Znowu zostałam sama, tyle, że w zupełnie nowym otoczeniu. W „Związkowcu” oprócz nas mieszkała jedna samotna osoba i jeszcze ktoś mnie uświadomił, że w lewym korytarzu na klamce powiesił się kiedyś odpalony konkurent. Trochę to niemiłe wspomnienie, szczególnie przy akompaniamencie stuku pooddzieranych od dachu blach. Trzeba było robić dobrą minę. A tu tak się z dawna układało, że dopóki Jachur był w pobliżu, życie biegło normalnie, z chwilą kiedy zniknął z horyzontu, coś zaczynało się dziać. Tak było zawsze i jest dotychczas. Pewnego wieczoru zapaliły się sadze w kominie, o czym na pewno nie wiedziałabym, ale przychylny przechodzień przyszedł na pierwsze piętro, aby mnie ostrzec. Na skutek tego czuwałam całą noc, aby w razie pożaru zdążyć uciec z dziećmi; całkiem obca, nie wiedziałam, gdzie straż pożarna i w ogóle jak się do tej sprawy zabierać. W tym mieszkaniu Ewa i Maryna zrobiły mi bardzo miłą niespodziankę, gdy pod nieobecność ojca same pamiętały o moich imieninach i ułożyły dla mamy wiersz, bo nie mogły imieniny odbyć się bez laurki. Przez poprzednie lata zawsze ktoś starszy o tym pamiętał i pomagał im w przygotowaniu. Nauka nie poszła w las.
Niedługo potem Jola przygotowała mi kłopotliwą niespodziankę. Zawsze bardzo ładnie bawiła się fasolą i żadne głupie pomysły nie przychodziły jej do głowy. Ale właśnie tego dnia zastosowała nową zabawę. Tyle ziarenek fasoli wepchnęła sobie do nosa, że prawie dusiła się, sapała ciężko, myślałam, że ma gorączkę. Posłałam do sanatorium po pomoc. Sierżant zadecydował. Mnie zostawili w domu, a on z Ireną zabrali małą do szpitala. Wracają, Jola zadowolona. Jak po przeżyciu przygody, chwali się, że jej pani doktor gwoździem wyjmowała fasolę i prosi o następną porcję do zabawy. Taka to dziecięca logika.
Wkrótce wezwano Jachura do Warszawy. Generał zadawał mu mnóstwo pytań, między innymi o rodzinę i zaproponował, aby zajął mieszkanie w sanatorium zajmowane przez komendanta. Jachur mi to wszystko powtórzył i zakończył stwierdzeniem, że my się jednak do sanatorium nie wprowadzimy, bo to jest obiekt wojskowy, więc nie miejsce dla kobiet i dzieci, poza tym pacjenci będą mieli utrudniony dostęp do lekarza, a po trzecie, jak przyjedzie świeży komendant to nas z tego mieszkania wysiedli. Wtedy ja, powołując się na powiedzenie Jachura, że upór w dobrym jest zaletą, uparłam się. Nauczona wypadkami ostatnich lat, że trzeba korzystać z chwili, postanowiłam, że się przeprowadzimy i zobaczymy, co stanie się potem. Mając za sobą pozwolenie generała, byłam pewna, że przyszły komendant będzie musiał dać nam odpowiednie mieszkanie. Wobec tego w kwietniu 1946 r wprowadziliśmy się do Sanatorium. Po raz pierwszy zamieszkaliśmy w superkomfortowym mieszkaniu, bardzo ładnie rozplanowanym i luksusowo wyposażonym. Pokoi było wprawdzie tylko dwa, ale miało dużo przynależności: kuchnia, dwa przedpokoje, mały holik, łazienka, osobno WC, spiżarka i duży taras. Zamiast okien były duże balkonowe drzwi, a że dom stał na skraju lasu, leśne zapachy napełniały całe mieszkanie. Jako ciekawostkę podaję, że w naszym mieszkaniu było 16 par drzwi, a że ja mam lekkiego hyzia na punkcie drzwi, napawało mnie to wielką radością. Meble w sypialni były kremowe, metalowe, sanatoryjne, w drugim pokoju różne antyki, jakaś “zdobycz wojenna”. Jachur wynajął dwa pokoje w willi „Słowacki” nieopodal „Związkowca” i tam przychodził leczyć w oznaczonych godzinach.
W tydzień po przeprowadzce urodziła się Krystyna. Miałam dla niej wymyślone imię Anielka, ale Jachur chciał Krystyna. Muszę wtrącić tutaj małą dygresję co do wyboru imienia dla mojej czwartej córki. Otóż bywał u nas pewien inżynier, który powiedział Jachurowi, że chcąc przerwać passę córek, należy dziecku dać imię matki. Oczywiście jest to czysty wymysł i u wielu naszych znajomych się nie sprawdził, choćby u Wicińskich, których pierwsza córka miała imię matki, a po niej urodziły się jeszcze dwie. Nie wiedziałam, że Ewa słyszała tę rozmowę. Gdy Jachur oznajmił, że mała będzie Krystyna, Ewa przyszła do mnie z ultimatum: albo dziecko nie będzie Krystyna, albo u nas nie będzie już więcej dzieci! Zdumiona pytam, dlaczego, a ona przytacza twierdzenie inżyniera i mówi, że one, to znaczy moje córki, nie potrzebują chłopaków, żeby się między nimi rozpychali. Sytuacja była przekomiczna. Ewuniu, mówię, jakby tutaj zamiast dziewczynki leżał mały bezbronny chłopczyk, czy wyrzuciłabyś go za to, że jest chłopczykiem. Przecież jak on się będzie „rozpychał”, to wy będziecie już dorosłe, więc was to nie dotknie. Ewa zrozumiała. Gdy w trzy lata potem urodził się Piotr, nie miał troskliwszej opiekunki, a on, jak Ewa poszła na studia, na pożegnanie całował list i zakreślał w którym miejscu, a gdy potem się zdarzyło, że Ewa musiała leżeć siedem miesięcy w łóżku i kiedyś westchnęła, że zjadłaby sobie ciastko z kokosem, Piotr, już wtedy dorastający chłopak obleciał parę ulic, żeby jej to ciastko przynieść.
Ale wracając do przeprowadzki. Było mi bardzo obco i samotnie. Mama nie mogła przyjechać, bo nie czuła się dobrze i obawiała się, że więcej narobi kłopotu swoim przyjazdem do takiego niezorganizowanego domu, niż będzie mogła pomóc. W sanatorium nie mieszkała żadna rodzina oprócz nas, Jachur miał mnóstwo nowych obowiązków, jedna Irena do obsłużenia mnie i czworga dzieci, trochę to wszystko nie grało. Moja mała Ewunia pomyślała, że mamie należą się kwiaty i z pierwszego snu obudził mnie zapach fiołków nazbieranych przez nią w lasku. Zawsze będę to pamiętała, ile wyczucia było w małym serduszku. Potem nieśmiało ofiarowała swoje usługi p. Wiśniowska, żona oficera, mieszkająca w rynku w Busku i p. Biczan, wdowa po oficerze, znaleźli się dobrzy ludzie i wszystko się ułożyło. Ponieważ to było w tygodniu świątecznym, Irka nocami piekła ciasto, aby zrobić niespodziankę, i tak jakoś szło.
Wkrótce zawitał do sanatorium nowy komendant, dr Kazimierz Bieńkowski, i okazało się, że płonne były Jachura obawy. Nowy komendant nigdy nie upomniał się o nasze mieszkanie, przeciwnie, dołożył nam do dyspozycji następny pokój w korytarzu, nr 10, dla Ewy i Maryny. Odtąd pokój dziewczynek nazywał się „pod dziesiątką”, chociaż leżał wewnątrz mieszkania. Pobyt nasz w sanatorium trwał do 1953 r. Było tam piękne otoczenie i wygody, odpowiednie towarzystwo dla nas i dla dzieci świetne warunki, a przy tym, po okresie wojny każdy cieszył się życiem i dawał z siebie maksimum wysiłku, dumny, że go na tyle stać.
Imieniny Jachura w r. 1946 połączyliśmy ze chrztem Krystyny. Rodzice chrzestni, Marysia Rutkowska i mój brat Adam, przyjechali z Krakowa. Przyjęcie było huczne. I znowu, jak co roku, cała krakowska rodzina spędzała u nas wakacje, a troszkę się powiększyła, bo Adamowie, których ślub odbył się w październiku 1943 r mieli Majaśkę, a Marianowie przyjeżdżali z Andrzejem o rok starszym od Joli. Stefan zwykle towarzyszył mamie, która coraz to zapadała na zdrowiu. Jachur korzystał ze stołówki oficerskiej, a my z żołnierskiej, oczywiście odpłatnie. Wyżywienie całodzienne, chociaż proste, ale zdrowe, zwalniało od biegania za produktami, dokupywało się do smaku. Gdy zjawiali się u nas nasi letnicy, zgłaszałam u intendenta ilość potrzebnych porcji i obciążano nimi nasz rachunek. Goście czuli się dobrze, bo wiedzieli, że nie sprawiają gospodyni ambarasu, jedli po żołniersku, jak my.
Rok 1946 był właściwie rokiem organizowania porządku życia w sanatorium. Komendant zamieszkał na pierwszym piętrze. Żonatym oficerom pozwolił sprowadzić rodziny, z tym że mieszkali w garsonierach, bo i tak wszyscy korzystali ze stołówki, a łazienki były na każdym piętrze i w suterenach. Jedyne kompletne mieszkanie należało do nas, najliczniejszej rodziny. Komendant starał się o rozwój życia towarzyskiego i dzięki niemu atmosfera panowała iście rodzinna. Nikt nie wymigiwał się od udziału we wspólnych pracach na przykład przy porządkowaniu parku wokół budynku, grabieniu liści, zaliczaliśmy to do bardzo przyjemnych zajęć, a dzieci były zachwycone, wykazywały dużo zapału. Wigilię spożywaliśmy razem, wszyscy mieszkańcy domu na wielkiej sali przy stołach po staropolsku ustawionych w podkowę, wspólnie śpiewaliśmy kolędy. Św. Mikołaj obdarowywał dzieci, żołnierzy i pokojówki, przyjemność była ogólna. Nastrój panował pogodny, spokojny, mimo, że wszyscy mieli mnóstwo obowiązków, nikt nie czuł się przepracowany, bo był czas na wszystko. Może wynikało to z bardzo uregulowanego trybu życia, który dawał czas na pracę i odpoczynek bez ciągłego pośpiechu.
Z początku dzieci trochę chorowały, ciągle były zaziębione, dopóki nie przyzwyczaiły się do centralnego ogrzewania; potem można powiedzieć chowały się zdrowo, wyjąwszy choroby dziecięce zakaźne, a i te przechodziły lekko i nie wszystkie. Najodporniejsza była Krystyna. Nasze mieszkanie było zawsze pełne dzieci, naszych i cudzych, dziwnie magnetycznie działały na siebie, zdarzało, się, że kuracjusze posądzali, że w tym mieszkaniu jest przedszkole, dopóki nie dowiedzieli się, jak jest naprawdę. Ewa i Maryna były bardzo solidnymi uczennicami, ich pilność przeszła w Busku do legendy. Normalnie chodziły do szkoły pieszo i nigdy się nie spóźniały. Gdy w czasie bardzo tęgiej zimy, bo zdarzały się takie, że zaspy sięgały niemal po pas, chciałam je zatrzymać w domu, stwierdzając, że wolę, żeby były zdrowe, niż mądre, Jachur oburzył się zdumiony i to ty tak mówisz. Mają się w co ubrać, niech wędrują. Kupiliśmy więc zakopiańskie góralskie kapce po kolana i brnęły w śniegu z niemałą przyjemnością, tak, że powrót do domu trwał dłużej, niż droga do szkoły. A jednak i teraz podtrzymuję z uporem, że kobiecie bardziej potrzebne jest zdrowie, niż mądrość książkowa (ja, jak ta baba, co już tonęła, a jeszcze gestami podtrzymywała swoją rację).
W roku 1947 Maryna przystąpiła do I Komunii Świętej w kościele parafialnym w Busku. Po dodatki do uroczystego stroju jeździłam do Krakowa, bo znowu wróciliśmy do przedwojennych zwyczajów i z uzbieraną gotówką wyruszaliśmy na zakupy. Niektóre towary były na kartki, niektóre przywożono do sanatorium. Otwierano prowizoryczny, kilkugodzinny sklep, a intendent por. Wiśniowski bardzo się starał, żeby nie ominęły nas przydziały, bo przecież wszyscy byliśmy ograbieni przez wojnę. Dostaliśmy paczki UNRRA, na przykład żołnierskie porcje żywnościowe: śniadanie, obiad i kolację. Wtedy Jola pierwszy raz zobaczyła cukier w kostkach, który należał do racji śniadaniowej i oznaczony był literą „B”. Odtąd przychodziła do mnie i prosiła o „ciukiel be”. Niedawno Ewa wspomniała o tych paczkach. Twierdzi, że smak zawartych w nich serków, mielonek itp. pamięta do dzisiaj. Gdy rozdzielałam im po kawałeczku czekolady, lizały ją, aby na dłużej starczyła i Ewa myślała sobie: „kiedy przyjdzie taki czas, że będę mogła czekoladę gryźć, a nie lizać?”.
Po trochu kupowaliśmy sprzęty, usiłując je jakoś skompletować i tak pierwszym sprawunkiem była duża trzydrzwiowa szafa, następny tapczan, a potem kredens, ale w odstępach paru lat, nie tak to było łatwo, jak łatwo teraz opowiadać. Okres pobytu w Busku to najprzyjemniejsze lata naszego życia, chociaż dla Jachura były to czasy wielkiej harówki, bo pracował w ZUSie i prowadził praktykę prywatną, a właściwie całkowicie przynależał do armii, której rygory nie odpowiadały jego usposobieniu. Ale z obowiązków wywiązywał się świetnie, dowód w szybkości awansów i ogromnej życzliwości ludzkiej, jaka go stale otaczała. Zresztą to jest nie tylko moje przekonanie, ale słyszałam to także od obcych ludzi, że Jachur cokolwiek robił, zawsze robił to na piątkę. Wiele wymagał od siebie i dlatego łatwo uzyskiwał posłuch, a że jest wielkim demokratą, ulegano mu nie ze strachu, lecz z sympatii.
Nie chciałabym do tych wspomnień wprowadzać polityki, ale z upływem lat po wojnie stosunki międzyludzkie stawały się coraz trudniejsze; nie to, co w sercu, można było mieć na języku, chwilami bywało ślisko i w każdej chwili można było spodziewać się zaskoczenia.
W miarę, jak zmieniał się personel sanatorium, tworzyły się inne nastroje, ale przyjaźnie zawarte zaraz po wojnie przetrwały aż do dzisiaj. Komendant dr Bieńkowski, chrzestny ojciec Piotra, należy do serdecznie z nami związanych ludzi, Barbara i dr Zenek Wicińscy byli przez całe życie naszymi wypróbowanymi przyjaciółmi, od porucznika A. Wiśniowskiego i jego żony Emilii otrzymaliśmy dużo dowodów przyjaźni, kpt Wojdygowski do końca życia zaliczał się do naszych przyjaciół. Dr Bieńkowski lubił dzieci, a swoich nie miał. Komendanturę objął jako wdowiec. Odwiedzał nas po kilka razy dziennie i wszedł z dziećmi w taką zażyłość, że przeszedł z nimi „na ty” i odtąd był już dla nich Kazikiem. Gdy Jolka była mała, zwracał się do niej „ty chrzanie”. Raz jedna z kuracjuszek zapytała ją w ogrodzie: Znasz tego pana? I wskazała pułkownika. Jola mówi: Znam. A jak on się nazywa? Dziecko odpowiedziało: Pan Chsian.