Do rzeszowskiego szpitala Edek z Jagodą przywiózł Józkę i Wiktę swoim fiatem. Józka płakała, Wikta odmawiała „Pod Twoją Obronę”, ale niewyobrażalna tragedia uderzyła ją z niespotykaną siłą. Nawet w obozach nie przeżyła tak przejmującego lęku, potwornego żalu i uczucia, że oto ziemia usuwa się jej spod nóg.
Potem gdy już ujrzała Tadka, Tereskę i ledwo żyjące dzieciątko, resztkami sił trzymała się żeby nie ryczeć, wyć i płakać, płakać, płakać.
Ale, że to była Wikta, kobieta która przyjęła setki nowonarodzonych, przeszła obozy, biedę i poniewierkę, wychowała przybranego syna i zawsze był pociechą dla potrzebujących, więc otrząsnęła się i patrząc na leżącą Tereskę powiedziała:
— Wyjdziecie z tego! Zobaczysz!
Zaraz potem wyszła przed szpital, usiadła na ławce, skurczyła się jakoś i osłoniwszy dłońmi twarz długo, długo płakała.
***
Już na drugi dzień po wypadku, do szpitala przyszedł prokurator. Tadek był przytomny, ale cały czas w stanie oszołomienia, dziwnego niedowierzania i wewnętrznego rozkojarzenia. Wiedział już o dzieciach i żonie, ale nie mógł ich zobaczyć, bo złamanie nogi i jak się okazało trzech żeber trzymało go łóżku. Zresztą poobijany był solidnie i bolało go całe ciało. Prokurator starał się być rzeczowy i od razu przeszedł do rzeczy.
— W wyniku wypadku zginął człowiek, a inny jest ciężko poszkodowany. Zginęło też pańskie dziecko. Proszę opisać zdarzenie.
Tadek zacząl coś mówić, ale mówił nieskładnie i zacinał się. Po chwili prokurator przerwał mu i powiedział:
— Wydaje mi się, że musimy to przenieść do czasu pańskiego wyzdrowienia. Proszę nie opuszczać kraju. W przypadku dowiedzenia, że wypadek nastąpił z pańskiej winy, będzie pan pociągnięty do odpowiedzialności.
I na tym stanęło. Tydzień później prokurator oficjalnie przedstawił mu zarzuty. Były poważne. O wyjeździe do Niemiec nie było mowy. W ciagu następnego tygodnia było juz pewne, że synek będzie żył i powoli następuje gojenie rany na główce. Cały czas był pod troskliwą opieką lekarzy. Były jeszcze obawy czy uderzenie nie spowodowało jakichś dodatkowych urazów, ale jak narazie nie było żadnych niepokojących symptomów.
Tereska odzyskała władzę w nogach i ręce, ale cały czas leżała i musiała być karmiona. Zresztą prawie nie jadła. Schudła ogromnie.
W połowie lipca sprawa Tadeusza Kula została skierowana do sądu. W tym też czasie dostał trzymiesięczną sankcję prokuratorską i z nogą po pachwinę w gipsie, przewieziono go na Zamek gdzie mieściło się rzeszowskie więzienie.
Został umieszczony na oddziale „milicyjnym”, bez prawa wizyt, otrzymywania paczek, listów i w ogóle kontaktowania się ze światem zewnętrznym. Miał prawo do półgodzinnego spaceru, ale z ciężkim gipsem nie miał siły zejść po schodach więc nie wychodził. W ciągu dnia nie wolno mu się było kłaść na łóżku. Mógł siedzieć na taborecie. Woda w kranie była tylko przez godzinę, pomiędzy trzecią i czwartą nad ranem, więc żeby napełnić wiadro musiał czuwać. Czasami woda pojawiała się wolnym strumykiem dopiero około piątej.
Trzy dni po uwięzieniu został wezwany do prokuratora, który nie patrząc na niego wertował teczkę z plikiem papierów.
— Widzę, że masz u nas bogatą teczkę. Byłeś wydalony z kraju, co? Wziąłeś azyl w Niemczech…
Tadek nie odpowiadał.
— No dobrze. Jeszcze sobie pogadamy. Narazie musisz odpowiedzieć za to co zrobiłeś. Człowiek, którego zabiłeś miał rodzinę. To skromni, niebogaci ludzie. Dziecko też straciłeś! I co? Warto było pić?
Tadek zdrętwiał.
— Przecież ja nic nie piłem…
— Dobrze, dobrze. Przed sądem się będziesz tłumaczył. Mamy twoją krew i wiemy jak było.
— Jechałem z rodziną! Nic nie piłem!
— Stul pysk!
I znowu cela, taboret, brudna blinda zasłaniająca potrójnie zakratowane okno i wszechobecna cisza. Ta cisza mąciła myśli. Czasem, gdzieś z przepastnych oddali wielkiego więzienia dochodził daleki, głuchy krzyk. Czasem słychać było jakieś skrobanie czy delikatne uderzenie w ścianę, ale poza tym panowała cisza.
Bywało, że podnosił się z taboretu i żeby rozruszać trochę kości chwytał pręty tak zwanej „tygrysówy”, która była wypuszczoną do wewnątrz kratą i starał się robić jakieś ćwiczenia, ale po paru ruchach męczył się nimi, ciężko oddychał a przed oczami pojawiały się ciemne płaty.
Po trzech miesiącach prokurator przedłużył sankcję, więc siedział dalej.
Rozprawa odbyła się na początku grudnia 1973 roku, prawie pół roku po ich radosnym wyjeździe z Kolonii.
Po dość krótkiej wymianie zdań pomiędzy prokuratorem i adwokatem z urzędu, bez dłuższych dywagacji, dostał trzy i pół roku pozbawienia wolności. Z uwagi na to, że w wypadku zginęło dziecko sąd podwyższył żądaną przez prokuratora karę trzech lat o pół roku.
Dodatkowo obciążono go kosztami procesu. Dopiero wtedy, już po rozprawie, mógł się zobaczyć na krótko z żoną. Tereska przyszła z dzieckiem na ręku. Wymizerowana była okropnie.
Nie płakała. Była poważna i w jej wyrazie twarzy widać było zdecydowanie.
— Bądź dobrej myśli – powiedziała – będziemy się odwoływać. Pan Frey wie o wszystkim, dałam też znać Mili w Kolonii, mama jest w porządku. Naszego synka pochowałam w Dorniewie.
Tereska mówiła krótkimi, szybkimi zdaniami, tak jakby się bała rozpłakać.
I to było wszystko. Zaraz potem wzięto go na oddział i rozpoczęło się przyjmowanie do zakładu karnego. Przy wydawaniu odzieży i bielizny zobaczył znajomą twarz Staśka Taczana, który w swoim czasie był milicjantem w Dorniewie.
Teraz, w służbie więziennej, Stasiek był już plutonowym! Ujrzawszy Tadka, rozpromienił się szeroko i nagle krzyknął dość głośno:
— Kapo! Kapo przyszedł!
I roześmiał się wrzaskliwie.
Stojący w kolejce więźniowie poruszyli się, ktoś coś zapytał, a Stasiek jakby tylko na to czekał bo dorzucił:
— To jest kapo! Zawsze był kapo!
Tadek poczuł, że cały świat kręci się wokół niego, osłabł i runął na podłogę.
Od tego momentu wróciło piekło dziecinnych lat. Gdy wychodził na spacerniak słyszał znienawidzone przezwisko, klawisze też nie mówili inaczej, a nawet zazwyczaj przyjazny fryzjer zwracał się tak do niego. Kiedyś zaczął bójkę, dostał po mordzie, a na dodatek dyżurny oficer wpakował mu tydzień pojedynki i zmniejszył rację żywnościowe.
Czuł, że ginie, że nie da rady i że jest gotowy na wszystko żeby tylko wyrwać się z tej Golgoty. Ale wyjście nie nadchodziło.
W sumie nie wiedział co się dzieje z rodziną. Miał tylko nadzieję, że Teresce udało się wyjechać. Mogło też być tak, że została u rodziców w Dorniewie. Akurat to wydawało mu się bardziej prawdopodobne.
Trzy i pół roku w więzieniu, to długi czas. Bez porównania dłuższy niż na wolności. Dni płyną wolno. Jeszcze pół biedy gdy się pracuje, ale Tadkowi przez pierwsze tygodnie odmawiano tego przywileju.
W marcu 1974 roku wzięto go z celi i po długim krążeniu po korytarzach zaprowadzono do jasnego pokoju, gdzie w kącie stał fikus, na ścianie widać było portrety przywódców partii a za biurkiem siedział dość młody mężczyzna i przeglądał jakieś papiery.
— Proszę siadać – wskazał ręką krzesło.
Tadek usiadł na brzegu.
— Nie znamy się – zaczął zdumiewająco grzecznie – więc proszę pozwolić, że się przedstawię – kapitan Bogdan Sorski. Napije się pan kawy?
***
Do celi wrócił dopiero po godzinie. Natłok myśli, zmęczenie i oszołomienie kawą, której dawno nie pił sprawiło, że słaniał się jak po wielkim wysiłku.
Bogdan. Bogdan Sorski. Znał to imię. Tereska wspominała. Nawet się wtedy zaczerwieniła…Zdaje się, że to on dał jej ten pakiet z instrukcjami – kołatało mu po głowie.
Taboret przysunął do ściany, usiadł i oparł się. Ściana była zimna i chłód przejął go boleśnie.
„Dużo ludzi interesuje się panem” – mówił Sorski – „Pan nie ma polskiego obywatelstwa”, „Może będziemy mogli panu coś pomóc”…
Te zdania przynosiły nadzieję, której tak desperacko potrzebował. Zrobiłby wszystko żeby wyrwać się z tego piekła, ale głęboko w duszy wiedział, że to „wszystko” ma swoje granice. Tylko nie umiał powiedzieć jakie i gdzie.
Nie miał złudzeń. Z własnego doświadczenia wiedział, że władza nie ulega łatwo, niezmiernie rzadko ustępuje i jest kompletnie nieprzewidywalna. Wiedział jednak, że miała swoje słabe strony. „Właściwe” znajomości mogły załatwić bardzo dużo. Nawet odwrócić sądowy wyrok.
Sorski dwa razy wspomniał, że w sprawie Tadka przeoczono fakt nieposiadania przez niego polskiego obywatelstwa i jakkolwiek zdawało się, że to bagatelizował, to wyglądało na to, że chyba miało to jednak jakąś wagę.
„Widzi pan – tłumaczył oszołomionemu kawą Tadkowi – to, że został pan pozbawiony polskiego obywatelstwa nie ma dla sprawy większego znaczenia, bo przestępstwo zostało dokonane na terenie Polski. Pan sobie nawet nie wyobraża ilu cudzoziemców odbywa u nas kary! Niemniej, może się zdarzyć, że będziemy mogli coś dla pana zrobić…ale to zależy od pana…”.
W ciągu następnych tygodni i miesięcy wiedział już wiele więcej.
Przede wszystkim miał parę widzeń. Wreszcie mógł zobaczyć żonę. Tereska przyszła z malutkim Stefkiem. Chłopczyk był wesoły i patrzył bystrym oczkiem. Na główce widać było jeszcze ślad po ranie, ale Tereska mówiła, że to zginie. Tak jej mówił lekarz. Ona sama doszła już prawie do siebie, ale przeżycia ostatniego roku sprawiły, że jej twarz była ściągnięta i nawet gdy próbowała się uśmiechać robiła to jakby z wysiłkiem.
Mówiła, że pan Frey uruchomił swoje kontakty, a także to, że jakiś znany adwokat radził, żeby nie apelować, bo istnieje bardzo realna groźba, że kara może zostać podwyższona. Oprócz tego – i to może było najważniejsze – powtórzyła, że przekazała wszystkie informacje Mili w Kolonii, a ta bardzo się zaangażowała w pomoc.
I wyglądało na to, że ta pomoc była realna, bo jednego dnia miał wizytę z niemieckiej ambasady.
Miły, pachnący dobrą wodą kolońską, urzędnik poinformował go, że prawie na pewno będzie mu można pomóc.
„Mamy realną nadzieję, że resztę kary będzie pan mógł odbyć na terenie Republiki Federalnej”.
On też powtórzył to co powiedział Sorski:
„Ma pan wielu przyjaciół panie Kul!”. A po chwili dodał: „Bardzo wpływowych przyjaciół!”.
Z rzeszowskiego więzienia na Zamku, zwolniono go po niecałym roku. Dokładnie po jedenastu miesiącach od wypadku. Został przewieziony do Berlina, gdzie przejęli go dwaj funkcjonariusze policji zachodnio niemieckiej, którzy towarzyszyli mu już do Kolonii i umieścili w tak zwanym areszcie domowym.
Zabrano mu prawo jazdy i dokument podróżny. W ciągu paru dni doprowadzono go do sądu, który na krótkiej sesji potwierdził polski wyrok z tą różnicą, że Tadek miał go odbywać w domu. Mógł chodzić na uniwersytet, ale nigdzie indziej. Od szóstej wieczorem do szóstej rano musiał być w domu i raz w tygodniu meldować się na policji. Oprócz tego został obciążony kosztami transportu z Berlina, ale gdy chciał zapłacić, okazało się, że ktoś już to zrobił. Na pytanie kto, powiedziano mu, że ta informacja jest zastrzeżona.
Poinformowano go też, że polscy adwokaci rodziny zabitego w wypadku rowerzysty, wnieśli wniosek o cywilne postępowanie odszkodowawcze. Poradzono mu więc zatrudnienie adwokata.
Tereska z małym Stefkiem była razem z nim. Byli koło siebie, mieszkali w jednym domu, ale nie byli razem. Tereska chodziła jak błędna. Czuło się, że pod tą ściągniętą buzią, tkwi żal, złość, wyrzut i męka. Unikali wzroku. Byli wobec siebie grzeczni, ale jednocześnie mieli świadomość, że tylko mały Stefek jest tym, który ich łączy i zdawali sobie sprawę, że musi dojść do wybuchu.
I doszło. Któregoś ranka Tadek przypadkowo potrącił filiżankę, która na kuchennej podłodze rozbiła się w kawałeczki. Zabrał się zaraz za sprzątanie, ale Tereska zaczęła coś mówić, mówić, mówić, coraz szybciej, coraz gwałtowniej, że znowu coś zniszczył, że zawsze niszczy, robi wypadki, zabija ludzi, że „zawsze”, że „nigdy”, że ona już nie może, że to przez niego, przez niego i tylko przez niego i gdzie jest syneczek, ukochany…Dlaczego, dlaczego, dlaczego???!
Twarz miała złą, czerwoną, włosy zmierzwione, a szlafrok rozpiął się jej i odsłonił piersi, które podnosiły się ciężkim, szybkim oddechem. Nie zwracała na to żadnej uwagi, tylko coraz gwałtowniej krzyczała, że straciła dziecko, że jak on to mógł zrobić i jak, jak, jak…
Wreszcie wybiegła z kuchni i w sypialni rzuciła się na łóżko zanosząc strasznym płaczem. Tadek poszedł za nią, ale też był roztrzęsiony, rozdarty i zrozpaczony. Coś mówił, pocieszał, tłumaczył się i przepraszał, ale Tereska zmieniła się nagle i podniosła z łóżka z prawdziwie złą twarzą.
— Nigdy mnie nie kochałeś! Teraz też ta twoja Mila załatwiła kogoś kto wyciągnął cię z kryminału!
— Jaka moja??? – Tadek aż się zająknął – co ty dziewczyno gadasz??? Jaka Mila, co załatwiła? Co ty wymyślasz?
A w Tereskę jakby diabeł wstąpił i już szła na całego krzycząc, a nawet szarpiąc go za ubranie.
— Pewnie, że tak! Idź teraz do niej! Co ty myślisz, że ja nie wiem?
Akurat tego spodziewał się najmniej. Rozkołatane nerwy i głęboka niesłuszność oskarżenia sprawiły, że bez namysłu odkrzyknął:
— A ty co??? A ten Bogdan? Co z nim miałaś?! Ty go do mnie przysłałaś???
— Tak, ja! Żeby ciebie ratować ! Ale teraz widzę, że to był błąd!
A to już było za dużo powiedziane. Oboje zamilkli. Tadek objął ją ostrożnie, a ona go nie odepchnęła. Potem pocałował delikatnie w głowę, wziął teczkę i wyszedł na uczelnię.
Cywilny proces o odszkodowanie miał się odbyć parę miesięcy później, ale prawnicy doszli do porozumienia i polubownie zgodzono się na sumę dwudziestu tysięcy marek. Ku zdumieniu i zaskoczeniu Tadka, oznajmiono mu, że podobnie jak w przypadku zapłacenia kosztów transportu, uzgodniona kwota została zapłacona. Na gorączkowe pytania Tadka kto to zrobił powiedziano mu, że tak jak uprzednio, ta informacja też jest zastrzeżona.
Odbywanie kary skończyło się w styczniu 1977 roku. Zwrócono mu dokumenty i wydano zaświadczenie o odbyciu wyroku. W międzyczasie obronił pracę doktorską i dostał pracę jako asystent na wydziale ekonomicznym Uniwersytetu Kolońskiego.
Mały Stefek chował się doskonale. Tak jakby chciał rodzicom złagodzić ból po stracie jego brata.
Wtedy też Tereska wystąpiła z pomysłem, który miał w ich życiu wiele, bardzo wiele zmienić.