Książka Babci (20) Fifina

Pewnego dnia Maryna, która się prawie nigdy nie przewracała, właśnie idąc do sypania kwiatków usiadła w środku ogromnej kałuży i z wielkim krzykiem wróciła do domu. Ja już wyszłam do kościoła, moja mama dopiero przyjechała, nie wiedziała, gdzie czego szukać, a Maryna płacze, że ona musi, bo to było zakończenie i miały dostawać obrazki. Wobec tego babunia ukąpała ją i ubrała w białą sukienkę w czerwone groszki, bo innej nie znalazła. Wszystkie dzieci biało ubrane, jedna Maryna ukropeczkowana, ale obrazek dostała. Umiała chcieć. Na innej procesji przybiegła do mnie, że drewniaki ją uwierają, doradziłam, aby szła boso. Potem siostra miała do mnie pretensje, że wszystkie dzieci też chciały zdjąć buty, bo są do nich nie przyzwyczajone i zazdrościły Marynie, a biedna siostra nie mogła pozwolić, bo to nie honor, aby w procesji iść boso, co innego dziecko pana doktora i tak wszyscy wiedzą, że ma buty.

Solec-Zdrój, willa Mickiewiczówka, lato 1940 r. Najstarsze córki Krystyny Kramarskiej-Anyszek, autorki Książki Babci.

Pewnego słonecznego dnia Ewa i Maryna kąpały się w rzece, my siedzieliśmy na brzegu. W pewnym momencie słyszę, jak Maryna monotonnym głosem powtarza: „mamo, ja popłynę”. Patrzę, a ona stoi w wodzie sięgającej jej po piersi zupełnie zahipnotyzowana i wpatruje się w płynący nurt. Poderwaliśmy się i Jachur mówi: jak się przewróci, utonie. Nim skończył, ja, zupełnie ubrana, z wysokiego brzegu skoczyłam do wody i schwyciłam dziecko. Miało się refleks. To zdarzenie świetnie zapamiętała Ewa.

Dzieci nie miały zabawek tak pięknych, jak wy macie, ale rodzina przysyłała im różne drobiazgi i książki, które otaczały kultem. Były pierwszymi dziećmi nowego pokolenia. Siostry różniły się usposobieniem. Ewa zawsze była spokojna, dystyngowana, wszystko robiła po namyśle i bardzo dokładnie. Lubiła porządek, różne przedmioty chowała w sobie tylko wiadome miejsce, ale pamiętała, gdzie. Maryna, jak jej chrzestna matka (moja mama), wybij okno. Ledwo zaczęła chodzić, wyczyniała różne „tuki” (sztuki), fikała niesamowite kozły, robiła salta, potem nabrała jeszcze więcej śmiałości, na koniach jeździła do wodopoju, aż Jachur straszył mnie, że doigra się kalectwa. I już wtedy zapowiadała, że będzie lekarzem, miała tylko jeden problem, co zrobi z kokardą. Ewa twierdziła, że woli być panią doktorową, mówiła: „Dzieci będą spały, a ja będę odmawiać różaniec”.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Solec-Zdrój, willa Mickiewiczówka. Najstarsze córki Krystyny Kramarskiej-Anyszek, autorki Książki Babci.

W każdy wieczór przed zaśnięciem Jachur opowiadał dzieciom niekończące się zmyślanki o rodzinie Kulkiewiczów i Haczykiewiczów, ogromnie interesowało je życie innych rodzin. Musiał dokładnie pamiętać, co mówił poprzedniego wieczora, bo zaraz wytknęłyby mu pomyłkę, a przecież tyle innych spraw miał do załatwienia.

W „Długim domu” mieszkał z nami kot Bazyli. Przypuszczam, że imię to wzięły z jakiejś bajki; wkrótce Bazyli uzyskał towarzysza imieniem Topi (zdrobniale od Topielec). Był to maleńki kociak uratowany przez Ewę z topieli. Wielce się im za to odwdzięczył. Dziewczynki traktowały go jak zabawkę, kładły spać z lalkami, woziły w ich wózeczku, ubierały w sukienki. On był im posłuszny do tego stopnia, że prowadziły go za przednie łapki i śpiewały: co z hałas, co za krzyki, maszerują żołnierzyki, raz, dwa, raz, dwa, a kot maszerował jak prawdziwy żołnierz. Niestety, zatruł się, i mimo pomocy lekarskiej, nawet nie weterynaryjnej, bo Jachur leczył, zdechł. Pozostał Bazyli, który posłusznie wypił lekarstwo, odtąd przez długie lata mieszkał z nami kot. Zresztą leczenie zwierzaka zdarzyło się nie raz Jachurowi: gdy Cygan przyprowadził ślicznego psa i prosił dla niego o ratunek, trudno było odmówić.

Solec-Zdrój. Najstarsze córki Krystyny Kramarskiej-Anyszek, autorki Książki Babci.

W roku 1942 opieka społeczna ogłosiła apel, aby się zgłaszali chętni do przyjęcia dzieci oficerów na wakacje. Gdy wielu mieszkańców wsi zgłosiło dobrą wolę, pewnego dnia przywieziono transport dzieci z sierocińca ze Lwowa i zgromadzono je na podwórku szkolnym w Zborowie, jak na targu niewolników. Wybrałam dziewczynkę nieco starszą od moich, znęciła mnie łagodnymi brązowymi oczami, mokrymi jak u sarny. Dzieci nie miały żadnego bagażu, tylko to, co na sobie. I znowu prułam, przerabiałam, bo należało ją okryć, a miałam ambicję, żeby mała Józka czuła się dobrze wśród rówieśników, więc nie mogła się wyróżniać brakiem niczego.

Po wakacjach, że nie przewidziano dla dzieci dalszego losu, kto mógł, zatrzymał je nadal. Zapisałam Józię do szkoły, do drugiej klasy i Stefanowi przybyła podopieczna do odrabiania lekcji. Była u nas przez rok. Potem po opisanej niżej „pacyfikacji”, musieliśmy dla niej znaleźć inne lokum ze względu na bezpieczeństwo domowników. Józia była starsza od moich dziewczynek, miała dzieci znajome ze szkoły, sama biegała po wsi, wymykała się spod mojej opieki, wiele faktów mogła zaobserwować, z których moje nie zdawały sobie sprawy, a była jeszcze za głupia na to, żeby nakazać jej milczenie; dzieci nie wciąga się do konspiracji. Zaopiekowało się nią dwoje starszych ludzi, właścicieli drogerii w Busku Zdroju, których życie nie dawało Niemcom żadnego punktu zaczepienia. Wiedzieliśmy, że tam będzie jej dobrze.

Busko lub Solec w czasie II Wojny Światowej. Od prawej: Fifina czyli Józefa Sułek, obok niej Krystyna Kramarska-Anyszek, autorka Książki Babci.

Wiele zdarzeń zatajało się przed dziećmi, ale coś jednak musiało do nich przeniknąć, i one miały swoje sądy na temat wojny. Kiedyś wchodzę do pokoju i widzę jak Maryna drze na drobniusieńkie kawałeczki znaczek pocztowy z wizerunkiem Hitlera i powtarza przy tym cichutko: Myślis Hitlelku, ze ci nie dam lady?. Albo wlatują obie podniecone z zapytaniem do mnie: Mamusiu, czy ty masz 16 lat? Bo po skończeniu 16 lat wywożą do Niemiec.

Przeżyliśmy godziny wielkiej grozy, gdy Niemcy zgromadzili wszystkich mieszkańców Solca na placu pod remizą i sprawdzali obecność według listy, a sami przeszukiwali mieszkania. Nie wiedzieliśmy, co oni zamierzają z nami zrobić. Przezorni młodzi ludzie poukrywali się prawie wszyscy, niektórzy na wierzchołkach drzew, przytuleni do pnia, bo młodzi byli najbardziej zagrożeni. Staliśmy parę godzin, razem z nami mama, Stefan leżał na strychu, zagrzebany w słomie. Niemcy zastrzelili jednego młodego, a dwóch, w tym właściciela Solca, inż. Daniewskiego, zabrali do żandarmerii w Korczynie. Reszta wróciła do domów. I wtedy zdarzyło się coś bardzo dziwnego, więc muszę to opisać.

Ciotka inżyniera Daniewskiego, pani Dobrzańska, starsza, bogobojna niewiasta, przyszła na ten apel bezpośrednio po Komunii św. Zaaresztowanie siostrzeńca, ojca pięciorga dzieci, zmartwiło ją niezmiernie. Cały dzień przedreptała tam i z powrotem, od siebie do domu inżyniera, martwiąc się, jak ta młoda matka poradzi sama takiej gromadce dzieci. Późno w noc jeszcze kręciła się po mieszkaniu i oznajmiła swojej gospodyni, że modli się, żeby Pan Bóg przyjął jej życie za życie aresztowanego. Nad ranem wezwano Jachura i stwierdził zgon p. Dobrzańskiej. Za kilka godzin obaj aresztowani wrócili cali, co było rzeczą zdumiewającą. Mąż zmarłej zwrócił się do inżyniera o wyprawienie pogrzebu, bo, jak powiedział, „umarła za ciebie” i takie było ogólne mniemanie.

W roku 1943 zaczęła edukację Ewa, ale uczyła się prywatnie, bo bała się wielkiego ruchu i głośnego zachowania chłopaków. Do szkoły szła tylko na kilka dni przed końcem roku, aby nauczyciele mogli stwierdzić jej wiedzę, nie narażając jej na zdenerwowanie przy egzaminie. Tak postanowiła nauczycielka, p. Ziutka Kurzeja, która uddzielała lekcji potem także i Marynie, ale dopiero w 1944 r. Ewa zrobiła dwa lata w jednym roku i dostała świadectwo w języku niemieckim. Gdy przeczytałam jej te wszystkie sehr gut, rozpłakała się, że ona nie chce sehr gut. Maryna nie mogła doczekać się swojej kolei, mówiła „szczęśliwi, co umieją czytać” i tak na niby czytała, że nieświadomy mógłby w to uwierzyć, a robiła to ostentacyjnie, na przykład w kościele klękała na najwidoczniejszym miejscu i modliła się z książeczki. A gdy czytała w domu, głośno i do sensu, a ja ją odwoływałam, to odpowiadała zaraz, tylko muszę sobie założyć. Urodzona aktorka. Pewnego razu zobaczyła u mojej mamy książeczkę i poprosiła o nią do czytania. Była to częstochowska droga krzyżowa wydana na papierze kredowym i babcia bała się, że mała ją pogniecie, więc jej odmówiła: nie dam, bo to święta książka. A Maryna mówi: to będę czytać świętą. Babcia ustąpiła, dziecko z całą powagą zaczęło opowieść o Matce Bożej, a ktoś nieświadomy byłby przekonany, że ona czyta.

Okupacja się przeciągała. Na wsiach zaczęły się napady rabunkowe, a że po lasach kryły się oddziały partyzanckie, grasanci podszywali się pod nich i tak nigdy nie wiedzieliśmy, komu otwieramy drzwi, a nie można było nie otworzyć.

Partyzanci zachowywali się szarmancko, prosili o potrzebne im przedmioty, jak telefon, broń, buty oficerskie, ale otrzymywali to tylko raz, bo przecież ludzie nie mieli składów. Potajemnie robił Jachur opatrunki, czy dawał bandaże; za to groziła śmierć. W gabinecie nie mógł mieć żadnych materiałów opatrunkowych, aby nie wzniecić podejrzeń. Staruszka ciocia Lonia, schorowana, wolno się ruszająca, której nikt by nie posądził, w skrytce prała i suszyła bandaże i zawsze miała ich zapas. Mieszkała w tym samym „Długim domu”.

Rabusie natomiast brali wszystko, co popadło: zegarki, żywność, ubranie, nawet krawaty. Raz zabrali paczki z jabłkami przygotowane do wysyłki do Krakowa. Byli u nas chyba z pięć razy. Kiedyś pozbawili Stefana jedynej pary butów, rano kupił sobie drewniaki. Nie wolno się było poskarżyć, bo Niemcy mogliby za karę zdziesiątkować wieś. Gdy napady się mnożyły, chłopi wymyślili samoobronę. Każdy przy swoim domu zawiesił żelazną szynę zastępującą gong. W przeciągu kilku minut można było zaalarmować całą wieś. Wszyscy solidarnie ruszali na ratunek, uzbrojeni przeważnie w narzędzia rolnicze (broni nie wolno było trzymać), a robili to w takim tempie, że chyba spali ubrani. Gdy Stefan kiedyś zrobił alarm, bo właśnie napadnięto na dom, w którym nocował, mamusia widząc rzeszę chłopów zapalczywie pędzących myślała, że to powstanie, bo tak je sobie wyobrażała.

W r. 1943, 25 października, odbył się ślub mojego brata Adama z Marysią Włodarczyk. Niestety nie mogliśmy w nim uczestniczyć. Czas nie sprzyjał. Marysię poznaliśmy, bo spędzała u nas urlop.

Do Solca zjeżdżali się ludzie z różnych stron o zmienionych nazwiskach zacierający za sobą ślady. Gęstość zaludnienia wzrosła, powiększyło się towarzystwo. Niektórzy podejmowali jakąś pracę, inni żyli z posiadanej gotówki. Poza tym czas wypełniali sobie nieustającą grą w karty, jak nie tu, to tam, a nawet w jednym z opustoszałych domów mieli coś w rodzaju klubu bridżowego. Ludzie potrzebowali kontaktów. Skrupulatnie obchodzono wszystkie imieniny: Zofii, Heleny, Janiny, trzech Marii, Jana, Tomasza, Józefa, Romualda, Krystyny, Anny, Stefanii, trudno wyliczać cały kalendarz, uroczystości wypadały dość często. Przyjęcia były takie, jakie mogły być w danej chwili. Chodziło głównie o wymianę myśli i dodanie sobie otuchy, a nie dogodzenie smakowi. Brakowało różnych produktów, przede wszystkim cukru i herbaty, jedni parzyli przypiekane skórki od jabłek, inni ogonki od wiśni albo różne rodzaje liści od jagód aż po miętę. Wcale smaczne były te mieszanki, a każdy silił się na coś oryginalnego.

Najlepszą herbatę parzył ksiądz proboszcz, miał swoją tajemnicę. Masę migdałową robiło się z płatków owsianych i olejku migdałowego, z drożdży wychodził smaczny i zdrowy pasztet do chleba.