Zawsze starał się dobrze wywiązać z otrzymywanych poleceń. Posłany na zakupy przynosił towar odpowiedni, nie dał sobie wkręcić byle czego. Wcześnie potrafił załatwić sobie kupno piżamy czy przyborów szkolnych, ale kiedyś zdarzyło mu się coś bardzo zabawnego. Kazałam mu kupić 2 m bordki. Acha powtórzył bordka mordka, zapamiętam. Przychodzi i oznajmia, że byszczka nie kupił. Wyprawa Piotra po byszczek jest dotąd powodem śmiechu jego rodzeństwa.
Ewa odnosiła sukcesy w nauce, że aż podczas kolokwiów sadzano ją w osobnej ławce, aby nie mogła podpowiadać. Nadmiar energii wyładowywała w zespole tanecznym Politechniki, o którym głośno było w prasie. My także oglądaliśmy ją w operetce w Krakowie. Potem brała udział w międzynarodowym festiwalu młodzieży w Warszawie.
W 1954 r. Jolanta przystąpiła do pierwszej Komunii Św. w kościele Wszystkich Świętych w Gliwicach. Po uroczystościach w kościele przyjmowaliśmy gości w domu. Miała pięknie, ręcznie wyhaftowaną szatę liturgiczną. Zakonnice orzekły, że była najlepiej ubrana.
Rok 1955 upłynął najspokojniej. Wakacje spędziliśmy w Michowie, tym razem całą rodziną, a we wrześniu zaczęły się zmiany. Już teraz dwie nasze studentki pojechały do Krakowa, a Jachur przeszedł do cywila. Zaproponowano mu wybór miejsca zamieszkania, jako że w Gliwicach znalazł się nie ze swojej woli. Jednak zdołał już tutaj rozwinąć praktykę, chorzy chętnie korzystali z jego prywatnej porady, więc mimo moich obiekcji radziłam pozostać już tam, bo ileż razy można zaczynać od początku, a w Krakowie osoby głównej, czyli mamusi, i tak nie było. Jachur jednak stwierdził kategorycznie: Przecież widzę, że ty tu nie żyjesz, tylko wegetujesz. Przenosimy się do Krakowa, chyba, że to będzie nieosiągalne, to wtedy gdzie? Odpowiedziałam: do Kielc. Leżą w środku Polski, nie za duże, nie za małe, chyba dobrze nam będzie. Jachur otrzymał etat w Wydziale Zdrowia w Krakowie i pół etatu w przychodni w Podgórzu. O mieszkaniu na razie nie można było myśleć, chyba, że zostałby lekarzem więziennym, wtedy otrzymałby je natychmiast, ale czy mogłam wymagać od niego aż takiego poświęcenia?
Jachur wprowadził się do Stefana jako trzeci sublokator (do domu rodzinnego autorki przy Senatorskiej 27 w Krakowie – przyp. wnuczka) i zaczęła się kołomyjka z przyjazdami do Gliwic. Za każdym dzwonkiem nie wiedziałam, kogo zobaczę za drzwiami: Jachura, Ewę, Marynę, czy Fifinę. Ostrzegałam ich, że przejeżdżą pieniądze, za które w przyszłości moglibyśmy umeblować mieszkanie. A oni nic, Jachur przyjeżdżał w sobotę, aby przyjąć pacjentów będących w stałym leczeniu, bo w Krakowie nie miał praktyki prywatnej, i wreszcie nie mieliby za co jeździć.
Czułam się bardzo osamotniona. Wprawdzie była trójka młodszych, ale trudno przebywać tylko w towarzystwie dzieci, a krzątanina domowa i praca w komitecie rodzicielskim wypełniała czas, ale nie samotność. Około Nowego Roku Jola i Krysia po całym tygodniu występów w ramach imprezy „Dziadka Mroza” dla okolicznych szkół, zachorowały na zapalenie jamy ustnej, choroba ciężka, bolesna i bardzo zaraźliwa. Musiałam chronić Piotrka i Erykę, która też niewiele odeszła od dzieciństwa. Byłam bardzo sama i strasznie zmęczona. Jola bardzo cierpiała, prawie nie sypiała, bo nie mogła zamknąć ust, a jak spać z otwartymi… Piotrek został odosobniony i nie zachorował. Natomiast, jak one wyzdrowiały, położyłam się ja, opuściły mnie siły.
I wtedy trzecia moja córka, Jolanta, okazała samodzielność. Rano wyprawiała młodsze rodzeństwo i szła na kupno. Potrafiła w kolejce upomnieć się o swoje prawo, przy ogólnej aprobacie czekających, gdy oznajmiła, że jej mamusia jest chora. Jachur troszczył się o nas i poszły słuchy po rodzinie, że przydałaby mi się jakaś towarzyszka. Zgłosiła się ciotka Stasia Wilczyńska, przyjechała do Gliwic i potem więcej była u mnie, jak w Krakowie, bo po zlikwidowaniu mieszkania w Miechowie, zatrzymała się kątem w kuchni u znajomego inżyniera i nic więcej nie mogła znaleźć, a u mnie miała osobny pokoik. Gdy nie było Stasi przyjeżdżała Marysia Rutkowska, bo była na chwilowej rencie. Stasia okazała się bardzo pomocną domowniczką, gdyż zaspokajała nasze potrzeby w dziedzinie krawiectwa. Dziewczynki były znowu modnie i świeżo ubrane, w domu nie było żadnych nie nadających się do chodzenia łachów. Wszystkie niepotrzebne i wycofane z obiegu ubrania natychmiast były przez ciotkę przerobione i to bardzo pięknie szyte przez nią stroje jeszcze do tej pory pełnią swoją rolę i wykazują, że wyszły spod ręki niejako mistrzyni. Stasia, jakkolwiek zawód krawcowej nie przypadał jej do gustu (była sierotą i nie miała wyboru), lubiła szyć naszym córkom, bo, jak twierdziła, wiedziały, czego chcą i obywało się bez zbędnego prucia. Nawet twierdziła, że z Ewą, jako projektantką strojów zgodziłaby się otworzyć pracownię.
A moje choroby zmieniały się, ale ciągle trwały. Dużo nacierpiałam się z zębami, miałam resekcję korzenia itp. Wreszcie zaczęły się jakieś przedziwne telefony, które doprowadziły mnie niemal do choroby nerwowej, bo nie rozumiałam, co one oznaczają i czego mogę się spodziewać. Doszło do tego, że co noc stawiałam barykadę, nie pojmując, że jakby się zawaliła z jakiegokolwiek powodu, umarłabym ze strachu. Dzieci nie były w to wtajemniczone.
W tym czasie Kryśka przystąpiła do I Komunii Św. W czerwcu 1956 r byłam w takim stanie, że sama nie zeszłam ze schodów. W urządzeniu uroczystości pomogły Marysia chrzestna matka Krysi i ciotka Stasia.
Wkrótce Jachur przyniósł wieść, że dostał w Krakowie mieszkanie na osiedlu Rydla dwa pokoje z kuchnią superkomfortowe, ale maleńkie. Dobrze się złożyło, bo właśnie w sierpniu urodziła się Stefanom córka Grażyna. Trudno byłoby sobie wyobrazić, jak wyglądałoby życie sześciu osób skupionych na tak małej przestrzeni. O sprowadzeniu rodziny nie mógł myśleć. Jednak on i studentki miały dobre pomieszczenie, warunki zmieniły się im bardzo na korzyść, nieporównywalnie, chociaż umeblowanie było mizerne. Dla nas w Gliwicach wszystko miało pozostać jak było, perspektywa następnej zimy. I nagle w listopadzie zamieniono Jachurowi mieszkanie na trzypokojowe, komfortowe przy ul Galla 22/1, zupełnie nowe, jeszcze wilgotne. Miało wprawdzie tylko 67 m2, ale trudno. Postanowiliśmy rodzinę połączyć. Pakowałyśmy ze Stasią popijając na zmianę krople walerianowe. Gdy część rzeczy była już w Krakowie, Piotrek zachorował. Dwóch lekarzy go badało i każdy stawiał inną diagnozę. Kiedy jeden zażądał ode mnie zgody na opercję ślepej kiszki wytelefonowałam z Krakowa Jachura i wtedy, po badaniu jeszcze trzech lekarzy, okazało się, że jest to ta sama choroba, którą prawie rok temu miały dziewczynki, stomatitis, zapalenie jamy ustnej. Nawet pościeli w łóżku nie mogłam na świeżo oblec, bo bielizna wyjechała już do Krakowa. Bardzo to było krępujące przyjmować obcych lekarzy w na wpół zrujnowanym mieszkaniu. Po kilku dniach jako rekonwalescent pojechał z ojcem do Krakowa autem, a ja, Stasia i dziewczynki koleją.
W Gliwicach panowała panika, bo to było już po październiku 1956, ludzie obawiali się, że będzie wojna, robili zapasy. Zazdrościli mi, że wyjeżdżam, przerażała ich bliskość granic.
Wróciłam do Krakowa po 21 latach, późnym wieczorem. Mieszkanie wyglądało jak pobojowisko. Była to trzecia przeprowadzka z miasta do miasta, wiadomo, równa się pożarowi. Piotrek spał, a reszta: każdy musiał pomyśleć o sobie i wymościć legowisko, gdzie się dało. Rano dorośli poszli do zajęć, reszta gromady “do roboty się wzięła”. Gdy Jachur przyszedł, z uznaniem ocenił mój wysiłek: Kinciu, jesteś czarodziejką! wykrzyknął, gdy zobaczył, że w tej dżungli można się już jakoś poruszać, chociaż i tak całość robiła wrażenie składu mebli. Mieszkanie składało się z trzech pokoi, kuchni, łazienki, WC i przedpokoju w kształcie litery L. Żadne pomieszczenie nie łączyło się z drugim, wszędzie szło się przez wąski przedpokój, w którym było siedem par drzwi. Nie mogliśmy żadnego pokoju przeznaczyć wyłącznie na ordynację lekarską, a Jachur koniecznie chciał i musiał praktykować prywatnie, więc stworzyliśmy gabineto-jadalnię, w której wszakże nie było stołu, bo się nie zmieścił i stał w przedpokoju. Ten pokój na co dzień był właściwie niedostępny dla domowników. Jedynie Ewa wieczorami wnosiła się doń z rysownicą, gdyż gdzie indziej jej praca mogłaby ulec zniszczeniu, przecież Piotr był dopiero w pierwszej klasie i dzieci ciągle się wierciły. W godzinach przyjęć domowe życie zamierało, nawet mówić trzeba było szeptem, aby nie zdradzać pacjentom tajemnic domowych.
Prowadzenie domu dla tylu osób w tym pomieszczeniu można zaliczyć do akrobatyki, a dźwiganie toreb z zakupami, nieraz włóczących się po ziemi wymagało wielbłądzich sił. Wszystkie obowiązki spadły na mnie łącznie z paleniem w piecach, czego dotąd nigdy nie robiłam, a wskazówki przyjezdnych osób niewiele dawały, bo jak się dużo później okazało, piece były wadliwie postawione i należało przy rozpalaniu zamykać popielnik, o czym mnie uświadomił kominiarz. Ale długo tego nie wiedziałam, więc klęczałam pod piecem i dmuchałam w ognisko domowe, tylko tym razem już nie w przenośni.
Drugą usterką, której mimo zgłoszenia nie naprawiono, była woda pojawiająca się ciągle na podłodze w WC. Należało pamiętać o jej ścieraniu, bo inaczej na butach przenieślibyśmy ją na parkiet, tyle nóg. Była to swoista udręka. Opowiadam to wszystko, bo chcę, abyście wiedziały, jaką cenę zapłaciliśmy za spełnienie marzeń o Krakowie. Jedno, co było bez zarzutu, to bardzo piękny strych i oświetlona piwnica. Nigdy dotąd nie dotyczyło mnie to tak, jak teraz. W Solcu na strych wchodziło się po drabinie, nigdy tam nie byłam. W Busku strych miał dziwną konstrukcję drewnianą i bardzo trzeba było uważać, żeby nie rozbić sobie głowy albo kolana; czasem na nim musiałam bywać. W Gliwicach pranie zabierała praczka, drobne suszyło się w łazience i na balkonie, a teraz praczką byłam ja, a do piwnicy po węgiel chodził każdy, kto miał czas, zresztą z parteru nie było daleko. Poza tym wzmogło się bardzo tempo życia, wszystko musiało być na godzinę, w ciągu dnia nikt nie miał czasu na odpoczynek, coś w rodzaju wyścigu pracy. Pomoc przychodziła raz w tygodniu, bo we dwie nie mogłyśmy się zmieścić w kuchni, a trudno ciągle się potrącać. Zresztą byłam młoda, miałam dopiero 45 lat, a sama myśl, że mieszkam znowu w Krakowie dodawała mi energii.
W warunkach życia Ewy, Maryny i Jachura nastąpiła poprawa o tyle, że w domu zawsze znalazło się coś gorącego do zjedzenia, nie musieli korzystać ze stołówek, ani myśleć, co będą jedli. Młodsze dzieci miały bardzo ograniczoną przestrzeń ruchową, dosłownie dwa, trzy kroki w każdym kierunku. Umieścił ich Jachur w szkole nr 34 przy ul. Urzędniczej. Odległość do szkoły moim nie wzrosła, ale musiały przecinać linię tramwajową, więc Piotra należało przyprowadzać. Oczywiście robiłam to ja. W nauce okazał się bardzo dobry, najmłodszy z rodzeństwa, tak się osłuchał, że wiadomości w szkole nie miały żadnej atrakcyjności, więc od czasu do czasu w różny sposób zdradzał objawy nudy. Ale wychowawczyni bogata w uczucia matczyne i świetnie rozumiejąca dzieci, jakoś musiała się z tym pogodzić.
Pierwszą wieczerzę wigilijną w odzyskanym Krakowie jedliśmy w przedpokoju, co najbardziej dotknęło Marynę. Myślę, że nie obraziliśmy przez to tradycji, ale w następnym roku, gdy warunki mieszkaniowe nie zmieniły się, na prośbę Maryny wieczerzę spożywaliśmy w pokoju niby stołowym przy zaimprowizowanym stole kształtem przypominającym węża. Pobyt w tym mieszkaniu to był haracz zapłacony za możność osiągnięcia Krakowa, oczyszczenie przed wejścim do raju. Na pewno była to duża degradacja w stosunku od poprzednich warunków życia całej naszej rodzinki.
Jeszcze muszę dodać, że wśród tej ciasnoty przemykał się nasz kot, na różny sposób urozmaicając moją pracę, na przykład gdy ułożył się do spania na stosie talerzy w kredensie, musiałam myć od nowa wszystkie talerze. Bo cóż to za higiena. Na zapowiedź Jachura, że wkrótce za naszym kotem będzie sunęła gromadka kociąt, ogarnęło mnie przerażenie, czy zdołam to wytrzymać. Na szczęście pewna pacjentka bardzo zapragnęła mieć kota i Maryna uprzejmie zawiozła go jej aż do Podgórza, a dzięki temu stracił ślad. W parę miesięcy potem Ewa marząca o psie przyniosła do domu prześlicznego szczeniaka, kupionego gdzieś na wycieczce za jedne 20 zł. Stanęli z Ryśkiem w drzwiach pytając: Wyrzucisz go? Nie miałam serca tego zrobić, a nie wiedziałam, jak na nowego lokatora zareaguje Jachur, bo dzieci z entuzjazmem. Postanowiły chować go w tajemnicy przed ojcem. Przez jakiś czas udawało się to. Jachur wiele czasu spędzał poza domem, a wracał w określonych godzinach. W domu każdy miał wymierzoną przestrzeń, po której mógł się poruszać. Ojciec do pokoju dziewczynek wchodził tylko wtedy, jeżeli która była chora, bo tamtędy nie przebiegała jego trasa. Miał do dyspozycji sypialenkę, którą dzieliliśmy wspólnie z Piotrem i Krysią, ten niby swój pseudo gabinet i kuchnię, jako jadalnię ogólną. Na stole w przedpokoju dzieci odrabiały lekcje. Ciągle coś się zapodziewało. Gdy jedno drugiemu przyrzuciło zeszyty, czy książki, mama bez przerwy wzywana była do szukania. Otóż pewnego dnia Jachur wrócił do domu wcześniej i pies stanął przed nim w całej swojej piękności. Miał rozbrajający wygląd. Jachur zapowiedział veto, jeżeli pies nie nauczy się porządku, a ten uparciuch bardzo był pod tym względem oporny, mimo, że Kryśka z poświęceniem go wyprowadzała. Nie było na niego sposobu, ale, że ciągle była na tapecie sprawa mieszkania, dzieci poprosiły ciocię Sawicką (Marysię), aby przetrzymała psa, aż będziemy mieli większe mieszkanie, bo u niej w mieszkaniu miałby świetny wybieg. Tak się też stało. Reszta o psie dalej w tekście.