Tato w moim dzieciństwie był postacią „średnio obecną”, jak mówiły słowa piosenki, „ojciec Bóg wie gdzie martenowski stawiał piec” – pracował  „na delegacjach”; budował elektrownie, huty, papiernie i inne takie – dopiero, gdy ja dorosłem, a On się zestarzał, zostaliśmy prawdziwymi przyjaciółmi.

        Był przedstawicielem pokolenia, które w dorosłość wchodziło podczas wojny, chłopski syn, który  zaraz po wojnie  wbrew woli swego ojca wyjechał do miasta.

        Urodził się we wsi odgrodzonej od świata lasami i błotem, w przepięknych rejonach Ponidzia, wsi w zasadzie samowystarczalnej, której życie toczyło się od stuleci tym samym rytmem, a której ślad w kronikach pojawia się już w XIII wieku. Urodził się na ziemi przesyconej polskością „na sto metrów w głąb”; 4 km od Grodziska Stradów, do dzisiaj doskonale widocznych obwałowań grodu państwa Wiślan z VIII wieku, na ziemiach działającej kilkaset lat ordynacji Wielopolskich Gonzaga Myszkowskich. Urodził się w krytym gontem drewnianym domu z opalanych desek; domu, w którym wodę ciągnęło się z 30-metrowej studni, a własny chleb piekło jeszcze w latach siedemdziesiątych; gdzie za szopą z narzędziami  i maszynami, oborą i stodołą w sadzie owocowym stała suszarnia do tytoniu, gdzie suszyło się jabłka i śliwki na zimę.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

        Jeszcze w latach siedemdziesiątych dojazd samochodem był tam praktycznie niemożliwy. Czasem nawet traktor miał kłopoty, lessowe drogi tonęły błocie, a potem zasychały w półmetrowe koleiny. Pamiętam, że do domu, w którym wciąż mieszkała jego mama, a moja babcia, szło się 4 km na piechotę; najpierw wśród pól, do powoli przybliżającej się ściany lasu, a potem ścieżką przez las, by w końcu stanąć przy trzech krzyżach na lokalnej „Golgocie” i stromą ścieżką schodzić do leżącej w dolinie wsi. Te letnie, zazwyczaj, odwiedziny to była wielka wyprawa. Tato zawsze znikał w lesie na 10 minut i wracał z garścią orzechów laskowych, a ja ze strzelistych sosen odrywałem finką wielkie płaty kory, z których później były łódki do puszczania w strumyku.

        Tato wyjechał stamtąd zaraz po wojnie. Jeszcze przed wojną ukończył jedną klasę gimnazjum w Pińczowie, gdzie też dla dorobienia oddano go na terminowanie u szewca. Nauka była skuteczna; do końca życia potrafił pięknie podzelować buty, a w szufladzie zawsze mieliśmy szydło.

        Wyjechał na Śląsk do Bytomia, gdzie ukończył technikum budowlane. Nie bez trudności. Nie, nie tych z nauką, ale tych z pieniędzmi. Na zawsze pozostał wdzięczny wujkowi z sąsiedniej wioski, który wtedy pomagał mu finansowo, do końca życia zapalał na jego grobie znicz, gdy jeździliśmy razem na cmentarz w jego rodzinnej parafii. Kiedyś opowiadał, że imał się różnych zajęć, również takich, powiedzmy, „w szarej strefie” jak choćby udawanie osoby wygrywającej w trzy karty.

        Potem budował Polskę Ludową. Nie w przenośni, dosłownie. Pracując już skończył Politechnikę Krakowską, został inżynierem.

        Pracował przy budowie/odbudowie/rozbudowie elektrowni Łagisza, Siersza, potem budował hutę aluminium i elektrownię w Skawinie, budynki telewizji krakowskiej na Krzemionkach, papiernie w NRD i inne.

        Kochał projektować, niedokończone własne zamiłowania przenosił na mnie, popychając na architekturę.  Lubił rysiki, cyrkle, deski projektowe, suwaki do liczenia.

        Po technikum w Bytomiu zostało mu zainteresowanie polską historią, tam otrzymał to, czego nie odebrał w rodzinnym domu, gdzie jedyną książką była XIX-wieczna książeczka do nabożeństwa. Jego nauczycielami byli profesorowie Politechniki Lwowskiej, którzy znaleźli tam pracę po repatriacji, ludzie o szerokich horyzontach.

        Był człowiekiem szarmanckim wobec kobiet, bardzo dużej kultury osobistej i klasy. Niezależnie od tego czy musiał czy nie, zawsze wstawał o tej samej porze, ubierał się, golił; gdy pracował i gdy był już na emeryturze.

        Do końca życia pozostał fanatykiem spacerów. Chodzenie było jego sposobem na choroby. Pamiętam, jak po ciężkim wypadku samochodowym „leczył się”, chodząc dookoła stołu; twierdził, że musi to „rozchodzić”.

        Było tak nawet wówczas, kiedy już kuśtykał z chodzikiem, a jeszcze niewiele lat wcześniej miał różne marszruty w mieście, jechał w jedną stronę  tramwajem, a wracał na nogach. Obchodził przy okazji księgarnie, bo historia była jego pasją.

        Powoli te trasy się skracały…

        Był twardy i zawsze wymagał od samego siebie, nie lubił lekarzy i bał się dentysty. Mama opowiadała, że gdy dowiedział się, że ma do wyboru operację lub zasuszyć wrzód na dwunastnicy, z dnia na dzień rzucił palenie, a palił 30 grunwaldów dziennie.

        Najbardziej zaimponował mi opieką nad Mamą, gdy umierała na raka. Nie oddał jej do szpitala i był z nią do końca.

        Wielu jego kolegów z dawnych czasów to byli więźniowie, m.in. po obozie w Jaworznie przez który przeszli inż. Tyrała, czy Tadeusz Kopański.

        Gdy byłem nastolatkiem ostrzegał, abym się w „nic nie mieszał”, bo – jak to ujmował –  „wykończą cię”.

        Nigdy nie zapisał się do partii, co biorąc pod uwagę chłopskie pochodzenie znacznie ułatwiłoby mu życie. Podobno dlatego, że moja babcia, a jego teściowa, urodzona w Detroit, „nie chciałaby go wtedy znać”.

         Babcia była antykomunistką „organiczną”,  można powiedzieć, że „z powodów kulturowych”; po prostu dlatego, że komunizm „jest bezbożny”.

        Zostaliśmy przyjaciółmi, kiedy przyjeżdżałem do domu z emigracji. Nie spełniłem jego ambicji, ale z powodu prób, jakie podejmował wiem trochę o jego ulubionych betonach, zbrojeniach i Bauhausie (treść/użyteczność była zawsze ważniejsza od formy), a swego czasu wymurowałem ładny kawałek komina.

        Podobnie jak ja, był migrantem. Może dlatego dobrze się rozumieliśmy. Żartowałem, że i ja i On odjechaliśmy od domu na podobną odległość; mnie podróż zajmowała ok. 11 godzin, mniej więcej tyle samo, ile jemu w latach pięćdziesiątych zajmowało dotarcie do rodzinnej wioski.

        Do końca życia żył samodzielnie w mieszkaniu w bloku, które „dostał” w 1974 roku.

        Żegnaj Tato, żegnaj Przyjacielu, do zobaczenia po tamtej stronie.

Andrzej Kumor