Czy Polskę czeka niedługo status unijnego członka „drugiej kategorii”?
Marcin Kędzierski kreśli scenariusz politycznej konsolidacji UE wokół państw Europy Zachodniej
• Państwa naszego regionu zaczynają przeskakiwać ekonomicznie część krajów Zachodu, co nie spotyka się z przychylnością samych przeganianych.
• Rząd PiS-u nie ma co liczyć, że trudne z wewnętrznej perspektywy politycznej ustępstwa doprowadzą do normalizacji relacji z Brukselą.
• Musimy rozsądnie przygotować się na funkcjonowanie w „nowej” UE, gdzie głos i pozycja Polski będą znacznie słabsze niż w przeszłości.
• Możemy się łudzić, że wystarczy pozbyć się z rządowych stołków jednego Kaczyńskiego z drugim Ziobrą, aby zakopać topór wojenny między Warszawą a Brukselą. Tyle że takie myślenie to przejaw politycznej krótkowzroczności. Realizm wskazuje bowiem na pogłębiające się strukturalne różnice interesów między krajami „starej” a „nowej” UE. Samo odsunięcie PiS-u od władzy niewiele tutaj zmieni.
W historii integracji europejskiej zdarzały się okresy dobrej pogody, które trwały nieraz nawet bardzo długo. Najlepszym przykładem może być ostatnie kilkanaście lat XX w. i początek nowego stulecia – od Jednolitego aktu europejskiego i wprowadzenia tzw. czterech swobód po unijną walutę i wielkie rozszerzenie 2004 r. Były jednak i burze – niewątpliwie ostatnia dekada kryzysów, która rozpoczęła się od kryzysu lat 2008-2009 i bankructwa Grecji, a skończyła na pandemii COVID-19, może być nazwana najdłuższym sztormem w dziejach Wspólnoty. W 2021 r. deszcz i wiatr ustały, choć powietrze jest nadal ciężkie i nikt nie wie, czy za horyzontem nie czyha kolejna burza. Mamy, co prawda, nadzieję, że na dobre wróci do nas słońce, ale każdy silniejszy podmuch wiatru budzi w nas lęk.
Przemy do przodu, a maruderzy, cicho tam
To pogodowe porównanie, jak sądzę, dobrze opisuje stan UE pod koniec lata 2021 r. Weszliśmy w okres pełnego niepewności i niepokoju zawieszenia. Coś jednak już wiemy. Unia mimo pewnych perturbacji przy procesie zamawiania szczepionek raczej zdała egzamin z zarządzania kryzysem pandemicznym. Akcja szczepień, choć w naszej części Europy z bardzo wielu powodów nie idzie zgodnie z oczekiwaniami decydentów, może być uznana za sukces. W sporej liczbie państw członkowskich najstarsza część populacji, narażona na najcięższy przebieg choroby, jest już w ogromnej większości zaszczepiona. Czwarta, jesienna fala oczywiście spędza sen z powiek europejskim liderom, istnieje jednak uzasadnione przekonanie, że nie skończy się masowymi hospitalizacjami i zgonami.
Równie pozytywne sygnały płyną z gospodarki. Poszczególne państwa członkowskie powoli wygrzebują się z kryzysu. Unia uruchomiła spory pakiet wsparcia dla rynku pracy w ramach programu SURE o wartości 100 mld euro, a co najważniejsze, zgodziła się na uwspólnotowienie długu w postaci Funduszu Odbudowy. Wydarzenie to ma bezprecedensowy charakter – jeszcze 2 lata temu rozwiązanie takie, głównie za sprawą sprzeciwu ze strony Berlina oraz państw tzw. oszczędnej piątki, wydawało się absolutnie nierealne. A dziś Komisja i Rada zatwierdzają kolejne krajowe plany odbudowy będące podstawą do wypłaty środków pozyskanych na rynkach finansowych przez całą Wspólnotę.
Co prawda, Niemcy uparcie twierdzą, że to wyjątek, ale historia integracji uczy nas, że dziejami rządzi prawo precedensu – skoro coś raz było możliwe, to znaczy, że może być zastosowane po raz kolejny. Jak to często bywa w życiu, najtrudniejszy jest pierwszy raz. Zresztą cały obszar szeroko rozumianej polityki fiskalnej, która od lat dzieliła państwa członkowskie, jest obecnie przedmiotem postępującej współpracy. Od początku roku mamy unijny podatek od opakowań plastikowych, w Parlamencie Europejskim trwają wytężone praca nad podatkiem cyfrowym i tzw. cłem węglowym, a Holandia i inne unijne raje podatkowe zgadzają się na wprowadzenie minimalnej stawki podatku CIT.
Nawet w tak trudnej sprawie, jak kwestia polityki migracyjnej słychać dziś w UE wspólny głos – choć jeszcze w 2015 r. z całej Europy sypały się gromy na Viktora Orbana budującego zasieki na węgiersko-serbskiej granicy, dziś podobne rozwiązanie stosowane przez Wilno i Warszawę zyskuje pełną akceptację, a nawet zachętę ze strony Brukseli. Jednocześnie w europejskiej debacie publicznej ucichły jeszcze nie tak dawno głośne hasła „exitowe” na Południu. Można zatem odnieść wrażenie, że Unia się konsoliduje, także wobec polityki Chin z jednej strony i USA z drugiej.
Od lipca ubiegłego roku, kiedy po ponad 100 godzinach negocjacji Rada Europejska „klepnęła” unijny Fundusz Odbudowy, nie słychać żadnych głośnych sporów między państwami członkowskimi. Można odnieść wrażenie, że UE chce iść odważnie do przodu, czego przejawem jest kontynuacja Europejskiego Zielonego Ładu poprzez dalsze wzmocnienie polityki klimatyczno-energetycznej ‒ w końcu wszystkie państwa członkowskie porozumiały się co do przyjęcia zwiększonego celu redukcji emisji o co najmniej 55% do 2030 r.
Konsolidacja, której jesteśmy świadkami, zmienia jednak charakter Wspólnoty. Pogłębianie integracji sprawia, że państwa członkowskie niebędące z różnych powodów zainteresowane takim kierunkiem będą albo schodziły na margines, albo wchodziły na kurs kolizyjny z Brukselą. W obliczu globalnych wyzwań, takich jak tworzenie się postpandemicznego, globalnego ładu handlowego, inauguracja debaty o konieczności budowy nowej architektury systemu światowego bezpieczeństwa czy wspomnianej już polityki klimatycznej, „eurokratyczni” liderzy Wspólnoty nie chcą zakopywać się w lokalnych, nieistotnych problemach.
Z drugiej strony doświadczone pandemicznym kryzysem elektoraty w Niemczech, we Francji, Włoszech czy w Hiszpanii nie są zachwycone, że państwa takie jak Polska w wymiarze gospodarczym wychodzą niemal suchą stopą z pandemii – widać to było chociażby po dyskusji wokół sporych środków z unijnego Funduszu Odbudowy, które zostały przyznane Warszawie. Tym bardziej, że „polskie” telewizory, kuchenki czy meble, które tak świetnie sprzedawały się w czasie lockdownu, jeszcze do niedawna były produkowane u nich.
Zresztą w gruncie rzeczy wypchnięcie naszego regionu z pierwszego kręgu integracji, a co za tym idzie podwyższenie kosztów transakcyjnych dla funkcjonowania przemysłu i zachęcenie go do powrotu na południe Europy, może jawić się dla przeciętnego Włocha czy Hiszpana jako rozwiązanie godne uwagi, tym bardziej, że polskie fabryki są coraz bardziej innowacyjne i mogą gwarantować stabilne, relatywnie dobrze płatne zatrudnienie. Rozwiązanie to jest równie atrakcyjne dla Holendrów czy Austriaków, którzy wolą, żeby Hiszpanie pracowali i sami zarobili, niż żeby oni musieli się na nich zrzucać.
Wreszcie nie można zapominać, że mechanizmem wspierającym konsolidację jest znalezienie wspólnego wroga. Nie sposób oczekiwać, aby były nim USA, Chiny czy Rosja, natomiast Polska, Węgry czy ostatnio także Słowenia nadają się do tej roli wyjątkowo dobrze, zwłaszcza że progresywne społeczeństwa Zachodu oczekują zdecydowanych reakcji w odpowiedzi na pojawiające się zarzuty o łamanie praw mniejszości LGBT.
Trudno się zatem dziwić, że w ostatnich miesiącach jesteśmy świadkami zaostrzenia sporu między Warszawą, Budapesztem, Lublaną i kilkoma innymi stolicami a Brukselą. Trzeba sobie jasno powiedzieć, że potencjał konfliktu między Wschodem a pozostałą częścią Wspólnoty istnieje od samego momentu naszej akcesji. Nie wybuchał on jednak z kilku powodów: (1) braku politycznej asertywności państw naszego regionu, (2) korzyści związanych z poszerzeniem rynków zbytu dla zachodnioeuropejskich firm, (3) obecnego wśród części politycznych elit Zachodu poczucia powinności „zadośćuczynienia” byłym państwom postkomunistycznym lub wreszcie (4) istnienia amerykańskiego parasola ochronnego, który skutecznie studził antyśrodkowoeuropejskie nastroje.
Sęk w tym, że wszystkie wspomniane przyczyny w ostatnich latach, a zwłaszcza ostatnich miesiącach, uległy zdecydowanemu osłabieniu. Po pierwsze, społeczeństwa krajów naszego regionu po kilkunastu latach funkcjonowania we Wspólnocie i przeskoczeniu w dochodzie na głowę mieszkańców takich państw, jak Grecja, Portugalia, a niedługo także Hiszpanii czy Włoch w naturalny sposób zaczynają mieć wyższe aspiracje, które z równie zrozumiałych powodów nie mogą się spotkać ze zrozumieniem na Zachodzie, zwłaszcza w dobie globalnej, gospodarczej zawieruchy.
Po drugie, saldo korzyści i kosztów wynikających z liberalizacji przepływów dóbr i usług z perspektywy starej UE z roku na rok wypada coraz gorzej. To nie przypadek, że od 2-3 lat w Unii mówi się o powrocie protekcjonizmu mającego, co prawda, pomóc ochronić zachodnioeuropejskie „czempiony” przed konkurencją z Azji, ale jednocześnie skutkującego pogorszeniem się pozycji konkurencyjnej firm z naszego regionu. Zresztą, co świetnie zrozumieli Niemcy, dobre relacje polityczne nie są warunkiem koniecznym dla utrzymania dobrych relacji handlowych z Grupą Wyszehradzką.
Wystarczy powiedzieć, że Polska wskoczyła w zeszłym roku do pierwszej piątki partnerów handlowych Niemiec, i to pomimo chłodu w politycznych relacjach między Berlinem a Warszawą. Jednocześnie niemieccy analitycy, którzy jeszcze jakiś czas temu wzywali z przyczyn gospodarczych do tonowania napięć w relacjach z Warszawą, dziś opowiadają się za ostrzejszym kursem w relacjach UE z Polską. Innym przejawem tego samego zjawiska jest forsowana w ostatnich latach wspólnie przez Berlin i Paryż dyrektywa o pracownikach delegowanych, która uderza w korzystną dla Polski unijną swobodę przepływu usług.
Wspomniana dyrektywa jest też przejawem 3. wskazanego wyżej zjawiska, czyli końca epoki „zadośćuczynienia”. Ostatnim symbolicznym przejawem takiego sposobu myślenia, którego celem było silniejsze włączenie państw naszego regionu, była nominacja Donalda Tuska na przewodniczącego Rady Europejskiej. Jak wskazywałem już wielokrotnie we wcześniejszych tekstach, ostatnie rozdanie kluczowych stanowisk w UE i unijnych agencji szukających nowej siedziby po Brexicie całkowicie pominęło państwa naszego regionu.
W świadomości zachodnioeuropejskich liderów politycznych nie ma już cienia takiego inkluzywnego wobec Europy Środkowej sposobu myślenia, a awantury (chociażby wokół społeczności LGBT) utwierdzają ich w przekonaniu, że nie należymy do jednego klubu. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że odejście z politycznego firmamentu kanclerz Angeli Merkel stanowi końcową cezurę tej epoki – każdy kolejny niemiecki rząd, niezależnie od barw partyjnych, nie będzie już uwzględniał w swoich działaniach tej optyki, nawet jeśli dla Merkel była ona głównie fasadą.
To przekonanie o braku przynależności do jednego klubu wzmocniło wreszcie dojście do władzy Donalda Trumpa, który próbował rozgrywać Niemcy i Francję przeciw pozostałym państwom członkowskim. Polityka ta realizowana była głównie symbolicznymi gestami dotyczącymi Polski i innych państw naszego regionu. Jednocześnie pomimo rosnącej irytacji na Zachodzie amerykański patronat wstrzymywał bardziej zdecydowane reakcje wobec Polski czy Węgier. Objęcie władzy przez Joego Bidena zmieniło jednak radykalnie obraz sytuacji – z jednej strony utrwaliło ideologiczny podział między Wschodem i Zachodem, a jednocześnie dało UE zielone światło do zdyscyplinowania swoich „niesfornych” członków.
Warszawa i Bruksela na wojennej ścieżce. Z PiS-em u władzy i bez niego
Mając to wszystko na uwadze, należy stwierdzić, że w najbliższych miesiącach trzeba spodziewać się intensyfikacji konfliktu w relacjach między Brukselą a Warszawą, i to na wielu frontach: praworządnościowym, ekologicznym i energetyczno-klimatycznym. Wyjątkiem będzie odcinek migracyjny, bo tu – jak pisałem wyżej ‒ rozwiązania sugerowane przez UE są opcją domyślną także z perspektywy polskiego rządu.
Dodatkową okolicznością sprzyjającą jest unijny Fundusz Odbudowy – po raz pierwszy UE ma możliwość de facto zablokowania, a co najmniej istotnego opóźnienia przekazania środków wynegocjowanych na szczycie. Co istotne, nie stanie się to na podstawie tzw. dyrektywy praworządnościowej, która chwilowo jeszcze nie obowiązuje, ale politycznej decyzji wstrzymującej akceptację polskiego Krajowego Planu Odbudowy przez Komisję Europejską. Nie ma w praktyce żadnych oficjalnych terminów, które wiązałyby Komisję, dlatego przekazanie naszego KPO do Rady UE będzie najprawdopodobniej wstrzymywane do granic możliwości.
Doświadczenia przy uruchamianiu środków z Funduszu Odbudowy dla Polski są zresztą doskonałą lekcją tego, jak wyglądać może przydział środków europejskich z głównego unijnego budżetu, gdy już wejdzie w życie dyrektywa uzależniająca wypłatę środków od spełniania zasad praworządności. Analogicznie bowiem, jak w przypadku decyzji o uwspólnotowieniu długu, raz zastosowany mechanizm wchodzi do porządku instytucjonalnego i będzie mógł być stosowany przy pojawieniu się odpowiednich okoliczności.
Trzeba jednak powiedzieć sobie wprost, że kij w postaci wstrzymywania wypłaty środków z Funduszu Odbudowy jest szalenie skutecznym narzędziem do okładania polskiego rządu, który swoją narrację przed coraz szybciej zbliżającymi się wyborami oparł m.in. na wielkich inwestycjach finansowanych z unijnych pieniędzy. Z tego też powodu należy spodziewać się z jednej strony daleko idących ustępstw ze strony Warszawy, a z drugiej eskalacji oczekiwań Brukseli.
Rząd PiS-u nie ma co liczyć, że trudne z wewnętrznej perspektywy politycznej ustępstwa doprowadzą do normalizacji relacji z UE, tym bardziej, że partia rządząca w Warszawie znajduje się w potrzasku – nie może zbyt mocno ustąpić ze względu na część elektoratu, który, eufemistycznie mówiąc, nie kocha Brukseli i może „przepłynąć” do Konfederacji, a jednocześnie nie może też pójść na zwarcie, bo dla innej części elektoratu kasa z UE jest po prostu egzystencjalnie ważna. To wewnętrzne rozdarcie będzie prawdopodobnie jedynie zachęcać europejskie elity, żeby „gnębić” PiS kolejnymi zarzutami.
Zresztą, gdybym był na ich miejscu, sam zadałbym sobie pytanie, czy skoro wreszcie stosunkowo tanim kosztem można pozbyć się uciążliwego rządu w Warszawie, dlaczego tego nie zrobić. Jedyne, co by mnie powstrzymywało, to tylko fakt, że kolejna kadencja PiS-u w Warszawie stanowi doskonały pretekst, aby odpowiedzialność za strukturalne rozchodzenie się Wschodu i Zachodu zrzucić na Polskę. Nie wykluczam, że po prostu nie ma to już większego znaczenia i liczy się sukces tu i teraz, a obalenie rządu PiS-u niewątpliwie można byłoby w co najmniej w kilku krajach sprzedać jako sukces.
Wyobraźmy sobie jednak (nie jest to już wyjątkowo trudne zadanie), że rząd PiS-u straci niedługo władzę i przejmie ją obecna opozycja. Niezależnie od konstelacji, nowy rząd będzie zdecydowanie bardziej proeuropejski i należy spodziewać się natychmiastowego wygaszenia konfliktu wokół praworządności czy sporów wokół rzekomych „stref wolnych od LGBT”. Tylko że to w zasadzie byłoby na tyle.
Swoboda przepływu usług, polityka przemysłowa, polityka energetyczno-klimatyczna, polityka względem Rosji itd. – mimo najszczerszych chęci twarde interesy polskiego państwa i oczekiwania naszego społeczeństwa zderzają się w tych obszarach z aktualną polityką UE. Analogicznie wygląda sytuacja ze strefą euro – naprawdę trudno mi sobie wyobrazić, aby polskie partie kierujące się oczekiwaniami wyborców odważyły się wyjść z postulatem przyjęcia nad Wisłą wspólnej europejskiej waluty.
To zaś oznacza, że choć zmiana władzy w Polsce niewątpliwie ochłodzi temperaturę sporu na linii Warszawa-Bruksela, i będzie on o wiele bardziej „estetyczny”, to same napięcia będzie bardzo trudno wyeliminować. Stanie się tak tym bardziej, że zmiana władzy w Polsce de facto przez „zagranicę” i coraz trudniejsze warunki członkostwa w UE (ograniczenie swobód przepływu na rynku wewnętrznym, ograniczenie środków z funduszu spójności, rosnące koszty energii itd.) uruchomią w części naszego społeczeństwa, w tym także wśród zwolenników opozycji, emocje polexitowe.
Konkluzja jest stosunkowo prosta – konsolidacja w gronie państw zachodnioeuropejskich, i to niezależnie od sytuacji politycznej w Warszawie, będzie pogłębiała z jednej strony proces strukturalnego wypychania Polski z UE, a z drugiej będzie wzmacniać nastroje antyunijne w polskim społeczeństwie. Co prawda, prawdopodobieństwo polexitu uważam za bardzo niskie, ale trzeba mieć świadomość, że z perspektywy Polski ta „nowa”, skonsolidowana Unia będzie się charakteryzować postępującym ograniczaniem swobody przepływu na rynku wewnętrznym, niższymi transferami środków z unijnego budżetu i wreszcie bardzo poważnymi kosztami spowodowanymi transformacją energetyczną, na którą dostaniemy tylko częściową rekompensatę. Trzeba się liczyć także z tym, że w tej „nowej” UE jeszcze mniej niż obecnie będą się liczyć z naszym głosem, np. w sprawie relacji z Rosją.
Czy z tej drogi da się jeszcze zawrócić?
Pozostaje zatem zadać fundamentalne pytanie: na ile ta konsolidacja (lub jak to się często określa pogłębiona integracja) jest procesem trwałym i nieuniknionym? Czy faktycznie po ponad dekadzie sztormów UE wkracza w okres pokryzysowej stabilizacji, tyle że w węższym gronie? Wbrew przekonaniu części ekspertów, w tym autorów raportu Nowy rozdział. Transformacja Unii Europejskiej a Polska, taki kierunek procesów integracyjnych nie jest ani pewny, ani nawet bardzo prawdopodobny (choć na marginesie warto się zgodzić z autorami, którzy w raporcie w zasadzie nic nie piszą o Polsce, prawdopodobnie słusznie zakładając, że w takiej nowej UE nie będzie zwyczajnie dla nas miejsca).
Przesłanka stojąca za taką tezą jest stosunkowo prosta – pandemia bardzo wyraźnie wzmocniła postawy indywidualistyczne, i to zarówno na poziomie jednostek, jak i całych państw. To prawda, że mało kto w Europie krytykuje dziś Unię, ale wynika to głównie z faktu, że społeczeństwa w poszczególnych państwach członkowskich bardzo mocno skoncentrowały się na wewnętrznej polityce i kompletnie nie interesuje ich to, co dzieje się poza granicami.
Dotyczy to zwłaszcza Niemiec, w których za miesiąc odbędą się wybory parlamentarne kończące erę Angeli Merkel. Ktokolwiek przyjdzie po niej, nie będzie mieć nawet połowy jej europejskiego gravitas. Ta świadomość pewnie w nie do końca uzmysłowiony sposób (ale jednak) towarzyszy niemieckim wyborcom, dla których ani polityka zagraniczna, ani polityka europejska w obecnej kampanii nie odgrywają żadnej roli. Kampania toczy się bowiem wokół problematyki COVID-19, zmian klimatycznych (zwłaszcza w kontekście ostatniej katastrofalnej powodzi) oraz szeroko rozumianej wiarygodności polityków. Dyskusji o Polsce, praworządności czy reformie strefy euro, które były jeszcze obecne w poprzedniej kampanii, teraz ze świecą szukać.
Analogiczne zjawisko da się zaobserwować we Francji, która powoli przygotowuje się do planowanych na kwiecień przyszłego roku wyborów prezydenckich. Choć w 2017 r. Macron wykorzystał w kampanii kartę antyśrodkowoeuropejską, to jednak w obliczu współczesnych problemów Francji trudno będzie uciec do przodu nie tylko od pandemii, ale przede wszystkim od pełzającego stanu zagrożenia dla bezpieczeństwa wewnętrznego, spowodowanego narastającym napięciem wśród imigrantów zamieszkujących obrzeża francuskich metropolii, które w ostatnim czasie coraz częściej stają w ogniu. Trudno bowiem zlekceważyć chociażby poparcie większości społeczeństwa dla wiosennego listu byłych generałów piszących o grożącej Francji wojnie domowej, nawet jeśli autorzy to tylko byli, niewiele znaczący dowódcy wojskowi.
W przeciwieństwie do Niemiec i Francji, które trwają w przedwyborczym zawieszeniu, Włosi i Hiszpanie nie szykują się w perspektywie najbliższego roku do wyborów, choć oczywiście nie sposób ich całkowicie wykluczyć, gdy zwrócimy uwagę na sytuację na ich scenach politycznych. Nie zmienia to jednak faktu, że także w Rzymie i Madrycie tematyka unijna nikogo specjalnie nie zajmuje – jeśli tylko przyjdą środki z Funduszu Odbudowy, a przecież nikt o zdrowych zmysłach w Brukseli nie pozwoli na ich wstrzymanie, debata polityczna toczyć się będzie nadal wyłącznie wokół spraw krajowych, a przede wszystkim nieudolności rządu w walce z pandemią i jej gospodarczymi skutkami (Włochy) czy też trwających już lata kłopotów ze stworzeniem większościowego rządu i narastającymi emocjami separatystycznymi (Hiszpania).
To wszystko jednak oznacza, że obecnie nikt nie zaprząta sobie głowy problematyką integracji. Dopóki nie pojawią się nowe problemy na poziomie wspólnotowym, jak chociażby kolejny kryzys migracyjny, zadłużeniowy lub kolejna fala pandemii, to będzie można żyć w gruncie rzeczy medialnym wrażeniem, że w UE nie ma żadnych większych problemów i zmierzamy ku głębszej integracji.
Sęk w tym, że taki stan z natury może być bardzo chwiejny, a w wypadku pojawienia się na horyzoncie kłopotów antyunijna emocja może powrócić równie szybko, jak szybko została zgaszona miliardami euro z Funduszu Odbudowy. Jeżeli dodatkowo okazałoby się, że konieczne jest podjęcie działań wymagających ogólnowspólnotowej solidarności, to możemy być świadkami otwarcia wrót piekielnych, gdzie „exitowe” hasła z drugiej dekady XXI w. jawić się będą jako niewinne igraszki.
W tym sensie wiara w unijną konsolidację, nawet w zawężonym składzie, jest obarczona bardzo wieloma znakami zapytania, a kluczowe dylematy ostatnich lat, dotyczące narastających podziałów między Północą a Południem, pozostają jak najbardziej w mocy. Można więc powiedzieć, że 2021 r. to raczej oko cyklonu niż poranek po burzy – kiedy tylko nas minie, czeka nas powrót huraganowej pogody.
Nie oznacza to wcale, że powinniśmy trzymać kciuki za kolejny europejski kryzys, bo ze względu na nasze gospodarcze uzależnienie i słabość politycznego potencjału możemy boleśnie odczuć jego skutki i nie dostać chociażby małego wsparcia. Jedyne zatem, co nam pozostaje, to rozsądnie przygotować się na funkcjonowanie w „nowej” UE, gdzie głos i pozycja Polski będą znacznie słabsze niż w przeszłości, i znaleźć w tej nowej Unii optymalny modus operandi, a jednocześnie wymyślić sposób na przekonanie polskiego społeczeństwa, że takie członkostwo drugiej kategorii będzie wciąż lepsze niż polexit. Wszystko to z pełną świadomością, że obydwa te zadania będą bardzo trudne do wykonania.
Marcin Kędzierski