Zapraszamy Państwa na przygodę z książką niedemoralizującą, czyli taką jakich prawie nie ma w dzisiejszych czasach na rynku wydawniczym dla młodzieży. Jest to książka dla młodzieży myślącej w każdym wieku. Druk zaczynamy od tomu drugiego dlatego, że w nim rzecz dzieje się latem, a i u nas lato w rozkwicie. Zastajemy bohaterkę w chwili, kiedy prawdziwe konie z armii królewskiej (bardzo małych rozmiarów), które miała szczęście przypadkowo poznać, znalazły sposób, żeby pokazać jej Krainę Przodków.
Rozdział 1
Widok z lotu smoka
Zrobiło się naprawdę późno, a Julka jeszcze nie spała. Miała za sobą wstępną rozmowę z mamą i tatą na temat wakacji. Wstępną, bo starała się przynajmniej ogólnie przedstawić im swoje plany. Pod koniec rozmowy wydawali jej się mniej przerażeni, niż na początku. Czasem zdarzało im się zrozumieć przynajmniej niektóre rzeczy. Szczególnie jeżeli im się cierpliwie tłumaczyło.
Wstała z łóżka i boso poszła do dużego pokoju. Spod jednej z derek dochodziły stłumione odgłosy końskiej rozmowy.
– Oczywiście, że go nie zobaczyłeś, bo one schodzą niżej w i e c z o r e m. W ciemności, rozumiesz? Właśnie wtedy działają. Myślisz, że chcą, żeby je wszyscy ludzie widzieli? – mówił Kary.
– No tak, pewnie wsadziliby je od razu do zoo… – przyznał mu rację Szary.
– Latają nocą nie dlatego że się boją zoo, stamtąd by się sprytnie wywinęły, tylko dlatego że są złe i podstępne. Dlatego boją się dnia i otwartego działania. Cała ta podróż to jedno wielkie ryzyko.
– Nie przesadzaj, po prostu musimy się z nim obchodzić ostrożnie, najlepiej będzie w ogóle nie zaczynać żadnej rozmowy. Zresztą nie widzę innych możliwości. Można lecieć albo płynąć, a nie pływamy aż tak dobrze. O lataniu już nie wspomnę.
Julka chrząknęła przechodząc koło nich, bo nie lubiła podsłuchiwać. Za chwilę, po powrocie do łóżka, zaczęła się jednak zastanawiać co knują. Było tak cicho, że usłyszała dalszy ciąg rozmowy.
– Zastanawiam się też, po co one w ogóle nisko schodzą? – w głosie Karego dalej wyczuwało się obawy.
– Pewnie po to, żeby się napić wody, a my jesteśmy akurat przy samym wodopoju – Szary miał na myśli wielkie jezioro.
Rozmowa budziła coraz więcej koników. Po chwili koło łóżka Julki zebrała się ich duża grupa. Wszyscy byli zgodni, że najprawdopodobniej nie pozostaje nic innego niż nocny lot. Na szczęście rzeczy mieli już spakowane i za kilkanaście minut stali z bagażami w ogrodzie. Byli uspokojeni, że mama i tato Julki zgodzili się na jej na wyjazd. Dodatkowo Julka zostawiła na stole w kuchni kartkę z dokładnym wyjaśnieniem sytuacji. Zjechali na dół i wyszli przed dom. Noc była pogodna. Na początku nie działo się nic oprócz tego, że robiło się coraz nudniej. Po chwili czekania, niektórzy zaczęli myśleć o powrocie pod derki.
– Wiedziałem, że to będzie wielka porażka z klapą* – powiedział konik w kolorze zjełczałej śmietanki.
* Przypis: porażka z klapą jest gorsza od zwykłej porażki, bo po opadnięciu klapy nie da się już z porażki wyjść. W każdym razie według konika w kolorze zjełczałej śmietanki.
I właśnie wtedy na granatowym niebie usianym gwiazdami pojawił się nad nimi ciemny kształt. Widzieli jak sporych rozmiarów smok koloru stalowego lądował z metalicznym chrzęstem w ogrodzie koło sąsiedniego bloku.
– No tak, przecież oni mają ten mały staw z brodzikiem! – prawie krzyknął Ciemnobrązowy i pogalopował przez trawnik w stronę małego sztucznego jeziorka u sąsiadów, na które zawsze patrzyli z góry. Pozostali popędzili za nim.
Smok nawet nie tknął nieświeżej wody w brodziku i teraz obchodził go naokoło. Brodzik o nieregularnych kształtach udawał naturalne jeziorko, ale wcale nie był prawdziwy i przeważnie wypełniała go mętna woda, wymieszana z ziemią z trawnika. Wyglądało na to, że smok pomylił brodzik z jeziorem, do którego było stąd niedaleko. Teraz z odrazą patrzył na niego jak na kałużę. Widzieli, że jego smolisty oddech pobrudził wybetonowane brzegi. Poczuli się nieswojo. Smok był bardzo nieprzyjemny z paszczy. Obserwowali jak obwąchiwał obrzeże obchodząc staw naokoło. Nikt nie odważył się odezwać. W końcu smok odwrócił się w ich stronę i zaryczał posypując trawnik kawałkami rozżarzonych węgielków, które wypadły mu spomiędzy zębów:
– Wsiadacie, czy nieeeeebleheheeeeeee?!
Decyzja nie była łatwa, ale mimo to, koniki szybko usadowiły się między łuskami, które wrzynały im się w ciało. Przeczuwały, że taka okazja szybko się nie powtórzy. Siedzenie na smoku okazało się wyjątkowo niewygodne. Na szczęście był przynajmniej na tyle szeroki, że mieściły się po cztery w każdym rzędzie, przez co było im raźniej. Julka usiadła z tyłu z dwoma konikami po bokach. Przypięli się do łusek pasami, które specjalnie po to wzięli z domu. Od razu poczuli się bezpieczniej.
Żeby dodać sobie jeszcze więcej odwagi, zaczęli jeść upieczone przez siebie słone ciasteczka z ziarenkami, zaraz po tym jak smok się wzniósł. Chcieli je kruszyć dla ptaków, ale w ciemności żadne ptaki nie latały, więc mogli jeść do woli. Letnia noc była ciepła. Od czasu do czasu widzieli pod spodem kolorowe światła, ale przeważnie tylko błyszczącą granatową wodę, której smok upił sporo przy samym brzegu. Przysiadł tam na chwilę zanim wystartował na dobre.
Chrupali ciasteczka i robili się coraz bardziej zmęczeni, ale nie mogli zasnąć, bo myśl, że są zdani na łaskę smoka, wprawiała ich w nerwowość.
– Ależ on jest niemiły. Myślisz, że naprawdę dowiezie nas gdzie trzeba? – zapytał Julkę konik w kolorze piaskowym, bo wydawało mu się, że Julka zaraz zaśnie, a nie chciał zostać sam ze swoimi myślami i niepokojem. Zjadł więcej słonych ciasteczek niż inni, a znowu poczuł się głodny.
– Miejmy nadzieję, że tak. Smok jest zawsze groźny i niemiły. W końcu smok to jest smok, dobrego się po nim spodziewać nie można, ale on chyba zawsze kursuje tą trasą – odpowiedziała Julka starając się uspokoić Piaskowego mimo, że sama czuła się dziwnie.
– Smoki w różnych filmach są takie milutkie…
– Acha, milutkie. Tak ci się tylko wydaje, a jak je poznasz bliżej, to wtedy dopiero zobaczysz, o co im naprawdę chodzi. Są podstępne, więc potrafią się wydawać milutkie.
– Ten się akurat szczególnie nie stara – zauważył Piaskowy.
– Ten akurat nie – przyznała Julka.
– Tak czy owak, chyba trzeba by się upewnić gdzie lecimy.
Odkąd zaczęło się przejaśniać, smok wydawał im się już trochę mniej przerażający. Szary próbował rozłożyć mapę, którą podała mu z tyłu Julka. Nie było to łatwe, bo pierwszego rzędu nic nie osłaniało i wiatr wiał tu dosyć mocno. Siedzące koło niego koniki popatrywały po sobie wiedząc, że to im wypada porozmawiać, jako że siedzą najbliżej paszczy.
– Rozmowa ze smokiem jest w czasie lotu zabroniona, tak mi się przynajmniej zdaje – szepnął w końcu konik koloru herbaty z mlekiem.
– Spróbujmy… – Szary poprawił się na siedzeniu i rozwinął mapę na tyle, na ile to było możliwe.
– Przepraszam, czy jest może szansa, że będzie pan przelatywał nad tym miejscem? – zapytał wskazując punkt na mapie, szarpanej przez wiatr we wszystkie strony.
Smok udawał, że jest skupiony na nawigacji i nawet nie popatrzył. Łopocząca mapa łaskotała go w ucho. Mimo to zawzięcie milczał.
– A czy wie pan w ogóle gdzie to jest? – Szary postanowił wjechać mu na ambicję.
Smok zionął na niego nieprzyjemnym siarkowym oddechem:
– Oczywiście, że wiem gdzie to jest. Będę nawet w okolicy. Z tym, że nie aż tam – wyniośle cedził każde zdanie, a jego głos brzmiał metalicznie. – Lecę tylko do mojego znajomego ze Smoczej Jamy nad rzeką w Królewskim Grodzie Prastarym. Mam zamiar zatrzymać się u niego parę dni. Podobno jest tam o tej porze roku sporo turystów do pożarcia – smok oblizał się ohydnie.
Szaremu prawie zrobiło się słabo. Szepnął do ucha Siwkowi:
– Wiedziałem, że lepiej z nim w ogóle nie rozmawiać, jeszcze nas złośliwie wywiezie nie wiadomo dokąd, na przykład na jakąś pustynię. One wszystkie są złe i podstępne, na dodatek lubią przeinaczać potem to, co się do nich powiedziało. Będzie nam wmawiał, że sami tego chcieliśmy.
Po tych słowach przemógł wstręt i zwrócił się znowu do smoka:
– Czy to już pana ostatnie słowo? Bardzo by nam zależało na tym miejscu – mówiąc to Szary zebrał w sobie śmiałość, jaką miał przygotowaną na cały tydzień i głos prawie wcale mu nie zadrżał.
– Dobra, ale nie rozmawiaj już ze mną więcej, bo mnie to strasznie nudzi – wydyszał smok, po czym odwrócił paszczę w drugą stronę i zaczął mamrotać do siebie brzydkie wyrazy.
Odetchnęli z ulgą i zauważyli, że zrobiło się już całkiem jasno, wlatywali właśnie w letni słoneczny dzień. Woda pod nimi pobłyskiwała jasnoniebiesko. Koniki zjadły resztki krakersów własnej roboty i dla odświeżenia pryskały się nawzajem wodą z butelek. W końcu poczuli, że smok powoli obniża lot. Nie było już pod nimi wody. Z zaciekawieniem oglądali mozaiki pod spodem i zgadywali z czego były zrobione.
W końcu wstrzymali oddech. Bezpośrednio pod sobą zobaczyli ten sam kształt, który był narysowany na mapie. Patrzyli na ciągnącą się w nieskończoność białawą budowlę o nieregularnych kształtach i wielu odnogach.
– Zamek z ogrodem… – Szary ze wzruszenia przełknął ślinę, od czego odetkały mu się uszy.
– Zamek Poszarpany – szepnął konik w kolorze skorupki od jajka.
– Poszarpany, ale miły – powiedział Beżowy w ciemnobrązowe łaty.
Zamek zrobił na wszystkich tak wielkie wrażenie, że z trudem mogli wydobyć z siebie słowa. Rzeczywiście, mimo stanu ruiny już na pierwszy rzut oka widać w nim było coś swojskiego i sympatycznego, jakby miał osobowość. A przede wszystkim wyglądał szlachetnie i dostojnie.
– Ależ on musiał dużo przejść… – westchnął z uznaniem Siwek.
– Świadek dziejów – szepnął Kary.
– Stylowy – powiedział z podziwem Jasnoszary.
– Strasznie duży – mruknął Ciemnoszary takim tonem, jakby mu to w czymś przeszkadzało.
– Wystarczy go tylko trochę umyć – ocenił Kasztan, który najbardziej ze wszystkich lubił sprzątać.
– Duchy są na pewno – pomyślała Julka z zadowoleniem.
Smok lądował łagodnym łukiem. Zamek mieli teraz jak na dłoni. Ogromny i białawy odcinał się od świeżej zielonej trawy. W niektórych miejscach wyższy, w innych znacznie niższy, z wieloma wieżami i zewnętrznymi schodami wyraźnie widocznymi z góry. Był w ruinie, a jednak dalej stał dumnie. Smok okrążył go powoli kilka razy, po czym złośliwie odleciał bardzo daleko i wylądował na skraju lasu z głośnym metalicznym chrzęstem łusek.
– Spacer dobrze wam zrobi! – odezwał się kiedy tylko zeskoczyli na trawę, po czym szczękając żelastwem zniknął na tle nieba w przeciągu kilku sekund.
Wszyscy doznali ulgi. Głęboko odetchnęli czystym, świeżym powietrzem, cudownie pachnącym lasem. Dopiero teraz zdali sobie sprawę, jak męczący był zapach z paszczy smoka. Czekała ich długa droga na nogach, ale poczuli taki przypływ energii i radości, że szli jak na skrzydłach. Słońce świeciło mocno, ale powietrze było suche i rześkie, więc wcale nie było im gorąco. Kierowali się według mapy. W oddali zobaczyli kościół ze spiczastym czerwonym dachem i wieżą zakończoną krzyżem, czyli wszystko się zgadzało.
Minęli trzy lasy, kilka pól i kilkanaście strumyków. W każdym z nich się kąpali, a przynajmniej zanurzali, Julka nogi, a koniki kopyta. Było lato. Julka poczuła się bardzo szczęśliwa, a koniki po prostu wychodziły z siebie. Julka rozpuściła włosy, a koniki uplotły jej wianek, bo polne kwiaty rosły wszędzie naokoło. Uznali, że ponieważ kręta droga zaczyna prowadzić coraz bardziej w górę, powinni odpocząć. Położyli się oparci o rozgrzany głaz, a Ciemnoszary konik w jasne łaty wyciągnął sztalugi i malował im portrety. Julka była ubrana w białą bluzkę koszulową i dżinsy. Mieli przed sobą schodzące łagodnie w dół pola i łąki, na których pasły się owieczki przypominające białe kłaczki wełny. Julka zaczęła się wpatrywać w jedno stado, które wyraźnie różniło się od innych.
– Czy wy widzicie jakie one mają kolory? – przerwała leniwe milczenie koników pokazując im palcem stado owieczek pod lasem.
– No faktycznie, też mi się wydawało, że jest w nich coś niesamowitego – Jasnoszary w ciemne łaty pierwszy wytężył wzrok. – Wyglądają jak kolorowa wełna w motkach. Ciekawe czy to ich naturalne ubarwienie.
– Co ty! Niebieskie, zielone? – włączyły się do rozmowy inne koniki.
– Śliwkowe…?!
– Nie, to nie może być naturalne…
– Mają chyba ze trzydzieści różnych odcieni.
Nabrali ochoty, żeby z nimi porozmawiać, tym bardziej, że wydawało im się, że przy owcach siedzi pastuszek, ale musieliby nadłożyć za dużo drogi. Zaczęli się zbierać. Ciemnoszary w jasne łaty rozdawał skończone portrety.
– Nie za dobrze wyszedłem, jakiś taki za ciemny – skomentował swój portret Kary.
– Popatrz na mnie, zrobił mi uszy jak liście – pokazał mu swój portret konik w kolorze zjełczałej śmietanki.
– To nie moja wina, że jesteście końmi. Myślicie że konia tak łatwo namalować. Dam wam farby, sami się nimi pomalujcie i będziecie piękni. – Ciemnoszary w jasne łaty wrzucił farby do worka i ruszył pierwszy. Zaczynał się stromy odcinek drogi przez las, czego zresztą wcale nie było widać na mapie.
– Chyba nie zabłądziliśmy? – zapytał z obawą konik koloru herbaty z mlekiem.
– Nie, chodźcie. Widzę na mapie ten strumień przed nami – uspokoił go konik w kolorze skorupki od jajka.
Weszli do lasu. Wąska i kamienista ścieżka prowadziła prawie pionowo w górę. Z oddali usłyszeli bicie dzwonu.
– Co to? – Wygrys, który cały lot spokojnie przespał, wychylił się z kieszeni Julki i złapał ją kurczowo za rękę. Wygrys był jej zabawką z dzieciństwa.
– To tylko dzwon na wieży kościelnej – Julka pogłaskała go po futerku. Dzwon brzmiał głęboko i pięknie. Jego dźwięk całkowicie Julkę zachwycił. Słyszała coś takiego pierwszy raz w życiu.
W tym momencie na ścieżce pojawiła się postać. Schodzący z góry pastuszek zjechał koło nich na butach, ale był tak rozpędzony, że nie udało mu się zatrzymać. Usłyszał pytanie Wygrysa, więc krzyknął tylko:
– To dzwon. Bije na Anioł Pański. Musi być dwunasta.
Wdrapywali się dalej pod górę stromą, leśną ścieżką. W pewnym momencie zrobiło się płasko, ale za to drogę przecinał strumień płynący w głębokim jarze. Na drugą stronę trzeba było przejść po przerzuconym przez jar pniu drzewa. Nikomu nie było już za wesoło. Szczerze mówiąc, patrzyli na oślizgły pień i bardzo się bali. Na dodatek ścieżka zrobiła się podmokła, bo znaleźli się w głębokim lesie. Nagle usłyszeli za sobą kroki plaskające w mokrej glinie. Szary, który jako pierwszy wchodził już na kładkę, spłoszył się, cofnął i przysiadł na zadzie na samej krawędzi jaru. Za nimi wspinał się stary człowiek o przyjaznej, pomarszczonej twarzy. Kiedy uśmiechnął się do nich szeroko, wszystkim zrobiło się raźniej.
– Witajcie na podzamczu – powiedział wesoło. – Ta kładka jest dzisiaj za śliska. Chodźcie za mną, poprowadzę was koło malin i jeżyn. Ominiemy jar.
Pan Janek, bo tak się przedstawił, nie tylko pokazał im lepszą drogę, ale pomógł nieść bagaże, z których plecak Julki był najcięższy. Każdy konik miał ze sobą jakąś torbę i kiedy droga zrobiła się stroma, niesione rzeczy zaczęły im ciążyć jak głazy. Pan Janek okazał się uczynny, a przy tym towarzyski. Przez całą drogę nie przestawał mówić, a koniki słuchały go z otwartymi paszczami, nie pamiętając nawet, że idą pod górę.
– Zamek Poszarpany od dawna czekał na remont. Jest bardzo stary. Ale ostatnio się tu zmieniło. Najpierw urządzili bibliotekę. Już jest gotowa. Kiedy skończą, będzie się chyba nazywał Zamek Nadziei czy Zamek Nadzieja, jakoś tak. Zresztą rzeczywiście gołym okiem widać, że wszystko idzie w nim ku lepszemu.
W oderwanych zdaniach, między którymi ciężko oddychał, Pan Janek snuł swoją opowieść o nowych mieszkańcach zamku. Wypędzeni z własnego domu przez kobietę wybitnie złą, a przy tym pozbawioną rozumu i urody, wprowadzili się do zamku wymagającego opieki i serca. Zamek czekał na kogoś, kto powstrzyma go od całkowitej ruiny. Na szczęście nie wszystko rozpadło się w nim doszczętnie. Na przykład kuchnia zachowała się w całości, była tylko przykryta gruzem. Wystarczyło odkopać wejście, o którym nikt nie wiedział.
– Kotły stały w niej takie wielkie, że można by w zupie ugotować całe drzewo, pomagałem przy odgruzowaniu, więc wiem.
Nawet nie zauważyli kiedy znaleźli się pod murami. Pan Janek prowadził ich teraz po ślicznej, równo ostrzyżonej, mięciutkiej, jasnozielonej trawie, która wyczyściła konikom błoto z kopyt i przyjemnie je łechotała. Stanęli w cieniu wysokiego muru. Pan Janek pokazał im, że mur ma w wielu miejscach wyłomy. Wślizgnęli się przez jeden z nich i doszli do ściany zamku z białych, nieregularnych kamieni. Patrzyli na bramę, nad którą wystające z muru głazy tworzyły półkole. Wyglądała na boczną. Drzwi z grubych dech też były zaokrąglone u góry. Pan Janek zastukał w nie metalową kołatką. Musiała być bardzo ciężka.
– Wejdźcie sobie od kuchni, tu jest najprzyjemniej. Bądźcie zdrowi! Z Bogiem – powiedział i zniknął w krzakach.
Przez dłuższy czas nie działo się nic oprócz tego, że podkowa zawieszona nad drzwiami drżała od kołatania pana Janka. Julce o wiele za mocno biło serce. Zauważyła też, że pan Janek, pomagając w niesieniu, zgubił jeden z jej gumiaków wsadzonych do bocznych kieszeni plecaka.
„Co za szczęście!” pomyślała. „Nigdy ich nie lubiłam”.
Po dłuższej chwili wahania Julka nacisnęła masywną klamkę, a właściwie zawiesiła się na niej z całej siły. Grube drzwi uchyliły się powoli. Weszli do długiego, ciemnego przedsionka, na końcu którego otwierał się widok na kuchnię wielkości sali gimnastycznej. Panował w niej miły kuchenny gwar, a unoszące się wszędzie opary ślicznie pachniały gotowanymi jarzynami, przyprawami, pieczonym mięsem i ciastami. Pracowało tu mnóstwo ludzi i wszyscy wydawali się bardzo zajęci. Julka usiadła z konikami przy długim stole pod ścianą na uboczu. W kącie kuchni było ciemnawo i nikt nie zwrócił na nich uwagi. Byli naprawdę zmęczeni, a Wygrysowi zrobiło się aż niedobrze z wycieńczenia, mimo że spał w czasie lotu. Pozostali nie zmrużyli oka całą noc, więc nic nie mogli poradzić na to, że chociaż była dopiero pora obiadu, zasnęli kiedy tylko położyli głowy na stole. Julce śniło się, że przyszła się z nią przywitać jej babcia, która ją przytuliła i położyła w wygodnym łóżku. Nie słyszeli jak wrócił pan Janek i przyniósł gumiak Julki. Położył go delikatnie koło jej plecaka i znowu wyszedł.