Zapewne zapomnieliście o takim liściastym wiosennym warzywie jak szczaw? W Polsce był popularny. Oprócz upraw ogródkowych i dostępności na popularnych targach i jarmarkach, można było go nazbierać na podmokłych łąkach. Jak już nie było co do garnka włożyć, to mama mówiła:
– Idziemy na kwaśne listki.
Każde dziecko musiało zebrać 50 kwaśnych listków, unikając nadepnięcia na żabę. Nadepnięcie na żabę miało powodować urok rzucany na deptającego, a tym samym ucieczkę z pola zbieractwa, co bardzo denerwowało mamę, bo sama musiała wtedy nazbierać więcej, za siebie i tego, który uciekł przed urokiem ropuchy z podmokłej łąki. Potem mama wymyśliła, że należy się dobrze przyjrzeć, czy ta żaba nie ma korony wybijanej małymi czerwonymi klejnocikami. Wtedy trzeba takiego ropucha pocałować, a on przemieni się w bogatego księcia. I już nie trzeba będzie zbierać szczawiu. Oczywiście nikt takiego ropuchowego księcia w koronie nie znalazł, ale za to udało nam się znaleźć rysunki takiego ropucha w książeczkach z ilustracjami pożyczonymi z biblioteki. No i z czasem jakoś tak polepszyło się w domu, bo przestaliśmy chodzić na zbieranie szczawiu, choć zupa szczawiowa na wiosnę tradycyjnie pojawiała się na stole. Do dzisiaj pamiętam smak zupy szczawiowej z ziemniakami (dużo) i jajkiem (mało).
Po przyjeździe do Kanady wytrwale pracowałam nad wszystkimi przydomowymi ogródkami, pomna nauki matki, że zadbany ogródek świadczy o gospodarzu. Ten mój ogródek był zadbany inaczej niż wystrzyżone na jeżyka trawniki moich kanadyjskich sąsiadów. Moje ogródki były także zadbane inaczej niż głównie pomidorowe ogródki moich kanadyjskich sąsiadów z południa Europy. W moich ogródkach zawsze są zioła. Całe ich mnóstwo. Te zioła są w Kanadzie pod nazwą ‘herbs’. Co uprawiam? Zawsze pietruszkę, tymianek, szczypiorek, szałwię. Z czasem doszło oregano, kolendra (cilantro), lubczyk (lovage), koperek i anyżek. Ach i prawdziwe ziółka do parzenia i picia, takie jak rumianek, mięta, melissa. A jak taka grządka ziołowa pachnie! Szczególnie po letnim deszczu, albo po rannym podlaniu. Długo nie mogłam znaleźć szczawiu. Kiedyś córka przyniosła od koleżanki z ogródka kwaśne listki pod nazwą sorel. Smak miały właściwy, jak szczaw, ale wygląd nie. Ale od czego są słowniki? To było jeszcze w erze przed googlowej. W trymiga sprawdziłam, że sorel to nasz szczaw. Jak zwykle w świecie roślin jest wiele odmian szczawiu. Więc nogi za pas i kupiłam sorel, różne rodzaje, ale i taki polski, z głęboko zielonymi kruchymi szerokimi liśćmi. Pięknie się przyjął, i po kilku latach rozrósł w wiele krzaczków. Mam go wszędzie gdzie moja noga na dłużej stanie, a więc i przy moim domu, i na wsi, i wokół domu córki. I mam też odmianę kanadyjską z czerwonymi żyłkami i podłużnymi długimi lśćmi. Lubię go uprawiać, bo jest bardzo odporny na wszystko, nawet na zielska. Kiedyś w czasie choroby moje krzaczki na wsi zostały przez trzy lata zostawione same sobie. Jakaż była moja radość, gdy w kolejnym roku pośród bardzo bujnego wschodnio ontaryjskiego zielska odnalazłam moje kwaśne listki. Od razu zdrowie mi się poprawiło z radości. Tylko do zupy szczawiowej nie mogę przekonać mojej kanadyjskiej rodziny. Może powinnam ją najpierw dobrze przegłodzić, a potem wysłać na podmokłą łąką po 50 listków szczawiu każdy? Takim wygłodzonym taka szczawiowa zupka z ziemniakami (dużo) i z jajkiem (mało) na pewno by smakowała! Na razie uczę wnuki napisać wyraz ‘szczaw’. Przyjrzyjcie się temu wyrazowi z boku i popatrzcie tylko jak wygląda skład liter w tym wyrazie dla obcokrajowca. I spróbujcie ich nauczyć poprawnie wypowiedzieć słowo ‘szczaw’. Toż ten szczaw to istne językowe arcydzieło!
MichalinkaToronto@gmail.com