasach, kiedy kościoły były pełne, i zazwyczaj nie było miejsca w ławkach i trzeba było stać.
Im więcej komuniści tępili religię, tym bardziej zażarcie lud prosty się modlił. Przynajmniej w Polsce tak było. No ale my mamy wielowiekową tradycję i biernego, i aktywnego zwalczania oprawców, okupantów i różnych innych donoszących kolaborantów i szubrawców. To jak oni tak, to my akurat na odwrót. I to nam zostało.
Obecnie moje sąsiedztwo z prawa jest spragnione rozmowy jak nigdy. I jak tylko się pojawię na patio to oni też. No mili ludzie, tylko uważają, że takie pisanie na notebooku to jest nudne, i trzeba mnie rozweselić opowieściami co u ich koleżanki słychać.
Więc pracuję nad utworzeniem takiej roślinnej kopuły, która mnie ochroni od prawa i od lewa, i przynajmniej spokojnie będę mogła posiedzieć i pomarzyć o niebieskich migdałach i innych dyrdymałach. O naiwności ty moja! A tu nie. Wychodzę z kawą wcześnie rano, podziwiam uwijanie się ptaków nad gniazdami, a tu jak nie warknie z prawa. Wchodzę do domu. Po godzinie wychodzę z zimną już kawą. A tu jak nie warknie z lewa.
Nie, to nie moi sąsiedzi, To warczące motory kosiarek w istnej manii manicurowania trawników. Jedyne miejsce ucieczki to do środka. Wieczorem próbuję ponownie. A tu jak nie warknie z lewa, a tu jak nie dołoży z prawa.
Taki warkot to słychać i kilka domów z każdej strony. Przy obsesyjnej maniakalności tych co muszą przycinać trawę co drugi dzień, nie mam zbyt dużej szansy wytchnienia w ciszy bez tego jazgotu. No cóż problemy trzeba rozwiązywać. Sprawiłam sobie takie nakładane słuchawki redukujące hałasy, i już. Nakładam je jak tylko słyszę pociągnięcia sznurka od motoru. Z sąsiadami zaś rozmawiam jak wyłonię się spod mojej zielonej kopuły i wtedy na moich warunkach: jak spokojnie wypiję kawę pod mają piękną zieloną kopułą i nacieszę się wiosennym zapachem kwitnącego bzu i konwalii. Wtedy cierpliwie wysłuchuję rad, jak i opowieści o koleżance koleżanki. Przecież nie będę tęsknić do zimy na wiosnę, tylko po to, aby uciec od zakłócających hałasów.
MichalinkaToronto@gmail.com