PODZWONNE
Proszę to sobie tylko wyobrazić: nikt nie poinformował pogody nadwiślańskiej, że na tej stronie globusa trwa jeszcze kalendarzowe lato.
Że skandal? Pewnie, ale to mało powiedziane. To znaczy nie wiem, jak w tej chwili to wygląda w okolicach Toronto, niemniej w okolicach Warszawy zrobiło się mocno jesiennie. “Co to znaczy w okolicach Warszawy?” – indaguje mnie Szanowna Właścicielka. “Co to znaczy jesiennie, jak rozumiesz jesienność?” – konkretyzuje, skupiona ostatnio na definicjach i nie wdająca się w dyskusję bez wcześniejszego uzgodnienia znaczeń. Z nikim i z niczym się nie wdająca, nawet z odkurzaczem. Co dopiero ze mną.
“Warszawa? Jeszcze do niedawna to było małe żydowskie miasteczko niedaleko Breslau” – odpowiadam, po części “jadąc” Michalkiewiczem. Szanowna Właścicielka potakuje. “Zgoda. Potem przyszli Niemcy i zrobili bałagan. A jesienność?” – nie odpuszcza. “Jesiennie – mówię – czyli tak na grube, acz pojedyncze polano za szybą żeliwnego piecyka. Na dwa niewielkie, na trzy powiedzmy polana, grubo ciosane, w otwartym kominku”. Tu spoglądam Właścicielce w oczy. Spodobało się. Kolacyjne racuchy mam jak w banku. No, może jak w kasie zapomogowo-pożyczkowej. W każdym razie będą. Ale do rzeczy.
ZASKOCZENIA I ZADZIWIENIA
Niektórzy – mówię niektórzy, myślę my, naród – więc niektórzy z nas pożerają nowoczesność niczym niegdysiejszy smok niegdysiejsze dziewice. Czy tam jak świnia sadło. To znaczy całymi kawałami naraz. Dławiąc się. Można wręcz odnieść wrażenie, że grom z nieba nie pokonuje przestrzeni z taką prędkością, co smakosze nowoczesności i postępu ulubione jadło w siebie wciskają. Chaps na raz – i nie ma. I głód znowu, znowu głód, podobno nieokiełznany, jak to przy uzależnieniu. Więc dalejże, rozbieganymi ślepiami dookoła wodzić, gdzie by tu w postęp jakiś, jakikolwiek, zanurzyć się z łbem, w jakąś nowoczesność kły zatopić, w rozwoju nieustannym powytarzać się, ubłocić bez reszty z czuprynami… A że zanim do konsumpcji przystąpią, nim w błoto postępu zanurzą się, ci tacy owacy rachunek regulują, nie pytając nawet o cenę, nie dziwota, iż nazbyt późno do nich dociera, że za każdy kęs postępu i nowoczesności przepłacali słono.
Inni z kolei łykają to samo co poprzednicy, ale z dobrodziejstwem inwentarza. Pewni, że tak właśnie kłaniać się rzeczywistości należy i tak właśnie rzeczywistość warto witać – jak spodziewanych gości. Ci z kolei dowiadują się – podobnie poniewczasie jak ci pierwsi – że na talerze zbyt duże porcje współczesności nałożyli i gościom, i sobie. Zresztą wcześniej czy później i tak wychodzi na jaw, że z tą formą gościnności również mocno przesadzili.
ŻYCIA I PORTFELE
Jeszcze innych nadto nowoczesna codzienność dławi i zadławia do tego stopnia, że chcieliby postępowi uciec spod noża. Tacy rozglądają się, i – przerażeni – nie widzą niestety, którędy mogliby biec. Albowiem to mało uciekać, jeśli nie znamy właściwego kierunku ucieczki.
No tak. Spójrzmy tylko: Kanada, USA czy Australia, przestają być europejskie. Europa dla odmiany przestaje być zachodnia. Mimo to Polska – i w Europę, i w Kanadę, i w USA, i nawet w Australię, wpatruje się jak sroka w gnaty. Cuchnie to to od rozkładu, aż głowa boli, tymczasem sroka wciąż swoje. Wpatrzona. Co to znaczy, przełożywszy paralelę na nasze? Znaczy to, że srocze nadzieje wydają się równie nieśmiertelne, co nadzieje polskie.
Przeciętniak powyższego nie dostrzeże. I nawet nie w tym rzecz. Przeciętniak dlatego wyrósł na przeciętniaka, że spraw dla niego istotnych za istotne dla siebie i swoich bliskich nie uznawał nigdy. I uznać ich za takie nie zamierza. Przeciętniak zafiksował się na idiotycznym acz powszechnym: “Polityka mnie nie interesuje”, co znaczy mniej więcej jakby mówił: do diabła z ludźmi meblującemu mi portfel i układającymi życie. Przeciętniak nie chce zauważyć takich działań więc ich nie zauważa, przez co i w sprawie swojego portfela, i w kwestii własnego życia, niewiele ma do powiedzenia.
SPRAWA POWAŻNA
Wszelako, gdy oczywistego nie dostrzegają elity, którym płacimy miedzy innymi za wzrok utkwiony w przyszłości, za dostrzeganie zagrożeń na długo przedtem, nim rzeczywiście nadejdą – wtedy robi się groźnie. Niekiedy nawet robi się bardzo groźnie. Nie dla elit, bo że te poradzą sobie w każdej sytuacji, to jasne. Dla tych, którym elity jakoby “przewodzą”. Weźmy Usnarz, znany Polakom od paru tygodni. Czyli wschodnie krawędzie państwa. Rubież Rzeczypospolitej. Mało tego, wschodnie granice Unii Europejskiej.
Unijne kresy, można powiedzieć. Nie byle co. Poważna sprawa. Tutaj, z niewielkim tylko przybliżeniem, stajemy na krawędzi świata, do niedawna rozumianego jako “świat cywilizowany”. Przez Baranowicze do Mińska, licząc z granicy w Bobrownikach, ledwo 350 kilometrów. Drugie tyle i kłania się nam Smoleńsk. Krok trzeci, podobnej długości i docieramy na przedpola Moskwy. Przepraszam, na przedmieścia. Kubinka, Kuncewo, te rzeczy. A co tam złoci się, hen, na wschodzie? Zwieńczona krzyżem prawosławnym, położona w kompleksie architektonicznym moskiewskiego Kremla, kopuła Dzwonnicy Iwana Wielkiego. Co to pełni rolę dzwonnicy wspólnej dla trzech soborów: Zwiastowania, Zaśnięcia Matki Bożej oraz Archangielskiego. Wysokość: 81 metrów.
GWIAZDY I KRZYŻ
To znaczy, tyle dokładnie mierzy dzwonnica od roku 1600., to jest od czasów Borysa Godunowa. Ten ci to, zaraz po zakończeniu prac budowlanych, wydał zakaz wznoszenia w Rosji wyższych obiektów, zakaz dodajmy, zniesiony dopiero w XX wieku.
Wewnątrz znajdziemy 24 dzwony. Ktoś dysponuje dobrym słuchem? A gdyby wszystkie dzwony akurat milczały, zawsze możemy wsłuchać się w kuranty zegara, wydzwaniającego moskiewski czas lokalny z Baszty Spasskiej. Tej z czerwoną gwiazdą na szczycie. Tej również. Wiadomo. Ktoś z przeciętnym słuchem lecz dobrym wzrokiem dostrzeże niechybni i tę kroplę czerwieni na wierzchołku Baszty Troickiej. To najwyższa z baszt kremlowskich (lecz niższa niż Dzwonnica Iwana Wielkiego dokładnie o metr), także straszy dziś świat czerwoną, pięcioramienną gwiazdą. Ta, tutaj, od 1935 roku.
Inna ciekawostka. Krzyż, zdjęty z dzwonnicy w 1812 roku, Napoleon zamierzał umieścić na kopule paryskiego Pałacu Inwalidów. Plan zawiódł. W czasie odwrotu Wielkiej Armii z Moskwy – tu dygresja: mówi się na ogół: “spod Moskwy”, lecz mówiąc tak, mówi się źle i proszę już we własnym zakresie wykoncypować sobie czemu, koniec dygresji – więc w czasie odwrotu Wielkiej Armii z Moskwy, zdobycz ukryto gdzieś pomiędzy Dorohobużem a Smoleńskiem – w pierwszej z tych miejscowości zdobyczny krzyż znajdował się jeszcze w posiadaniu Wielkiej Armii, od tej drugiej przekazy na temat zdobyczy już milczą. Proszę o powiadomienie mnie, esemesem, jeśli ktoś byłby zainteresowanych poszukiwaniami obecnie.
CELNOŚĆ ZAKŁADANA
Pozostałym pozwolę sobie przypomnieć, że za wysadzenie części baszt i murów Kremla w 1812 roku odpowiadał kapitan Franciszek Koss (korpus inżynierów polskich). Nie udało się rozszarpać Kremla do końca, bo zabrakło prochu? Czy okowity? Nie wiadomo. Być może również, byłaby to supozycja niewłaściwa.
Ale zostawmy Kreml i Moskwę, czyniąc teraz skok tygrysi, taki na, powiedzmy, półtora tysiąca kilometrów, przemykając ponad wspomnianymi wyżej unijnymi kresami. Gdzie wylądujemy? Na karku Uralu wylądujemy. Czy tam na ramionach.
Czyżby to był ów, w niegdysiejszym rozumieniu, kraniec cywilizowanego świata? Zapewne tak, skoro przed nami Azja. Gdyby rosyjska wyrzutnia rakiet hipersonicznych, ukryta gdzieś na tej długości i szerokości geograficznej, wypluła z siebie pocisk, eksplozja dwóch megaton w centrum Warszawy nastąpiłaby po pięciu minutach. Mniej więcej.
Kiedy żarty przestają być żartami, zamieniając się w niekłamany horror? Ba. W roku 2018., rakieta o której mowa, wystrzelona z południowego Uralu, wzniosła się ponad ziemską atmosferę, kierując w stronę Kamczatki, zaś przebywszy sześć tysięcy kilometrów, trafiła w cel “z zakładaną celnością”. Zręczne bydlę, można powiedzieć. Ktoś pyta o prędkość? Przy stałej temperaturze powietrza 15°C, pocisk osiąga – podobno – średnią prędkość 20-27 razy większą, niż prędkość dźwięku. I właśnie (2021) wszedł na wyposażenie Armii Federacji Rosyjskiej.
ĆWICZENIE Z WYOBRAŹNI
Rosjanie twierdzą, że rakiety nie sposób zestrzelić nie tylko ze względu na prędkość lotu. Utrzymują też, że potrafi ona modyfikować własną trajektorię, gdyby ktoś spróbował. No, ładnie. Podobno pocisk jest tak szybki, że opuszcza wyrzutnię na 0,02-0,03 sekundy przedtem, nim strzelający naciśnie guzik. Czy tam wdusi klawisz “start”. Takie cuda tylko w Rosji. Więc.
Zostawmy więc Rosję. Rozgadałem się. Wróćmy na parę minut na naszą stronę Donu. Na naszą stronę Dniepru, znaczy. Tu właśnie przeprowadzimy sobie drobne ćwiczenie z wyobraźni. Załóżmy otóż, że sąd polski uniewinni ostatecznie pana Sławomira N. Czyli tego gościa od zegarków i skrytek na gotówkę. Dajmy na to – że za rok są ów go uniewinnił. Czy tam za pięć lat. Czy w takich okolicznościach rozstrzygnięcia, pan uniewinniony będzie mógł zatrzymać kasę? Portal <dorzeczy.pl>: “W prowadzonym przez Prokuraturę Okręgową w Warszawie śledztwie Sławomir Nowak usłyszał dotychczas 17 zarzutów, w tym zarzut założenia zorganizowanej grupy przestępczej działającej w Warszawie, Gdańsku i na Ukrainie oraz kierowanie tą grupą. To także zarzut przyjęcia kilkumilionowych korzyści majątkowych oraz płatnej protekcji w związku z pełnieniem funkcji szefa Ukravtodoru”.
Kiedyś o takich jak N. mówiło się: pojechał Polak do Niemca udawać Greka. Ale kto powiedział, że nie można udawać Greka na Ukrainie? Można i pan Sławomir spróbował. Tyle, że jemu nie wyszło. W każdym razie nie do końca. Ale po parku biegać już może swobodnie. Nie po spacerniaku. Czy tam gdzie tam sobie chciałby pobiegać.
WINNI I WSPÓŁWINNI
Pewnie, że można takich śmiechów nie powtarzać. Tym bardziej, gdy w tej kwestii znacznie ciekawiej jest obserwować strategię tak zwanych stron. Pierwsza usiłuje sprawę pana N. przewlec za wszelką cenę, a to według reguły: aby wytrzymać do zmiany władzy, a potem się zamiecie. Strona druga robi co może, by tempo udowadniania win wzrosło, a procedury wymierzania odpowiedzialności przyspieszyły – dokładnie według reguły odmiennej, mianowicie tej w brzmieniu: teraz, albo nie zdążymy nigdy, a tamci nas pozamiatają.
Napisałem “strona druga robi co może”, ale widać przecież, że może niewiele, niewiele więc robi. Można odnieść wrażenie, że chodzi, co najwyżej, o leniwe mieszanie w kotle dziurawą warząchwią, a nie o ugotowanie rosołu. Kto kastę nadzwyczajną w ręku trzyma, ten w ręku trzyma władzę? Właśnie tak.
Wciąż nie ma też odpowiedzialnych za szokującą liczbę nadwiślańskich “ponadwymiarowych zgonów”. Nie ma odpowiedzialnych za śmierć dziesiątków tysięcy Polek i Polaków, którzy mogliby żyć. Ot, wirus za to odpowiada. Pandemia. No przecież, że nie ma kogo za odpowiedzialność pociągnąć. Chyba tylko wypustki wirusowi pourywać – i podobne nadinterpretacje władza wmawia nam od miesięcy. Sobie wmówiła najprędzej. Wstyd? Jaki wstyd? Zażenowanie? Nie. Jest raczej tak: oni, znaczy rządzący, podparci “autorytetami”, albo rzeczywiście wierzą święcie we własny przekaz, albo de facto są bandytami, winnymi przestępstw (współwinnymi masowej zbrodni?) na skalę w Europie niespotykaną. W każdym razie od ostatniej tutejszej wojny. Tertium non datur.
Krzysztof Ligęza
Kontakt z autorem: widnokregi@op.pl