Została z nim, bo ostatecznie dokąd miała iść. I musiała przyznać, że było jej dobrze, bo Kuba, chociaż mruk, to umiał zadbać o dom, umiał zarobić, a poza tym nigdy jej złego słowa nie powiedział. A jednak, z ponownym zajściem w ciążę, jakoś się im nie udawało. Tęskniła za dziećmi.
W czasie odbierania niezliczonej ilości porodów zawsze zazdrościła rodzącym. Zazdrościła aż do bólu. A potem zdarzył się ten przypadek z aresztowaniem Stefana, ukryciem małego Tadzia i w końcu wzięciem go na stałe do domu.
Kochała go jak własnego, ale chciała być wobec niego uczciwa, więc od początku kazała mu mówić do siebie „ciociu”.
Potem przyszło to przezywanie chłopaka, jego płacze i poszarpane ubranie gdy wracał z podwórka, albo ze szkoły. Z jednej strony cierpiała, ale z drugiej wiedziała, że nie może się wtrącać w te dziecinne sprawy. Tadek musiał to sam rozwiązać. Raz tylko jeden wyłamała się z tej zasady i napomknęła Teresce, żeby miała oko na Tadzia, a ona wzięła to sobie do serca głębiej niż się tego spodziewała.
Teraz przyszedł ten list z pytaniami o chłopaka i prośbą, żeby przyjechał.
Stefan Kul! Kto by pomyślał?!
Wtedy gdy Krista – ta Niemka, co to podobno była funkcyjną w Birkenau – wróciła z nim do pozostawionego przez Ludwika domu, nikt o nic nie pytał. Zresztą co tu było do pytania?
W myśl zasady, że „kto mniej wie, ten lepiej śpi” wolano nie pytać. Trzymano się uporczywej plotki-nieplotki, że Krista i Ludwik mają jakąś straszną obozową przeszłość i tę wiadomość przyjmowano jako wyjaśnienie wszystkiego.
I nikt nie zawracał sobie głowy dochodzeniem czy to jest prawda.
Gdy pan aptekarz Frey najął adwokata, żeby przeprowadzić zmianę tytułu własności domu pod lasem, władze poinformowały, że nikt o nazwisku Stefan Kul nie figuruje w rejestrach więziennych.
Uznanie go za zmarłego było więc czystą formalnością. To były czasy, gdy przypadki zaginięcia nie były rzadkością. Komunikaty Czerwonego Krzyża o poszukiwaniu zaginionych powtarzały się w radiu cały czas. To były sprawy wojny, powojennego terroru, ucieczek, skrytobójstw i całego tego strasznego pokłosia horroru zawieruchy wojennej. Czasem też, lepiej było nie pytać.
Teraz, leżący na podłodze list zaadresowany „Frau Wikta Pawlina, Dorniewo, woj. Rzeszowskie” budził tamte wspomnienia.
A list nadany był w Kolonii w NRF-ie.
Stefan pisał, że jest bardzo chory, że chciałby zobaczyć syna i prosi o podanie wszelkich danych w celu wysłania zaproszenia.
W 1962 roku bardzo niewielu wyjeżdżało za granicę, a na Zachód dosłownie wyjątki. Niemniej sekcje paszportowe przy Wojewódzkich Komendach MO działały i od czasu do czasu, po wnikliwym rozpatrzeniu podań, wydawały paszporty. Nielicznym!
W całym Dorniewie był tylko jeden człowiek, który w tamtych latach wyjechał na Zachód. To był pan Kwaśniewicz, mąż pani „Wściekłej”, która pracowała w sklepie mięsnym. Po 1956-tym pojechał do Anglii w odwiedziny do brata. To był dość specyficzny, krótki czas, kiedy trochę poluzowano restrykcje wyjazdowe, ale potem wszystko wróciło „do normy” to znaczy do trzymania obywateli Ludowej Ojczyzny na krótkiej smyczy. Pan Kwaśniewicz zmieścił się jakoś w ten krótki okres względnej łagodności w dawaniu paszportów, niemniej był dosyć rzadkim wyjątkiem. Całkiem być może, że dano mu paszport z uwagi na to, że schorowany był bardzo i wszyscy wiedzieli, że niewiele mu już życia zostało.
Biorąc to wszystko pod uwagę, Wikta krzepiła się myślą, że nawet jeśli zaproszenie przyjdzie, to Tadek nie otrzyma paszportu. Czuła, że jest w tym paskudną egoistką, ale nie mogła się od tego uwolnić. Strach, że chłopak wyjedzie i nie wróci sprawiał, że trzęsły się jej ręce i wilgotniały oczy. Ale mimo to, wysłała te dane, o które prosił Stefan. Wysłała, ale cierpiała i bała się, że straci chłopaka.
Nie chciała i nie mogła prosić Tadka żeby obiecał jej, że wróci. Nie mogła!
No więc wysłała wszystko o co Kul prosił i czekała.
Odpowiedź przyszła zadziwiająco szybko. Przyszło oficjalne zaproszenie, potwierdzone przez Polską Misję Wojskową w Berlinie. Do zaproszenia dołączono przetłumaczone na język polski zaświadczenie lekarskie ze szpitala w Kolonii stwierdzające kalectwo Stefana Kula.
A potem był jazda PKS-em do Rzeszowa, wizyta w ponurym gmachu komendy i długie wypełnianie monstrualnie obszernego i szczegółowego kwestionariusza paszportowego. To była prawdziwa droga przez mękę, ale Tadek poradził sobie, wypełnił starannym pismem i złożył w okienku.
Pawlinowie czekali dwa miesiące i ku powszechnemu zdumieniu, tuż przed Zaduszkami, z rzeszowskiej komendy MO przyszła decyzja! Pozytywna! Paszport przyznano!
Wikta poszła do spiżarni i tam, w samotności, między półkami słoików z przetworami i wiszącymi zwojami kiełbas, płakała. Miała wrażenie, że wraz z tą pozytywną decyzją o przyznaniu Tadkowi paszportu, kończą się jej marzenia o wnukach, wesołym, ruchliwym pełnym dzieci domu i spokojnej starości.
Tadek widział potem jej zaczerwienione oczy, więc objął ją delikatnie i powiedział:
-Przecież to tylko parę miesięcy, ciociu! Ja wrócę! Proszę nie płakać!
Ale Wikta nie mogła się jakoś uspokoić i cały czas wydawało się jej, że Tadzio wyjeżdża na zawsze.
Wiadomość o wyjeździe Tadka Kula zelektryzowała miasteczko! To było wydarzenie, z którym niewiele co mogło konkurować. W tych latach wyjeżdżało się co prawda do Przemyśla, Krosna, Sanoka, a nawet Rzeszowa, ale takie podróże jak do Krakowa, czy Warszawy opiewało się miesiącami, a o wyjeździe za granicę nie mogło być nawet mowy, bo po prostu nikt nie wyjeżdżał! No, może za wyjątkiem wspomnianego pana Kwaśniewicza, który co prawda był w Anglii, ale w gruncie rzeczy niewiele o tym mówił.
Na pytania jak tam jest, jak ludzie żyją, jakimi autami jeżdżą i tak dalej, krzywił się tylko i powtarzał:
-Jedzenie niedobre, kiełbasy nie ma, a kartofle takie jakieś dziwne… Zupy nie robią, deszcz pada bez przerwy… Iiii…nie ma o czym gadać!
-To co – pytano z ciekawością – nie lepiej niż u nas?
A pan Kwaśniewicz odpowiadał z głębokim przekonaniem:
-Gorzej!
Tadek wyjeżdżał w połowie listopada. Do PKS-u odprowadzała go Wikta i Tereska. Wikta była już spokojna, jakby zakrzepła w swoim żalu za wychowankiem, ale Tereska wycierała oczy, bo i jej udzielił się smutek odjazdu. To jest taki smutek, który prawie zawsze wiąże się z odjeżdżającym autobusem, pociągiem czy odpływającym statkiem i sprawia, że nawet najmniej wrażliwi doznają wzruszenia.
Ludzi do autobusu było co niemiara i przy wsiadaniu ścisk był okropny. Dosłownie łamiący kości. Spocony konduktor z zsuniętą na tył głowy czapką z daszkiem i wiszącą na szyi torbą z biletami stał na stopniu w drzwiach i próbował „regulować” ruchem, ale to było tak jakby swoim ciałem chciał zatrzymać powódź.
– Ludzie, poczekajcie – wołał – najsamprzód matki z dziećmi! Matki!
-Co się rządzisz – krzyczano z tyłu – twój autobus???
Na takie postawienie sprawy konduktor czerwieniał jak indyk, bo uważał – i słusznie – że to właśnie on, a nie kto inny ma się prawo „rządzić”.
-Panie kierowco – mówił rozdrażnionym do granic wytrzymałości głosem – nie jedziemy!
-Uspokójcie się ludzie, bo autobus nigdzie nie pojedzie! Odstąpcie od drzwi! Matki z małymi dziećmi najsamprzód!
I taka scena przeciągała się jakiś czas, ale w końcu prawie wszyscy zostali upchnięci.
-Proszę przesuwać się do zadu – powtarzał cały czas konduktor – do zadu!
Potem zaczynało się moszczenie na miejscach siedzących, upychanie bagażów i próby znalezienia miejsca dla tych, którzy musieli stać. Pogoda była pod psem, bo listopad dawał już o sobie znać lodowatym wiatrem i siąpiącym deszczem. Ciężkie płaszcze pasażerów ograniczały i tak już zapchaną do granic możliwości przestrzeń, ale w końcu najważniejsze było to, że autobus wreszcie ruszał.
Zaraz też co poniektórzy wyciągali sporty, giewonty czy żeglarze i próbowali zapalić. Chodziło o to, że to nie było łatwe, bo w ścisku nie można było sięgnąć do kieszeni po zmiętą paczkę papierosów i zapałki.
-Pan wyjmie mi cygara z kieszeni – prosił ktoś przytulonego sąsiada, który miał luźniejszą rękę.
Potem następowało przypalanie, spluwanie strzępami tytoniu w dłoń, a jeszcze później usiłowanie wepchnięcia papierosa do lufki. Inna rzecz, że lufka była już pewną ekstrawagancją i w takim ścisku wzmagała tylko niewygodę.
Autobus wypełniał się dymem i łączył z zapachem mokrych, ciężkich okryć. Ludzie kaszleli, próbowali przynajmniej trochę zmienić pozycję, a leżące na podłodze bagaże napierały na stopy. A autobus rzęził i chybotał się na wyboistej drodze.
Tadek przycupnął w środku. Walizkę trzymał koło siebie, ale jej twarde krawędzie wpijały mu się w nogi aż do bólu.
Już nawet nie mógł spojrzeć przez okno, żeby zobaczyć żegnające go kobiety, bo ludzie zasłaniali widok, napierali, ściskali, dusili i nieomal łamali żebra.
W każdym razie jechał. W gruncie rzeczy pierwszy raz wyjeżdżał z Dorniewa. Co prawda był kiedyś z Wiktą w Brzozowie, a potem w Rzeszowie w sprawie złożenia podania o paszport, ale to wszystko. Nawet nie marzył, że może pojechać do Warszawy! A tu proszę – jechał nie tylko tam, ale jeszcze dalej i jeszcze dalej – aż za granicę! Za granicę! Na Zachód! To mu się prawie w głowie nie mieściło! Miał jechać pociągiem!
Wyjeżdżał z rodzinnego miasteczka.
Nie czuł żalu, czy smutku. Był tylko ogromnie ciekawy co zobaczy! Jak to będzie! Kto to jest ten Stefan? Jak wygląda? No i jak wygląda ten Zachód, o którym tyle mu opowiadał pan Dornicki. Będzie mógł sprawdzić ile się nauczył niemieckiego, czy zdoła się dogadać i czy zrozumie Niemców.
Pan Dornicki twierdził z całym przekonaniem, że na pewno, bo Tadkowy niemiecki jest poprawny i że da sobie radę.
-Tylko musisz być odważny, Tadziu – mówił mu na odjezdnym. Rozmawiaj jak najwięcej, bo żadne lekcje nie dadzą ci tego co zwykła, codzienna rozmowa po niemiecku.
-Taki wyjazd na Zachód – mówił z przekonaniem – da ci więcej niż jakakolwiek szkoła. Zobaczysz jak inni żyją, zobaczysz wspaniałą Kolonię, może też inne miasta… Byłem tam przed wojną! Wspaniałe! Mówię ci Tadziu, że będziesz zachwycony!
Jeszcze na Dworcu Gdańskim w Warszawie miał krótką rozmowę z dwoma panami z milicji, którzy życzyli mu miłej podróży, pytali dokąd jedzie, do kogo i po co i zapraszali na rozmowę po przyjeździe.
-Jedź Tadek i pamiętaj, ze reprezentujesz za granicą Polskę! Jak wrócisz to powiesz nam jak było.
-Tak jest – odpowiedział grzecznie, a potem pojechał i to było wspaniała przygoda gdy przejeżdżał przez Poznań, a potem przekraczał granicę z Niemiecką Republiką Demokratyczną i wreszcie, po niekończących się kontrolach, słynną Żelazną Kurtynę jak ją, za radiem Wolna Europa, nazywał pan Dornicki!
Przekraczał granicę z Niemiecką Republiką Federalną!
Był na Zachodzie!
Już w pociagu zauważył, że Niemcy rozumieją jego niemiecki i pan Dornicki naprawdę zasłużył sobie na pochwałę, bo jego lekcje zdawały egzamin.
Podobnie było na miejscu w Kolonii i podczas całego pobytu.
Stefan Kul przyjął go wycierając łzy z oczu, ale Tadek rozmawiał z nim bez jakiegoś wzruszenia. To był schorowany pan na inwalidzkim wózku, który wspominał stare czasy, ale gubił się trochę w tych wspomnieniach. Stalinowskie więzienie dało mu niezłą szkołę, bo w rzeczy samej był wrakiem człowieka, który przygotowywał się na śmierć.
Ale nadzieje Tadka na wyjaśnienie dawnych, obozowych spraw spełzły na niczym, bo Stefan omijał i bagatelizował tamte czasy i nad pytaniami Tadka przechodził obojętnie bez wgłębiania się w szczegóły.
Na pytanie, czy Krista była jego żoną, zdziwił się ogromnie.
-Ależ oczywiście synku, oczywiście! A jakże by inaczej?! Potem biedaczka umarła przy twoim urodzeniu i pomagała nam Pawlina, która na całe szczęście zaopiekowała się tobą.
Zawsze pamiętałem o tobie! Zawsze! Ale trzymali mnie siedem lat, synku! Całe siedem lat! Przeżyłem, ale zabrali mi zdrowie, a nawet chęć do życia. Ty mi ją teraz przywracasz. Nie wiń mnie, że tak długo milczałem, ale byłem w szpitalu, nawet nie wiem gdzie i myślałem, że umrę…
-A jak to się stało, że dostał się pan tu, do Niemiec? – spytał ostrożnie Tadek.
-Jaki „pan” – wykrzyknął Stefan – co ty mówisz?!? Przecież jestem twoim ojcem! Mów do mnie „tato”!
A Tadek nie miał śmiałości, żeby temu zaprzeczyć i powiedzieć co usłyszał od pana magistra Freya, że jego ojcem był przecież Ludwik Świetlicyn.
Nie miał odwagi, ale tak po prawdzie było mu to obojętne. Te pokręcone sprawy z przeszłości były dla niego drugorzędne, bo i tak wiedział, że Pawlinowie go wychowali i wykarmili, a to, że do Wikty mówił „ciociu”, a nie „mamo”, też nie miało znaczenia, bo i tak była dla niego mamą i koniec!
Jakżeby inaczej?!?
Trzymiesięczna wizyta Tadka w Niemieckiej Republice Federalnej minęła jak z bicza trzasł i nie mogła być lepsza! Młoda dziewczyna z sąsiedztwa domu, w którym mieszkał Stefan Kul, zaofiarowała się być przewodnikiem Tadka w zwiedzaniu Kolonii.
Miała na imię Mila i była tylko o rok starsza od Tadka. Dogadywali się doskonale i Tadek czuł, że jego trochę chropowaty niemiecki poprawia się każdego dnia. Pod koniec pobytu mówił już prawie biegle.
Jak mawiał pan Dornicki, młody umysł może wchłonąć i pięć języków naraz! Inna rzecz, że Tadek miał łatwość do nauki i nawet Mila była zaskoczona jak łatwo się im rozmawia.
Z „ojcem” czy może raczej z „panem” Stefanem spędzał dużo czasu, ale gdy ten spał, albo wypoczywał w ciszy, wyrywał się z domu i biegł z Milą w miasto!
Był zachwycony wszystkim, a Stefan widząc to, ze łzami w oczach, namawiał go na zostanie.
-Błagam cię, synku – mówił prawie płacząc – zostań tu ze mną. Mnie już niedużo życia zostało…
Ale Tadek tłumaczył, że musi wracać do cioci i wujka, że nie może im tego zrobić, bo przecież wychowali go i są jak rodzice.
Te rozmowy powtarzały się i wreszcie Tadek musiał przyrzec, że przyjedzie jeszcze raz – tym razem na dłużej.
Do Kraju wrócił punktualnie, co do dnia. Na granicy został poproszony o wyjście z pociągu i w budynku Straży Granicznej dość miły oficer wypytał go o pobyt, wrażenia, a następnie przypomniał, żeby zaraz po przyjeździe, oddał w rzeszowskiej komendzie milicji, paszport.
-Pamiętaj, że to jest obowiązek – zaznaczył – najlepiej zrób to od razu.
I tak się stało. W Rzeszowie wysiadł i zaraz poszedł zrobić to co mu polecono. Chyba dobrze się stało, bo w komendzie wiedziano już o tym, że wraca i pani w okienku, po wzięciu paszportu poleciła mu żeby zaczekał.