Dlatego też, zaraz po przyjeździe poszedł do Kowalczuków z kwiatami i z wódką i po pierwszych słowach, nie czekając, oświadczył się.
Matka Tereski aż w ręce klasnęła!
-Panno Przenajświętsza! Tadek! Kiedyś ty u nas był? Pojechałeś do tej Warszawy i słowa się nie odzywałeś, a teraz przyjeżdżasz i kwiaty dajesz?!! Tereska!!! Powiedz coś!
A Tereska siedziała spokojnie i patrzyła Tadkowi poważnie prosto w oczy.
Stary Kowalczuk sapał pod wąsem i po chwili powiedział:
-Uspokój się Józka, bo nie o ciebie tu idzie. To, że ich oboje wykarmiłaś to wykarmiłaś i swoją robotę zrobiłaś, ale teraz niech oni sami stanowią co i jak.
A w Józkę jakby piorun strzelił.
-Czyś ty stary do reszty zwariował? Toż matką jestem i jak sam mówisz oboje wykarmiłam, to chyba mam prawo powiedzieć co myślę… A ty Tereska, powiedzże wreszcie coś! No powiedz!
Ale w sumie nie było co mówić, bo gołym okiem widać było, że młodzi mają się ku sobie i patrzą na siebie rozjarzonymi oczami. Po chwili jednak dziewczyna wyciągnęła ręce do Tadka i powiedziała:
-Jasne, że będę twoją żoną! A czyją mogłabym być?!
I wtedy ojciec otworzył butelkę, a Józka pochlipując zaczęła z Tereską nakrywać do stołu.
-Ale idziemy do kościoła Tadek, bo ja na cywilniaku żyć nie będę! – Tereska popatrzyła na niego z uwagą.
-Jak będziesz chciała! Byle nam tutejszy ksiądz zechciał ślub dać, bo teraz, jak nie ma naszego prałata, to ja tych waszych księży nie znam.
-O to się nie kłopocz! Ksiądz Soból da nam ślub!
-Soból? Czy to ten wikary, co nas religii uczył?
-Ten sam.
-Toż ja od niego z lekcji wyszedłem i jeszcze mu coś nagadałem…
-Zostaw to mnie!
Więc zostawił, a po powrocie do Warszawy zgłosił się do sekretariatu podpułkownika Rumienia z prośbą o spotkanie, bo wiedział już, że takie są reguły gry.
Rumień przyjął go jeszcze tego samego dnia.
-Chcesz się Tadek żenić to się żeń. Masz moje poparcie! Pytasz o mieszkanie? No, co ja ci mogę powiedzieć? Może na początek uda się załatwić jakiś samodzielny pokój, to będziecie mieli trochę prywatności, a potem to się pomyśli. Wszystko zależy od ciebie…
A Tadek wstał, wyprostował się i powiedział mocnym głosem:
-Tak jest obywatelu pułkowniku! Dziękuję obywatelu pułkowniku!
Dostali pokój na Fałata na Mokotowie. Mały bo mały, ale miał wnękę kuchenną.
Wcześniej był ślub, na którym świadkami byli pan Dornicki i pan Frey. Jakoś tak to było, że w Dorniewie kobiety rzadko bywały ślubnymi świadkami.
Józka z Wiktą urządziły wesele, które najpierw planowano w domu, a potem, z uwagi na miejsce, postanowiono przenieść do stodoły, którą bracia Tereski wysprzątali do czysta i nawet zbili trochę prymitywne, ale duże stoły.
Jedzenia było dużo i dobre, bo i świąteczne i weselne. Wielka beczka piwa z kranikiem stała nieco z boku. Najpierw według zwyczaju podano talerze z ciastkami, a dopiero potem rosół, mięso i inne smakołyki.
Edek Koza wodził rej, przypijał często i obficie, inni też nie próżnowali, a stary Kowalczuk, teraz już teść Tadka, sapał z zadowolenia i powtarzał:
-Pamiętaj Tadek, że to moja kochana dziewuszka! Żebyś mi jej nie zmarnował w tej Warszawie!
Wikta i Józka, płakały, śmiały się, znowu płakały, zapraszały do jedzenia, piły i znowu płakały, bo tak po prawdzie to trochę smutno było, że Tereska pojedzie „ w światy” i już jej w Dorniewie nie będzie.
Wszystko było dobrze, za wyjątkiem jednego małego zgrzytu.
Otóż ksiądz Soból, który dawał ślub też był zaproszony. Jadł smacznie, nawet wypił parę kieliszków wódki i może to go rozochociło trochę za bardzo, bo w pewnym momencie powiedział głośno i ze śmiechem:
-Tadek! Może załatwisz nam w tej Warszawie pozwolenie na budowę kościoła w Jaworówce, co? Podobno jesteś tam dobrze ustosunkowany!
To było powiedziane pół żartem, pół serio, ale jakoś źle zabrzmiało.
Chodziło o to, że władze nie dawały pozwoleń na budowę nowych kościołów. W różnych okolicach budowano je więc nielegalnie i napięcie na tym tle rosło z dnia na dzień.
W niedalekiej Jaworówce też próbowano budować, nawet materiały nocami nazwożono, ale milicja zamknęła teren, sołtys poszedł siedzieć, a nowego proboszcza Dorniewa przesłuchiwano na tę okoliczność parę razy.
Zwykle było tak, że ludzie z Jaworówki przychodzili do dorniewskiego kościoła, ale to było daleko i przez górki, więc w zimie i na przedwiośniu umęczenie ogromne i stąd powstała inicjatywa budowy.
Dorniewski proboszcz popierał ten pomysł i starał się pomagać ludziom, ale niewiele mógł, bo władze były nieubłagane.
Nie ma pozwolenia na budowę i koniec!
Nie tak dawno, bo raptem kilkanaście miesięcy wcześniej polscy biskupi wystosowali do biskupów niemieckich słynny list, w którym między wieloma innymi kwestiami znalazło się sfromułowanie „przebaczamy i prosimy o przebaczenie”.
Ten list i to sformułowanie rozwścieczyło władze do tego stopnia, że jakiekolwiek ustępstwa na rzecz budowy nowych kościołów w ogóle nie wchodziły w rachubę.
Sekretarz partii Władysław Gomułka dosłownie szalał i wykrzykiwał ,że „nie będzie nam tu Kominek – biskup czy arcybiskup – w imię swoich wstecznych celów politycznych rozgrzeszał hitlerowskich zbrodniarzy!” A mówił to o wrocławskim arcybiskupie Kominku, który był głównym autorem listu.
W tym stanie rzeczy, podnoszenie tematu pozwolenia na budowę, na weselu, przy wódce i wobec wielu zaproszonych ludzi, było ze strony księdza Sobola pewną nierozwagą. Poza tym, Tadek odczuł to też jako przytyk do siebie, że niby jest „ręka w rękę” z komunistami i może „załatwić” pozwolenie.
Twarz mu się zmieniła i już, już miał coś odpowiedzieć, ale na całe szczęście Tereska zobaczyła co się dzieje i ścisnęła mu rękę pod stołem tak mocno, że Tadek mało nie wrzasnął.
I było jeszcze coś, co na malutką chwilkę sprawiło, że Tadkowi krew zastygła w żyłach. Późnym wieczorem, gdy wielu miało już dobrze w czubie, bo cały czas popijano wódkę piwem, a niektórzy to wręcz mieszali pół na pół, jeden z gości – dawny kolega szkolny Tadka – Jurek Zdunio – wykrzyknął trochę bez sensu:
-To się nam kapo ochajtnął! Kto by pomyślał?
To miało być niby żartobliwe, ale dla Tadka było przykre i bolesne i obudziło dawne demony. Na całe szczęście zdołał się opanować, tym bardziej, że Tereska znowu ścisnęła mu rękę, a Edek Koza słysząc to wyręczył Tadka mówiąc:
-Ty Jurek nie chlej tyle, żebyś nie skończył tak jak ten twój stary!
A wszyscy wiedzieli, że parę lat wcześniej stary Zdunio zamarzł po pijanemu w śniegu jak w nocy wracał z knajpy.
Ale pomijając te dwa, w sumie nieistotne incydenty wesele było nadzwyczaj udane i wszyscy pławili się w oceanie szczęścia, radości i prawdziwego wesela!
Po przyjeździe do Warszawy młodzi zaczęli się urządzać w małym pokoju na Fałata, a Tereskę przyjęto do medycznej szkoły policealnej na Hożej.
Z tym pokojem to mieli szczęście, bo akurat poprzedni lokator wyjechał służbowo na parę lat, więc mieli go zapewniony na dłużej. Sekretariat pułkownika Rumienia pomógł we wszystkim i już w połowie stycznia ich życie nabrało regularności i dyscypliny. Tadek chodził do swojej szkoły, Tereska do swojej, a wieczorami cieszyli się tym, że są razem.
Tereska była ogromnie ciekawa Warszawy, bo przecież jak dotąd była tylko w Rzeszowie i Jarosławiu, więc stolica oszołomiła ją i oczarowała.
Spacerowali po mieście, nad Wisłą, poszli nawet do ZOO, a raz do kina Wars na Nowym Mieście, gdzie światła gasły w kolorze tęczy, ale to wszystko były rzadkie przyjemności, bo Tadek orał w tej swojej szkole jak wół.
Zajęcia trwały sześć dni w tygodniu i każdego dnia było po dziesięć godzin ćwiczeń, praktyk w laboratorium, wykładów i nieustannych sprawdzianów. To, że szkoła miała w nazwie „Językowa” nie ograniczało ją tylko do tego, bo zajęcia obejmowały też inne przedmioty, które miały na celu gruntowne przygotowanie do pracy w zagranicznych rezydenturach.
Słuchacze już na początku zostali poinformowani, że w szkolnym programie przewidziano dwie paromiesięczne praktyki zagraniczne. Chodziło o to żeby nabrać akcentu i wypolerować język. W przypadku Tadka, miał jechać do Niemiec i do Francji. To mu zapowiedziano już w czasie pierwszych zajęć. Praktyki miały być półroczne, więc Tadek od razu zapytał czy będzie mógł zabrać żonę, ale wykładowca nie wiedział.
-To nie leży w mojej gestii. Zwróćcie się do komendanta.
Ale komendant też nie odpowiedział.
-Dowiecie się w swoim czasie.
Tadek drżał, bo w żadnym razie nie chciał się rozstawać z Tereską na tak długo, ale jak narazie nic nie mógł zrobić.
Jakby tego było mało, parę miesięcy później, w czasie weryfikacji wyników w nauce wezwano go do kadr.
Weryfikacje przeprowadzano bardzo nieregularnie. Czasami następowała jedna po drugiej, a czasami dopiero po paru miesiącach. To stwarzało atmosferę niepewności i konieczności pozostawania w ciągłym napięciu.
Od wyników takiej weryfikacji bowiem, zależały pobory, a także przyszłość słuchacza. W przypadku braku postępów można było z hukiem wylecieć i wylądować w jakiejś prowincjonalnej jednostce, bo do cywila raczej już nie puszczano.
Tadka wezwano do kadr i prawie od razu zorientował się, że coś jest nie w porządku.
Kadrowcem był dość niepozorny, szary człowiek w grubych jak soczewki okularach.
-Siadajcie – rzucił kadrowiec nie podnosząc wzroku z nad czytanych papierów.
Tadek usiadł na twardym krześle koło biurka. Milczenie przedłużało się, bo szary, niepozorny człowiek w grubych okularach, cały czas z wielką uwagą przeglądał jakieś dokumenty i coś notował. Wreszcie oderwał się, spojrzał na Tadka i bez żadnych wstępów spytał:
-Znacie Leona Semko?
-Tak jest towarzyszu naczelniku.
-To opowiedzcie mi o nim.
-Ale co mam powiedzieć, towarzyszu naczelniku? Byliśmy razem w szkole i mieszkaliśmy razem. Dobry kolega, dobrze grał w siatkówkę… Tadek nie wiedział w jakim kierunku iść i postanowił iść za radą pana Dornickiego, żeby dawać jak najkrótsze odpowiedzi.
-Dobry kolega? – kadrowiec zdjął okulary. Miał przymrużone oczy krótkowidza. Wyjął spokojnie paczkę carmenów, zapalił i z przyjemnością zaciągnął się głęboko. Tadka nie poczęstował.
-No tak, towarzyszu naczelniku, dobry kolega, dobrze grał w siatkówkę…