Książka Babci (25) Syn

Busko-Zdrój. W środku Krysia, po prawej Jola, córki Krystyny Kramarskiej-Anyszek, autorki Książki Babci. Z lewej Majaśka Kramarska, córka brata autorki, która uczesała wszystkie dziewczynki w taką samą koronę, co pamięta Jola.

Dzieci Wicińskich chowały się z naszą młodszą trójką. Spędzały razem całe dnie, pełniłyśmy przy nich na zmianę dyżury. Gdy urządzałyśmy przedstawienia, ja byłam reżyserem, a Barbara scenarzystą. Z Barbarą rozumiałyśmy się świetnie, a Jachur z Zenkiem uzupełniali się usposobieniem, bo Jachur poważny i małomówny, a Zenek dowcipny i chętny do pogawędki. Jak był bardzo zdenerwowany, przychodził do mnie, żebym mu dała coś trudnego do prucia albo węzły do rozsupłania. Oboje Wicińscy byli niezmiernie uczynni i pracowici, w ogóle przyjaźń z nimi, to był dla mnie jeden z darów bożych, za który dziękuję w pokorze. Nigdy nie odmówili komukolwiek pomocy, jeżeli tylko mogli ją dać.

Busko-Zdrój. Krysia i Jola, córki Krystyny Kramarskiej-Anyszek, autorki Książki Babci.

Ale wróćmy do naszego życia w Busku. Było ono bardzo czynne, urozmaicone, po prostu pełne. Lubiłam ruch i zawsze dobrze czułam się wśród dzieci. Z Kryśką było nieco kłopotu, bo w okresie chodzenia przeżyła dwie przykrości, które wytworzyły w niej uraz i nie wolno było siłą go przełamywać, ale trzeba było czekać, aż sama przezwycięży bojaźń. Raz w dyżurce uderzyła się o żołnierskie łóżko, aż zemdlała, drugi raz w letnie popołudnie upadła na rozpaloną przez słońce blachę, okładającą nasz taras. W Joli miała oparcie i wierną opiekunkę, chociaż między nimi było tylko dwa lata różnicy. Jola od najwcześniejszych lat wykazywała umiejętność postępowania z dziećmi, energię, spryt, a w czasie przedstawień brak tremy. W tym czasie miała nieodstępnego towarzysza Jerzyka Wiśniowskiego i do zabawy i do odbywania kar. Pamiętam, jak pewnego dnia Jola i Jerzyk (on był starszy) zniknęli gdzieś na terenie sanatorium; było długie szukanie. Okazało się, że pewna kuracjuszka zaprosiła ich do siebie na cukierki. Dzieciom nie wolno było wchodzić do pokoi gości. Chcąc Jolę dobitnie ukarać, żeby zapamiętała, przywiązałam ją za nogę do jej łóżeczka. Mama Jerzyka zrobiła to samo u siebie. Dziecko stało i płakało, a ja chciałam, aby nie miała wątpliwości co do swojego przewinienia, więc pytam:
Czy wiesz, za co jesteś przywiązana?
a ona mówi: Za nogę.
Pytam: Ale dlaczego?
a ona wrzeszczy: Boś mnie przywiązała.
Taka była nasza rozmowa. Jola była bardzo bystra, wiedziała dokładnie, gdzie co w domu leży i do czego służy. Gdy pewnego dnia wyjechałam, a ciotka Stasia przyjechała mnie zastąpić, mała Jola była jej przewodnikiem po naszym domowym gospodarstwie, gdy duże dziewczynki poszły do szkoły i ciotka bardzo chwaliła swego Cicerone.
Wśród przedmiotów domowego użytku były różne braki i tak na przykład w całym sanatorium istniało tylko jedno żelazko (starego typu, na węgiel) i należało do mnie, ciągle krążyło i trzeba było baczyć, aby ten skarb nie zawieruszył się. Kiedyś wychodząc z domu na dłuższą nieobecność zamknęłam żelazko między drzwiami balkonowymi, w obawie, że nie będę wiedziała, kto je pożyczył. Dzieci były same. Przyszedł żołnierz, że chce sobie uprasować spodnie; Ewa i Maryna stanęły skonsternowane, bo mama nie pozwoliła im pożyczać żelazka, a Jola mówi: Żelazka nie ma, ale jak się otworzy te drzwi, to się znajdzie. No i znalazło się i żołnierz skorzystał.

Busko-Zdrój. Od lewej: xxx, Krysia, Jola, Piotr, dzieci Krystyny Kramarskiej-Anyszek, autorki Książki Babci.

W ogóle dzieci miały w sanatorium idealne warunki. Tuż przy naszym tarasie była duża piaskownica, wkoło park las. Teren ogrodzony siatką uniemożliwiał im dalsze eskapady, a wartownik stojący przy bramie też nie pozwoliłby im na dalsze wędrówki. Było dużo ozdobnych krzewów i wysokich drzew, na które bardzo lubiła wchodzić Ewa i marzyć, że jest marynarzem na maszcie. Potem rzeczywiście chciała iść do szkoły morskiej, ale to jeszcze nie było w modzie.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Busko-Zdrój. Piotr, syn Krystyny Kramarskiej-Anyszek, autorki Książki Babci.

Otoczenie było piękne i pachnące. W trzy lata po Krystynie, 22 lutego 1949 r. urodził się Piotr (W dwa tygodnie później moja bratowa Marysia Kramarska urodziła syna Janka). On jeden ma imię takie, jakie sobie przyniósł. Gdybym córkom nadawała imiona przyniesione, nazywałyby się bardzo dziwnie: Felicyta, Klara, Teodora i Benedykta, a tymczasem Benito to był ich wielki Miś, którego dostały od cioci Sawickiej (siostry generała Olszyny-Wilczyńskiego – przyp. wnuczka) zaraz po wojnie, zrobiony był na zamówienie z cioci płaszcza. Chował się po kolei ze wszystkimi dziećmi, a potem wnukami i dotąd siedzi u mnie w pokoju, chociaż sypią się z niego trociny, ale przecież nie można rencisty wyrzucić na śmieci.

Urodziny Piotra były wielkim wydarzeniem. Wreszcie posiedliśmy wszystkie dzieci. Jachurowi ciągle życzono syna. Pokojówka podając śniadanie tego dnia równocześnie oznajmiała: doktor Anyszek ma syna. Chociaż był luty i sroga zima, a do Kielc 40 km, koło południa mój pokój zamieniono na kwiaciarnię, co najmniej jakby się urodził następca tronu. Ewa, która już przy Krystynie prosiła, aby ją nauczyć obchodzenia się z maleństwem, teraz od razu stanęła do pomocy i uważała to za najlepszą zabawę. Piotr chował się ciągle w gronie dziewczynek, bo tak się złożyło i było to przedmiotem ogólnych żartów, a żaden z lekarzy nie miał syna. Było 12 córek lekarskich i Piotr nasz przerwał tę passę na krótko, bo po nim urodziły się jeszcze dwie lekarskie córki i dopiero Piotr II Skalski. W wyniku takiego otoczenia Piotr używał żeńskich form gramatycznych, pytał ojca: Przyszłaś? a on go utwierdzał, bo go to śmieszyło i mówił: Przyszłam. Dopiero jak samodzielnie zaczął poruszać się po parku, znalazł sobie kolegę i zmienił styl. Piotr był bardzo czystym dzieckiem i ogromnie posłusznym. Bardzo lubił śpiewać. Szkoda, że nie kontynuował tego zamiłowania, bo ma piękny bas i w latach gimnazjalnych świetnie się zapowiadał.

Duże dziewczynki znalazły sobie koleżanki Baśkę Bartman, Baśkę Goldschmidt i Dankę Wirecką, które często do nas przychodziły. Mając do dyspozycji tyle dzieci, z całego personelu sanatoryjnego założyłam dziecięcy aktorski zespół amatorski. Z początku wystawialiśmy krótkie obrazki, Ewa i Maryna jako filary obejmowały role naratorów, w miarę jak dzieci rosły porywałam się na większe sztuczki, naprawdę miałam ładne wyniki. Barbara Wicińska wymyślała kostiumy z wielką pomysłowością, załoga chętnie pożyczała upatrzone przez nią rekwizyty, była ogólna zabawa. Na przedstawienia do sanatorium oprócz kuracjuszy przychodzili także goście z zewnątrz i uczniowie z podopiecznej szkoły w Zbludowicach. Dziecinne występy mają dużo uroku. Dzieci świetnie się rozwijały i role przyswajały sobie po prostu bawiąc się. Miałam takich kibiców, którzy przychodzili na próby, bo patrzenie na postępy dzieci było dla nich przyjemnością, rodzice zaś byli zadowoleni, że w godzinach między podwieczorkiem, a kolacją mają czas dla siebie, bo ich pociechy przebywają pod troskliwą opieką dwóch doktorowych.

Przez cały prawie czas pobytu w Busku miałam pomoc, o to nie było trudno. Ludzie szukali pracy, jak się jedna dziewczyna nie nadała, zaraz zgłaszała się inna, warunki były dogodne. Pewnie, że były okresy wyjątkowe. Na przykład w 1949 Jachur zaczął chorować na serce i musiał leczyć się w Kudowej. Akurat dziewczyna odeszła; aby mi pomóc przyjechała siostrzenica Jachura, Stacha i zachorowała na bardzo groźną i zaraźliwą anginę, wszystkie dzieci zagrypione. Piotr, maleńki osesek, którego trzeba chronić przed infekcją, chorej ciągle podawać gorące picie, bo tego wymagało leczenie, a tu czas wiosennych porządków i zupełnie nie ma tego kto robić, bo każdy zajęty u siebie. Wtedy oceniłam pozorną wartość pieniędzy, których posiadanie może człowiekowi sprawiać przyjemność tylko w wypadku, jeśli można coś za nie mieć. Ale i tak dobrze, że nie prowadziłam kuchni, więc jakoś musiałam dać rady, regulowałam ruch w domu, prałam pieluchy, pielęgnowałam maleństwa, zmywałam naczynia, sprzątałam; specjalnym rodzajem pracy było cerowanie pończoch i rajtuzów, liczonych w dziesiątki, że jak kiedyś udało mi się wycerować wszystkie do pustego dna w koszyku, to zgromadziłam moje dzieci i kazałam im wznosić okrzyki na cześć świeżo kreowanej przodownicy pracy. Obecna przy tym Baśka Wicińska zreferowała potem matce, że u nas była jakaś uroczystość, bo wszyscy wołali „niech żyje!”.

Ale właściwie każde dziecko miało swoją nianię, która je wypielęgnowała i tak: Ewę mama, Marynę Janka, Jolę Irka, Kryśkę Julka, Piotra Zośka. Dzieci rzadko miały tragiczne przygody. Jola bała się tylko tego, czego nie rozumiała, np. pamiętam jej przestrach z powodu rajtuzów wiszących w mroku na tle podświetlonej szyby, natomiast nie cofała się przed realną przeszkodą np. gdy podenerwowana suka rzuciła się na Piotra, który chciał obejrzeć szczenięta, Jola wystąpiła do walki z psem, żeby ochronić braciszka. Była z niego dumna i mówiła o nim „ten udany chłopczyk”. Sama miała bardzo przykry wypadek w czasie powrotu ze szkoły, odległej o półtora kilometra. Upadła na rozbitą butelkę i rozcięła sobie tętnicę w ręce. Krwawiła obficie, okręciła rękę szalikiem i maszerowała do domu. Oblepiona skrzepami krwi wyglądała okropnie, ale spokojnie weszła do drzwi i wyciągnęła do mnie ten krwawy kikut. Nie było żadnych lamentów.

Ewa została potrącona przez ciężarówkę w chwili, gdy z autobusu odbierała bagaż. Wracała do Krakowa pod opieką ojca. Na szczęście noga, chociaż pokiereszowana, nie uległa złamaniu. Tyle skorzystała z tej przygody, że przez jakiś czas końmi jeździła do szkoły, ku uciesze Baśki Goldschmidtówny, która jej towarzyszyła, a mieszkała jeszcze dalej, niż my.

Busko-Zdrój. Ewa, najstarsza córka Krystyny Kramarskiej-Anyszek, autorki Książki Babci.

Dzieci były bardzo różne, a ja, nie pracując zawodowo, miałam czas na czynienie spostrzeżeń. Ewa dokładna aż do pedantyzmu, niezmiernie solidna, miała w sercu ogromny zasób uczuć dla nas, dla babci i dla rodzeństwa, sama także wyróżniana przez dzieci, z dziewczynki mimozy, jaką była w Solcu, stała się energiczną uczennicą, której nawet koledzy obawiali się zaczepić, bo piórnikiem wymierzała im sprawiedliwość. Otrzymałam od niej wiele dowodów przywiązania, podanych w bardzo miły, a jej tylko właściwy sposób.

Busko-Zdrój. Maryna,córka Krystyny Kramarskiej-Anyszek, autorki Książki Babci.

Maryna natomiast w miarę upływu czasu traciła dawną zuchowatość, którą w Solcu piastunka jej Janka określiła słowami: „ta dobra na wojnę, swojego nie daruje”. W Busku jedna z pomocnic (zresztą tylko przez parę dni, bo jakkolwiek już niemłoda nie umiała przewijać dziecka, a trudno, żeby się na moim uczyła) powiedziała o Marynie: „ta będzie umiała być panią”. A tymczasem ona robiła się jakaś bezbronna i jeżeli musiała coś załatwić, do towarzystwa brała sobie Ewę. Dobrze, że ta era wielkiej nieśmiałości nie pozostała u niej na zawsze, bo trochę nieśmiała to ona jest i teraz.

Ewa w czasie przedstawień wykazała, że ma dobry głos i umie śpiewać, nawet namawiano mnie, abym ją skierowała w stronę muzyki, bo i do tego wykazywała talent. Więc zapisałam obie na lekcje fortepianu w obawie, aby Maryna kiedyś nie robiła mi wymówek, że Ewę wyróżniłam. Ewa lubiła grać i uczciwie ćwiczyła, Maryna chyba po roku podziękowała za tę przyjemność, ale to, czego się nauczyła przydało jej się do wykształcenia ogólnego. Potem muzykowała Jola, podobno obdarzona słuchem absolutnym i Kryśka, której lekcje muzyki podobały się bardziej od innych, i głos ma dobry: alt. Może trzeba ją było skierować na muzykę?