Książka Babci (30) Gliwice

Warunki materialne pogorszyły się. Jachur wprawdzie pracował na półtora etatu, ale praktyka prywatna dopiero świtała, a wszystkie oszczędności poszły na przeprowadzkę i dokupienie odpowiednich mebli. Wyposażenie kuchni musieliśmy kupić całe, bo w Busku było sanatoryjne. Dzieci przyzwyczajone do zabawy w parku biegały po cementowych podwórkach. Między podwórkami nie było płotów, daleko rozciągał się ich szereg, przestrzeń otaczały kamienice, istna cytadela.

W pierwszych dniach było ogromnie dużo bieganiny i pośpiechu, chodziło o zorganizowanie życia, umieszczenie dzieci w szkołach, dokupienie mebli, naprawdę uszkodzonych. Ludzie mówią, że trzy razy się przeprowadzić, to jak raz się spalić. Ewa z dziećmi przyjechała zaraz na drugi dzień po nas w towarzystwie Stefana i Czesława Florczyka. Pomogli trochę przy rozbijaniu skrzyń. Do Świąt uładziliśmy nieco ten nowy dom. Zośka przyjechała z nami, i kot w zanadrzu wojskowego płaszcza Jachura. Na wigilii oprócz naszego klanu byli doktorowie Bieńkowscy i Stefan, który ciągnął do mnie jak do matki.

Po tych różnych tarapatach zarwało się trochę moje zdrowie i byłam o krok od anemii złośliwej, z trudem wychodziłam na schody.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Kamienica stała przy ul. Kościuszki 21, na rogu był przystanek tramwajowy. Jachur do pracy i dzieci do szkoły miały blisko. W naszej kamienicy był sklep spożywczy, warzywny i fryzjer. Właściwie wszystko wygodne, ale trzeba dodać, że wkoło sami obcy ludzie. Zmianę odczuliśmy nie tyle cieleśnie, co duchowo. Dzieci w szkołach ponawiązywały znajomości, my, oprócz Bieńkowskich, żadnych, na szczęście Jachur mógł mieć u Kazików partię brydża, a to był i jest dla niego zawsze wielki odpoczynek. W miarę upływu lat człowiek staje się bardziej wybredny w dobieraniu sobie towarzystwa, a dodatkowo czas był specyficzny. Potem Jachur spotkał serdecznego kolegę jeszcze z czasów akademickich, dr L. Kozłowskiego, więc zaczęliśmy bywać u siebie. Oni mieli dzieci w wieku naszych najmłodszych, co też pogłębiało kontakty. Potem jedna z pacjentek zapałała do Jachura sympatią, zachwycona jego podejściem do chorych, jak orzekła lekarz z prawdziwego zdarzenia, takiego ponoć jeszcze nie spotkała. Osoba niezwykle impulsywna, szczera, serdeczna, z dużym poczuciem humoru, urodzona Rosjanka, wysiedlona z Polesia z mężem Polakiem. Trzymała mocno w garści cały dom, a miała troje dzieci odpowiadających wiekiem naszym starszym i dwie wnuczki naszym młodszym dzieciom. Zaprzyjaźniliśmy się bardzo. Wszyscy lubili chodzić do ich Domku Na Wzgórzu i na działkę. Miała różne pomysły uprzyjemnienia gościom pobytu. Od tej pani W. Kublickiej otrzymał Jachur jako honorarium kątową kanapę stojącą do dzisiaj w naszym stołowym pokoju, która zdobyła wiele komplementów, bo ogólnie się podobała. Tamże do Gliwic przyjeżdżał do nas w odwiedziny przyjaciel Jachura z lat szkolnych Ludek, który po wojnie wraz z żoną wylądował w Piekarach Śląskich, myśmy ich też odwiedzali. W Gliwicach mieszkaliśmy równo trzy lata. Wisiała nad nami ciągła niepewność co dalej, poza tym odezwała się u mnie tęsknota za Krakowem, której dotąd nigdy nie odczuwałam. Solec i Busko to nie były miasta, a Gliwice miasto, niestety, nie Kraków. Chodziliśmy na spacery, oglądaliśmy nowe widoki, wszystko było obce, nie mogłam jakoś wrosnąć.

Dzieci miały wypełniony czas, bo to i szkoła, osobno religia, a jeszcze za namową Maryny zapisałam je do szkoły baletowej prof. Śliwskiego. Lekcje w tej szkole zastępowały im próby i urządzane przeze mnie przedstawienia. Tu także odbywały się występy i popisy, więc nie czuły się tak zupełnie pozbawione wszystkiego, a przy tym rytmika, wdzięk ruchów to dobry nabytek dla dziewczynek. Jola nie mogła chodzić na muzykę, bo nie miała gdzie ćwiczyć (pianino było ciągle w mieszkaniu mamusi), więc wyżywała się w balecie. W szkole prof. Śliwskiego zaczęła być jedną z „Gwiazdek”, że nawet sekretarka pytała mnie, co mam zamiar dalej z nią robić, ale nie marzyłam dla żadnej z mych córek o karierze baletnicy. Sławny obecnie Gerard Wilk to kolega Joli z grupy starszych.

Jola już w Busku poznała życie szkolne, łatwo przyzwyczaiła się do nowych koleżanek, a nauczycielki zaraz poznały się na talentach nowej uczennicy. Kryśka trafiła gorzej, bo w ciągu roku kilka razy zmieniała się wychowawczyni. W pierwszej klasie to dużo znaczy. Wybijała się wśród koleżanek w śpiewie. Była taka dziecinna. Przed swoimi imieninami kilka dni opuściła, a idąc do szkoły w sam dzień imienin wzięła sobie parę cukierków. W szkole dowiedziała się, że pani jest także Krystyna i koleżanki składały jej prezenty. Krysia ofiarowała pani jednego cukierka i, jak się okazało, nauczycielka bardzo życzliwie przyjęła jej intencję i zachwycała się serdecznością. Sama nauczycielka mi to opowiadała.

Maryna, mimo, że znalazła sobie nieodłączną koleżankę, też Marysię, nigdy nie okazywała żadnego sentymentu do swojego liceum na Górnych Wałów, chociaż włączyła się w życie klasy i nieraz ze śmiechem opowiadała, co się tam dzieje np. kiedyś koledzy postanowili wybić szyby profesorowi za jakieś tam pretensje i pomylili się o piętro. Poszkodowali milicjanta, a w szkole była z tego wielka sprawa, nawet chyba kogoś nie dopuszczono do matury. Ewa przyjeżdżała do domu bardzo często, a że Fifina po naszym wyjeździe z Buska przeprowadziła się do Krakowa, przyjeżdżała i ona.

Do końca roku szkolnego 1953/54 sprawy domowe zdołaliśmy wtłoczyć na właściwe tory. Dla mnie nastąpiła jeszcze jedna zmiana, bo Zośka objęła posadę państwową w „Sanepidzie” i już nie miałam stałej pomocy, tylko na kilka godzin przychodziła młoda autochtonka Eryka. Jachur wracał z przychodni wieczorem, dzieci po odrobieniu lekcji musiały pobiegać, Maryna również często wychodziła z domu, brała dodatkowe lekcje z niemieckiego u bardzo miłej pani, widziałam, że jej to sprawiało przyjemność, a ja przeważnie zostawałam sama, jak zaklęta księżniczka. Po zamknięciu drzwi na klatkę schodową takie odczuwałam wrażenie. Przed południem wychodziłam po sprawunki, sklepy były blisko, więc zakupy nie sprawiały wielkich trudności, ale po mięso trzeba było stać w kolejce. Abym zbyt często nie musiała schodzić z moich wysokości, wymyśliły dzieci windę z koszyczka. Spuszczałam go na sznurku z balkonu ze spisem zapotrzebowań, a dzieci załatwiały kupno i pakowały do koszyczka, oczywiście, jeśli były wtedy na podwórku.

Na wakacje trzeba było wyjechać, bo to wprawdzie nie czarny Śląsk, ale nie to, co Busko, więc pojechaliśmy do Michowa, bez Jachura, bo on nie miał urlopu. Przebyliśmy wielką odległość przez Katowice i Warszawę, a pogoda zupełnie nie dopisała. Właściwie przez cały czas suszyłam ubrania dzieci i obuwie. Młodsi pierwszy raz zobaczyli gospodarstwo wiejskie. Piotr nie mógł się nadziwić, jak kurczę mieści się w jajku i sam usiłował się zwinąć, żeby to zilustrować, a w pierwszy dzień, gdy zmęczona po podróży, w czasie której eskortowałam sześcioro dzieci, bo Robaków także, chciałam trochę dłużej poleżeć, stropiony Piotruś przyszedł do mnie ze skargą, że nie może wyjść na podwórko, bo przy jednych drzwiach kura z kurczętami, a przy drugich pies, istna forteca. Tegoż psa tak obficie poili zimną wodą, że przez chrypkę stracił głos. Szczepan pochował wszystkie narzędzia, którymi mogliby się skaleczyć, bo Jola z Ewą, córką Niusi, wzięły się do kręcenia sieczkarni. W ogóle oczy należało mieć na cztery strony świata.

Po powrocie udało nam się umieścić Piotra w przedszkolu, z trudem, bo mama była przecież „niepracująca”, ale nie chciałam brać go do kolejek, więc nieraz zostawiałam go na krześle w przedpokoju i dawał mi słowo honoru, że się z tego miejsca nie ruszy. Bałam się, żeby nie wyglądał przez okno, bo niekiedy szły uroczyste pogrzeby górnicze z orkiestrą, w strojach galowych. Piotr ogromnie cenił słowo honoru i nigdy go nie złamał, ale czasem wchodząc w bramę kamienicy słyszałam, jak on na trzecim piętrze woła raz po raz „mamo”. Żal mi go było, więc zdecydowaliśmy się na przedszkole. W domu nie miałam już żadnego dziecka, wyraźnie się postarzałam. Przedszkole mieściło się w budynku szkolnym dziewczynek, mogły zaglądać do niego na przerwach i z nimi wracał.

W roku 1955 powtórzył się w domu ceremoniał sprzed dwóch lat, bo nasza druga córka Maryna zdała maturę. Wszystko musiało być powtórzone i kwiaty od ojca i prezent, a przedtem studniówka, na którą Maryna jak zawsze z gestem sprowadziła sobie chłopca z Krakowa, a cóż za przytarcie nosa kolegom z Gliwic. Przedtem wybierała kierunek studiów, a robiła to bardzo zabawnie. Wszystkich krewnych i znajomych pytała o radę i chyba nie zdarzyło się, żeby dwa razu usłyszała to samo, a potem cichutko oddała podanie na medycynę. Na szczęście zapomniała już o aktorstwie, chociaż bardzo lubiła teatr, za każdą bytnością w Krakowie bywała w nim. Dzięki Marianowi znała wielu aktorów, a w Gliwicach matka jej przyjaciółki Marysi pracowała w operetce, więc one oczywiście oglądały kolejne spektakle. Ale ciężki to zawód aktorstwo, być zależnym od ludzkiego widzimisię. Powiecie lekarz też nie lekki, ale to nie jest zawód, tylko powołanie. Według rejonu powinna studiować w Rokitnicy, my widzieliśmy ją tylko w Krakowie. Jachur podpisał zobowiązanie, że wykształci córkę własnym kosztem i nie będzie prosił uczelni o żadne ulgi, to pomogło jej do przyjęcia. Egzamin zdawała bez tremy, bardzo rezolutnie i jej pewność siebie zrobiła dobre wrażenie na egzaminujących. Chociaż jest nieśmiała, w chwilach decydujących umie zdobyć się na właściwą postawę.

W czerwcu 1955 odbył się ślub mojego najmłodszego brata Stefana z Aleksandrą Mielnik. Wymknął się spod mojej opieki, poszedł pod władzę innej kobiety. Bardzo mu życzyłam, żeby nie pozostał samotny.

Stefan Kramarski, młodszy brat Krystyny Kramarskiej-Anyszek, autorki Książki Babci. Około roku 1936.

Pewnego dnia Jachur idąc do chorego przewrócił się na szynie w ciemnej, nieznanej bramie i poturbował sobie kolano. Stąd zrodziła się myśl, aby starać się o zwolnienie z wojska. Jeździł na komisje, leżał w szpitalu w Warszawie i tak ciągle czekaliśmy, jaki obrót weźmie sprawa, a jego nieobecności w domu często się powtarzały. Dużo godzin w życiu zeszło mi na czekaniu. W kółko dreptałam w tym domowym kieraciku, który nigdy się nie kończy, a roboty nie widać, kiedy jest zrobiona, natomiast, jeśli się coś zaniedba, każdy łatwo to zauważy. Na szczęście od czasu do czasu miałam z kim porozmawiać, bo w Gliwicach, wprawdzie na krótko, zamieszkali Jackowie Rutkowscy. Krysia przychodziła do mnie na pogawędki (nie mieli jeszcze dzieci), pomagała mi naprawiać bieliznę, przygotowywałyśmy razem stroje na występy Joli i Kryśki w szkole baletowej. Z Jackiem oglądaliśmy krakowskie albumy i razem tęskniliśmy za Krakowem. Czasem specjalnie wpadał wieczór nanosić koksu, bo bardzo nie chciał, aby robiła to Maryna. W piecu paliło się bez przerwy, raz na tydzień wygarniało się, oczyściło i zaczynało od nowa. Czasem brakło koksu zanim przyszła dziewczyna, Jachura przeważnie nie było, wypadała kolej na Marynę. Jacek wolał to robić za nią, czym wysłużył sobie specjalny kącik w moim sercu.

Kot przydawał urozmaicenia. Zamienił się w górnika i tylko oczami świecił. Dawniej był biały. Rozpanoszył się w mieszkaniu i wybierał sobie miejsce do spania np w bieliźniarce na czystej bieliźnie albo w doniczce z moim najulubieńszym kwiatem, pięknie rosnącym papirusem. Ewa próbowała myć go płynem „TRI” i o mało nie dostał konwulsji, ogon poskręcał dosłownie w cygańską drogę, należało użyć do mycia szamponu.

Kazik Bieńkowski interesował się nauką dzieci i obiecał im kiedyś, że jak stopnie będą bardzo dobre, zaprosi dzieci na lody, a lody należały do przysmaków, zawsze było ich zbyt mało. Byłam ciekawa, jak wywiąże się z obietnicy, jak tę całą gromadę będzie wiódł do cukierni, bo że nie sprawią zawodu swoimi świadectwami, nie miałam wątpliwości. Otóż na drugi dzień po obejrzeniu przez Kazika stopni, zadzwonił do drzwi posłaniec z cukierni i wniósł olbrzymi termos napełniony lodami. Takiej uciechy nikt im dotąd nie wymyślił, chociaż w Busku nieraz żołnierze kręcili lody, jako niedzielny deser. Ale teraz mieli do sytości, mało, do przesytu, razem z koleżankami jedli jeszcze na drugi dzień. To musiało przejść do rodzinnnej historii. Dzięki zaradności Ewy, mogłam pierwszy raz skorzystać z urlopu. Jachur dostał leczenie w Krynicy, a mnie Wicińscy zaprosili do siebie. Ewa przejęła ode mnie berło domowe. Gdy wróciłam po dwóch tygodniach, zastałam dom w idealnym porządku, a Ewę cerującą dzieciom pończochy. Przyznam się, że mi wtedy zaimponowała. Czasem pomagały mi z Maryną w zajęciach kulinarnych, ale tym razem musiała całkowicie dom poprowadzić z pełnym wyżywieniem. Nic nie obeszło się bez figli, więc nawet i w kuchni, kiedyś do knedla Maryna włożyła buraka, a kiedyś, gdy przy zmywaniu zdarzyło jej się stłuc kilka naczyń, leniąc się zejść do śmietnika, pięknie zapakowaną paczkę włożyła Ewie na półkę z bielizną. Sprawa się wydała, gdy Ewa z zaciekawieniem rozwinęła paczkę. Śmiechu było co niemiara.

Piotr był bardzo wygodnym dzieckiem. Nie brudził się, nie niszczył odzieży, mimo, że dużo czasu spędzał na podwórku z gromadą kamienicznych dzieci. Nigdy nie wybiegali na ulicę, a ja patrząc z kuchennego balkonu miałam przed oczami teren ich zabaw. Ale kiedyś chłopcy zniknęli, dziewczynki wyśledziły ich schówek. Otóż w piwnicy próbowali palić papierosy, najstarszy był chyba z I klasy. Zrobiła się w kamienicy straszna chryja. Prawie na wszystkich piętrach nie obeszło się bez lania. U Piotra biciem nic by nie wskórał, miałam okazję to kiedyś stwierdzić, gdy do rozumu przemówiło mu nie lanie otrzymane od ojca (jedno jedyne), ale dziecinne tłumaczenie Jolki. Przy akompaniamencie wrzasków dochodzących z różnych mieszkań, Piotr dał słowo honoru, że ten eksces się nie powtórzy. I dotrzymał.