Rozdział 8
Deser w zarośniętej altanie
Nie mogli uwierzyć własnym oczom. Myśleli, że śnią. Na wpół oślepieni słońcem wpatrywali się w fosę, wypełnioną teraz wodą. Krystalicznie czystą, przez którą widać było kamienie na dnie i zatopioną krótką trawkę porastającą wysokie brzegi.
– To Wielki Naprawczy!!! Mówił, że pracuje nad czymś wodnym! I nic więcej nie dało się z niego wtedy wyciągnąć – przypomniała sobie Bajka.
– Hurra! Juchuchu!! Japingi!!! – wrzeszczeli wskakując do fosy na wyścigi.
– Golas, golas, niech żyje żyje nam! – Wygrys zaintonował piosenkę kąpielową patrząc na Milkę z nadzieją, że się do niego przyłączy. Biegli obok siebie szukając idealnego miejsca do wskoczenia. Milka zanurkowała zanim zdążyła mu wytłumaczyć, że śpiewała takie piosenki tylko w dzieciństwie i to wczesnym. Wygrys wpadł do wody jak kluska, między jej psem, a nią. Jego malinowe futerko w żółte kropki nabrało w wodzie jeszcze intensywniejszych kolorów.
Słońce świeciło mocno i zdążyło już ogrzać wodę na tyle, że stała się idealna, nie za zimna i nie za ciepła. W fosie, głębokiej i szerokiej jak mała rzeka, było teraz cudownie. Przestali krzyczeć i po prostu pływali. Niektórzy otwierali oczy w wodzie i płynąc na brzuchu patrzyli na zatopioną jasnozieloną trawę i śliczne kamienie. Widzieli je wyraźnie, bo promienie słońca dochodziły aż do samego dna. Na dodatek woda była tak czysta, że można ją było pić. Pływając pili bez ograniczeń.
Po długim czasie zaczęli wychodzić na brzeg i w końcu wszyscy znaleźli się na mechatej trawie. Leżeli na brzuchu i wpatrywali się w wodę, albo na plecach i, przysłaniając oczy, obserwowali małe chmury. Jasnoszary w ciemne łaty pierwszy zauważył coś nadlatującego od strony Grodu Prastarego.
– O, helikopter! – Jasnoszary zmrużył oczy i obserwował przybliżający się punkt.
– Nie, za mały – powiedział konik w kolorze zaschniętej gliny.
– I za nisko leci – dodała Julka.
– Ale szary…
– To dobra dusza Pralinka, zawsze ubiera się na szaro. Rzeczywiście hałasuje dzisiaj trochę jak helikopter… – Milka miała bardzo dobry wzrok i umiejętność trzeźwego rozeznania sytuacji.
– Leci wyjątkowo nisko, musi być obładowana – zauważyła Bajka, która zwykle potrafiła dostrzec szczegóły niewidoczne dla innych.
Pralinka zbiliżyła się już na tyle, że widzieli jej szary plecak, wyładowany i najwyraźniej ciężki. Teraz słyszeli też jak rzeczy w nim obijają się o siebie i robią taki hałas, jakby do plecaka doczepiona została turbina. Mieli wrażenie, że ktoś tak filigranowy może udźwignąć olbrzymi ładunek tylko jakimś cudem. Dobra dusza była ubrana w szary bawełniany podkoszulek i inne szarości w najlepszym guście. Wszystko na jej drobnej figurze było szare, nawet proste włosy blond miały wyraźnie szary odcień i ściągnięte zostały w długi ogon szarą gumką. Włosy Pralinki, kiedyś kręcone, pewnego dnia zupełnie same się rozprostowały, w naturalny sposób. Na szyi zawsze nosiła masywny srebrny naszyjnik z głową kota. Pralinka, o delikatnych, regularnych rysach i pięknych, dużych kocich oczach, była przecudnej urody. Patrzącym na jej drobną postać konikom nie mogło pomieścić się w głowie, że unosi tak olbrzymi plecak. A jednak robiła to z łatwością. Jak zawsze pogodna, pomachała im wesoło prawą ręką, przekładając do drugiej książkę, którą czytała w czasie lotu. Lubiła czytać i robiła to nawet kiedy latała.
– Przyjdźcie na deser! – zawołała zniżając się do lądowania gdzieś daleko w głębi ogrodu. Klekotanie i zgrzytanie w plecaku ustało.
– Myślicie, że możemy iść na deser bez obiadu? – Julka wydawała się zaniepokojona.
– Nie mamy innego wyjścia. Popatrz na słońce – trzeźwo oceniła sytuację Milka.
Dopiero teraz zauważyli, że słońce zeszło na tyle nisko, że na obiad nie mogą już liczyć.
– Uważacie że Babu nam przebaczy? – Julka dalej miała wątpliwości.
– Na pewno nam przebaczy, jak usłyszy co nam się zdarzyło. Zresztą ona zawsze przebacza – uspokoiła ją Bajka. – Każdego dnia, kiedy zachodzi słońce, masz już wszystko przebaczone, spoko.
– No, może rzeczywiście. Jeżeli raz w życiu nie zjemy obiadu, prawdopodobnie nic nam się od tego nie stanie – odzyskała równowagę Julka.
Od tej chwili nie mogli już myśleć o niczym innym, tylko o deserze. Postanowili kuć żelazo póki gorące. Pralinkę znaleźli bez trudu, mimo że wylądowała w głębi ogrodu, daleko od zamku. Intuicyjnie skierowali się w stronę odgłosu miarowego walenia, którego nigdy wcześniej tutaj nie słyszeli. Szybko przekonali się, że to ona ubija pianę. Plecak stał już rozpakowany. Pralinka, pracując, dalej unosiła się leciutko nad ziemią. Działo się tak dzięki wielu dobrym intencjom, które miała w tej chwili. Wszystko, co było jej potrzebne, rozstawiła na szerokich kamiennych schodach donikąd. Kiedyś na pewno do czegoś prowadziły, ale teraz urywały się nagle. Po bokach obrastał je bluszcz.
Pralinka przywiozła sporo podręcznego sprzętu. Miksery, roboty kuchenne, piekarnik turystyczny i sokowirówki stały na różnych wysokościach schodów w pozornym nieładzie. Między nimi leżały strzykawki do dekorowania ciasteczek, a lukry w różnych kolorach skapywały już ze stopni. Miała też ze sobą własny generator prądu. Nie lubiła rzeczy na baterię ze względu na bezpieczeństwo dzieci. Na najniższym schodku, w dużym koszu ocienionym liściem łopianu, spała malutka dziewczynka, do której Pralinka często zaglądała. Była to Olusia, śpiąca jak anioł, mimo że biegał naokoło niej pełen energii chłopiec w stroju strażaka. Pralinka uwijała się, używając różnych urządzeń na przemian, z widoczną wprawą. Widać było, że wszystko idzie dokładnie po jej myśli. Zostały jej już do zrobienia tylko gruszki w szodonie według przepisu jej babci. Szodon był to specjalny, pyszny sosik, w którym miała zamiar zatopić połówki gruszek. Przepis babcia Pralinki dostała od swojej babci, która dostała go od swojej babci. Która przypuszczalnie dostała go od swojej babci.
– Czy masz ze sobą te ślicznie malutkie mydełka co zawsze? – Bajka bardzo lubiła ich zapach.
– Nie, nie miałam dzisiaj miejsca w plecaku. Umyjcie ręce po prostu w źródle, o tam! – wskazała miejsce w krzakach za przewróconą kolumną. Po czym zwróciła się do konika w kolorze piaskowym, który najszybciej umył kopyta:
– Czy mógłbyś nałożyć bitą śmietanę na babeczki?
Piaskowy zgodził się bez wahania i wziął od niej wiadro śmietany.
– A ty powbijaj na czubkach wisienki, ale tylko na tych większych, bo na małych poukładamy poziomki i jagody – poprosiła Julkę, którą to bardzo zainteresowało, bo jeszcze nigdy nie widziała poziomek.
Inni tłoczyli się za nimi w kolejce, chętni do pomocy. Najbardziej chcieli dostać strzykawki dekorujące. Z altany, w której Pralinka nakryła już do stołu, pachniało mocną kawą i herbatą owocową. Drogę wskazywał im zapach, ale bluszcz obrastał altanę tak gęsto, że z trudem znaleźli wejście. Była zrobiona z metalowej koronki. Po obejściu jej dwa razy dookoła zobaczyli w końcu pod bluszczem metalową bramkę obrośniętą różami. W samym środku altany stał okrągły stół ogrodowy z metalu, który ze starości zrobił się niebieskawy. Pralinka przykryła go mieniącym się zielonkawożółto tiulem. Leżały na nim, na paterach, stosy babeczek, tak malutkich i delikatnych, że trudno było sobie wyobrazić jakim sposobem Pralinka była w stanie je upiec. Sądząc po zapachu, musiała to zrobić najwyżej chwilę wcześniej. Między paterami stały dzbanki i malutkie filiżanki z cienkiej porcelany w róże. Na talerzykach leżały metalowe łyżeczki z rączkami w kształcie gałązek z małymi sękami. Widać było, że Pralinka obliczyła poczęstunek na sporo osób. Wszystko, nie wiadomo zresztą jakim cudownym sposobem, mieściło się na jednym stole. Talerzyki leżały w wysokich stosach, które skręcały w różne strony, ale się nie przewracały. Na zewnętrz altany, przy samej jej ścianie, stało starodawne urządzenie miażdżąco-zgniatające z różowawo połyskującego metalu, w którym można było sobie zrobić sok z leżących obok w misach owoców. Sok spływał bezpośrednio do podstawionej pod urządzenie szklanki. Była to opcja dla tych, którym sok zrobiony chwilę wcześniej w sokowirówce nie wydawał się wystarczająco świeży. Chwilę później konie królewskie przekonały się, że babeczki miały równie wyrafinowane smaki, co wygląd. Smaku soków, którymi je popijały, nie dało by się z niczym porównać. Oczywiście sok rozcieńczały sobie wodą mineralną z syfonu, urządzenia dodającego do wody bąbelki, bo nie mogły się opanować, żeby go nie użyć.
Dzięki lekkim podmuchom popołudniowego wiaterku, zapachy z dalekiej altany zaczęły się rozchodzić po całym ogrodzie. Pierwszy przyszedł Wielki Naprawczy Wszystkiego. Siedział i strugał patyk, tak dokładnie jakby zrobiła to maszyna. Patyk był mu potrzebny do sklejenia części mechanizmu rozsuwającego kotarę nad wejściem głównym, który się właśnie zepsuł. Każdy, kto wchodził do zamku, przez dłuższą chwilę wyplątywał się z kotary, która nagle przestała rozsuwać się automatycznie, a już się do tego przyzwyczaili. Zaraz po Wielkim Naprawczym zjawiła się Babu, razem z Wujem, który, jak się okazało, właśnie tego dnia zaczął pracować w ogrodzie zamkowym jako ogrodnik.
– Cześć wam! – powiedział Wuj grubym, wesołym głosem i zaczął się rozglądać za ławką.
Koniki zobaczyły, że zaraz za Wujem stoi Szary. Odciągnęły go na bok i na wyścigi zaczęły mu opowiadać o podziemiach. W pewnym momencie Ciemnoszary wbił wzrok w jego ogon. W końcu wyrzucił z siebie:
– Coś ty zrobił z ogonem? Brązowy? Przecież to do ciebie zupełnie nie pasuje…!
– To był eksperyment. Babu powiedziała, że niedługo się zmyje – powiedział Szary, po czym podszedł do Wygrysa, który cały czas usiłował obracać się do niego tyłem, i zapytał:
– Masz kompas?
– Mam, nawet przy sobie, ale go nie używam – odpowiedział Wygrys wymijająco.
– To się świetnie składa – powiedział z ulgą Szary. Wziął go za łapę i pociągnął za ławkę. Usiedli na trawie, gdzie Szary cierpliwie zaczął mu objaśniać zasadę działania kompasu. Obaj byli bardzo zadowoleni. Po rozmowie z Wygrysem, Szary znalazł po kolei trzy kuzynki i rozdał im plasterki agatu. Wpatrując się w ostatni, najgrubszy plaster, który miał zostawić dla siebie, potknął się o kosz malutkiej dziewczynki Olusi. Ułożył agat na jej kocyku, żeby miała się czym bawić po obudzeniu. Wtedy poczuł się lżejszy i naprawdę szczęśliwy.
Powitaniom nie było końca. Powoli schodzili się inni mieszkańcy zamku i okolicy. Siadali gdzie kto mógł: na metalowej ławeczce bez nogi, kocach piknikowych, wystających korzeniach i w innych miejscach. Julka zauważyła szczupłą kobietę zbliżającą się ścieżką w towarzystwie kilku kotów i psów. Ubrana była w długą, rozkloszowaną suknię z zamszopodobnej brązowej materii z dekoltem zasznurowanym rzemykami. Spod sukni wychodziły jej wysokie buty sznurowane w ten sam sposób. Jej brązowe włosy były zaplecione w koronę, która z tyłu stawała się warkoczem związanym rzemykiem. Po długiej sukni i koronie Julka rozpoznała w niej królową.
„No to mamy następną królową” pomyślała.
– To królowa Krystalia – szepnęła do niej w tym momencie Milka. – Mieszka niedaleko i prowadzi zajazd dla zwierząt, z posiłkami, noclegami i świetlicą. Specjalizuje się w kotach, ale przyjmuje też psy. Wszystkie ją uwielbiają i wszędzie za nią chodzą.
Julka zauważyła koło Krystalii wszystkie koty, które spotykało się w różnych zakamarkach zamku, zawsze włóczące się pojedynczo. Przyszły za królową w zgodnej grupie, mimo że przeważnie unikały pięknego, dużego, mądrego i łagodnego, ale energicznego psa Milki. Pies nie odstępował Milki na krok od momentu, kiedy wróciła z lochów. Krystalia uśmiechała się do kotów pobłażliwie i od czasu do czasu dawała im coś z jednej z dwóch pięknych torebek, które miała przy sobie.
– Jak to mieszka w okolicy? – zapytała Milkę Julka.
– No tak, tutaj są bardzo królewskie rejony. W całej okolicy działo się od wieków mnóstwo królewskich rzeczy.
– Aż dwie torebki naraz? – Julka zwróciła się z uśmiechem do Krystalii kiedy tylko się przywitały. Towarzystwo królowych nie onieśmielało jej już tak, jak zaraz po przybyciu do Tamdii.
– Tak – odpowiedziała królowa. – Lubię torebki. Trudno by mi się było zdecydować na jedną. W prawej noszę rzeczy dla kotów, a w lewej dla psów.
Julka z podziwem patrzyła na pierścień z wielkim czerwonym kamieniem, który Krystalia miała na palcu.
– Czy to prawdziwy rubin? – zapytała.
– Nie, landrynka. Liżę ją sobie jak mi się zachce czegoś słodkiego.
Julka w duchu przyznała, że to świetny pomysł i postanowiła go kiedyś wykorzystać.
W tym momencie rozsunęły się zarośla przy schodach i wyszła z nich królowa Awelia z makietą zamku pod pachą. Zaraz za nią z krzaków wyskoczył młodszy subiekt Mikołaj. W ręce trzymał mechaniczną brumbrarkę do kremów, którą kiedyś pożyczył od Pralinki. W każdym razie tak określił tę rzecz rozmawiając z królową. Wygrys porwał brumbrarkę i od razu zaniósł ją Ibulince, bo wiedział jak bardzo takie urządzenie hałasuje i miał nadzieję, że zaraz usłyszy jego dźwięk.
Awelia ostrożnie położyła makietę na ściętym pniaku drzewa mówiąc do koników:
– Witajcie! Wyobraźcie sobie, że od waszej wizyty w sklepie z kredkami to, o czym wtedy rozmawialiśmy, nie daje mi spokoju. Znalazłam część makiety, o którą mi chodziło. Zaraz wam coś pokażę – po tych słowach zaczęła po kolei witać się z Babu i wszystkimi pozostałymi, co zajęło około pół godziny.
Tymczasem Wygrys wręczył tryumfalnie brumbrarkę Ibulince i zaraz potem rozpłakał się jak dziecko, bo Pralinka powiedziała, że jest za mały, żeby jej używać. Pralinka, która musiała natychmiast wyjąć kolejną partię babeczek z przenośnego piekarnika, wezwała w myślach Odę.
– A cóż ty, biedny biedaku, tak ryczysz? – zapytała ze szczerym zdziwieniem Oda, która była dzielna i jeszcze nigdy w życiu nie płakała bez prawdziwego powodu. Zjawiła się na wezwanie Pralinki natychmiast, dzięki temu, że wynajmowała w zamku piętro jednej z mniejszych wież na uboczu. Spędzała tam noce ucząc się do trudnych egzaminów. Studiowała budowanie domów dla lalek. Mieszkała w zamku tylko czasem, przed większymi egzaminami, kiedy potrzebowała skupić się w samotności.
Wygrys natychmiast się uspokoił, bo zobaczył, że Oda naprawdę mu współczuje. Oda była bardzo wrażliwa, w czym przypominała zresztą Pralinkę. Miała dobre serce.
– Nie jesteś już takim maleńkim dzieciątkiem, żeby płakać! – zmierzwiła mu futerko.
– Pobawisz się ze mną w kotkę i myszka? – zapytał Wygrys, a Oda nie tylko zrozumiała, co miał na myśli, ale natychmiast się z nim pobawiła. Wygrys był zachwycony.
– Czy robiłaś w dzieciństwie jakieś głupie rzeczy, których sią potem wstydziłaś? – zapytał, bo zobaczył, że można z nią szczerze porozmawiać.
– Oczywiście – odpowiedziała natychmiast Oda.
– Na przykład co?
– Wystrzeliwałam z widelca pierogi, które leciały łukiem przez duży pokój u mojej prababci i tłumaczyłam, że mi same spadają z talerza. Dolatywały aż pod piec z brązowych kafelków, który stał daleko w rogu – powiedziała Oda z pewną satysfakcją.
– Prababcia nazywała ten pokój stołowym – dodała jeszcze w zamyśleniu.
Wygrys chciał się dowiedzieć więcej, ale w tym momencie dobra dusza Pralinka stanęła na górze schodów i zaprosiła wszystkich na poczęstunek. Nikogo nie trzeba było dwa razy zapraszać do stołu w altanie, który służył jako bufet. Wyszukane desery Pralinki słynęły w okolicy.
– Czy słyszeliście o dziewczynce z drugiej strony lasu, której nadano imię Emalia? – zapytała Babu, żeby zacząć kulturalną rozmowę ogrodową.
– Tak, podobno jej brat będzie się nazywać Lakier – odpowiedziała Pralinka, która dzięki temu, że dużo czytała, była zwykle zorientowana w sprawach bieżących. – To bardzo nowoczesna rodzina.
Po tych słowach Pralinka, obdarzona pamięcią fotograficzną, zrobiła im kilka zdjęć pamięcią. Stanęła na górze schodów, żeby objąć wszystkich i zręcznie fotografowała ich pamięcią zupełnie jakby to był aparat. Na końcu przeleciała nad nimi i zrobiła jeszcze kilka zdjęć z lotu ptaka. Potem mogła takie zdjęcia wywołać z pamięci kiedy tylko chciała. W końcu wylądowała zgrabnie koło dziewczynek.
– Opowiedz nam coś straszącego… – Milka skorzystała z okazji, że dobra dusza była teraz trochę mniej zajęta. Lubiła jej straszące historie, a rzadko miała okazję ich posłuchać. Pralinka była znana z tego, że potrafiła wymyślać wspaniałe historie, których niestety nie miała czasu zapisywać.
– Nie teraz – Pralinka zastanawiała się, czy nie trzeba dopiec jeszcze babeczek albo ubić więcej piany.
– Prosimy… – popatrzyła na nią ślicznie Milka.
– No dobrze. Jak bardzo chcecie się bać? – zapytała Pralinka rzeczowo, jak miała w zwyczaju. – Na chwilę, czy aż do jutra?
– Znaczy przez całą noc? Nie no, może nie aż tak… – wykazała zdrowy rozsądek Bajka.
– Ja wam mogę opowiedzieć coś naprawdę okropnego, bez żadnego problemu – zgłosił się swoim tubalnym głosem Wuj. Odłożył na bok grabie, które do tej pory trzymał machinalnie w ręce, bo do altany przyszedł oderwany od pracy ogrodniczej. Teraz jeszcze wygodniej rozsiadł się na ławeczce. Wcześniej pamiętał, żeby podłożyć kawałek drewna w miejsce brakującej nogi. Usadawiając się, poczuł coś w kieszeni obszernych spodni ogrodniczych.
– A, właśnie, mam tu słoiczek konfitury z czarnego bzu, którą obiecałem Wygrysowi.
Wygrys odebrał konfitury, usiadł za ławką i natychmiast zabrał się do jedzenia. Lubił konfiturę z czarnego bzu, bo można się nią było nieźle ubrudzić.
– Były sobie kiedyś długie, zielone ręce – zaczął Wuj, jak zawsze zadowolony z siebie.
– Przestań! – wrzasnął Wygrys zza ławki. Wszyscy podskoczyli na pół metra. Nawet Wuj się trochę przestraszył.
– Ty też się boisz? – Ciemnobeżowy zapytał konika w kolorze herbaty z mlekiem, który cały się trząsł.
– Oczywiście, że nie. Historyjki wyciśnięte z myjki – odpowiedział Herbacianomleczny drżącym głosem.
Kiedy wszyscy prawie przestali się bać zielonych rąk, usłyszeli przeraźliwe dźwięki dochodzące od strony zamku. Coś przypominającego jęki pomieszane ze zgrzytem metalu. Po chwili konsternacji okazało się, że to Wielki Naprawczy Wszystkiego, Konstruktor, Mechanik i Wynalazca na chwilę wyszedł z przyjęcia, żeby zdążyć pozgniatać opakowania do wtórnego wykorzystania przed 10 wieczorem. Na szczęście Babu wiedziała o wszystkim, co działo się na zamku i od razu ich uspokoiła. Machina do zgniatania była już prawie całkiem skończona, ale Wynalazca dopracowywał jeszcze tłumik.
Przeraźliwe dźwięki machiny przestraszyły między innymi Wygrysa, który zjadł już całą konfiturę. Wyskoczył więc zza ławki w panice, tak brudny od konfitury z czarnego bzu, że na jego widok pies Milki o mało nie zemdlał ze strachu. W czasie zamieszania z przerażeniem niektórych i uspokajaniem ich przez tych, którzy udawali, że się mniej boją, koniki i kuzynki ani na chwilę nie zapomniały o sprawie makiety przyniesionej przez Awelię. Uznały, że najwyższy czas, żeby z nią wreszcie porozmawiać. Znalazły królową pochyloną nad makietą razem z dobrą duszą Pralinką.
– Czy wiecie, że Pralinka też świetnie zna się na mapach? – powitała je Awelia. Była wyraźnie poruszona.
– Słuchajcie – powiedziała znaczącym głosem – obie z Pralinką uważamy, że wpadliście na trop miejsca w zamku, o którym wiadomo z legend, że jest, ale nikt nie wie jak do niego dojść.
– Ciociu – szepnęła z namaszczeniem Julka stojąca zaraz za konikami – my już wszystko wiemy… My właśnie stamtąd wracamy! – po czym, wszyscy naraz opowiedzieli Awelii i Ibulince co wydarzyło im się przed południem. Królowa Awelia i dobra dusza Pralinka aż usiadły na trawie z wrażenia. Chwilę potem, dzwoniąc łyżeczkami w filiżanki, zwołały wszystkich jak najbliżej altany i zrelacjonowały im sensacyjną opowieść koników i kuzynek.
Kiedy goście i domownicy, poruszeni, rozmawiali o odkryciu w mniejszych i większych grupach, z zatopionych już w półmroku krzaków wyszedł Pan Janek. Cicho pozdrowił wszystkich i usiadł z boku. Pan Janek miał dobre serce i potrzebę dzielenia się darami ziemi. Mimo, że nic na ten temat nie wspomniał, Babu była pewna, że koło tylnych drzwi kuchennych znajdzie dyskretnie zostawiony kosz pełen czegoś dobrego, co właśnie dojrzało w ogrodzie Pana Janka. Posiedział chwilę, wypił kawę przyrządzoną przez Pralinkę, po czym wstał i znikając w krzakach powiedział:
– Przyszła do was jakaś duża dostawa. Widziałem koło bramy.
To zmobilizowało wszystkich, żeby się zebrać. Robiło się już zresztą chłodnawo, nie mówiąc o tym, że ciemnawo. Pralinka spakowała plecak w pięć minut.
– Odprowadzę was do zamku – powiedziała przypinając do szelek plecaka kosz z malutką Olusią. Kosz kołysał się miarowo, co działało usypiająco.
Krystalia ze zwierzętami szła w tę samą stronę, Awelia zostawała w zamku na noc. Rano miała zamiar wrócić do Grodu odwieziona przez Szymona Solidnego, który też wstąpił na kawę. Właśnie wybierał się w następną podróż. Szymon Solidny prawie zawsze był w podróży i bardzo to lubił. Jego pasją było poznawanie mieszkańców dalekich krain i ich zwyczajów, a przy okazji zdobywanie ciekawych przepisów kulinarnych.
Kiedy doszli na dziedziniec, Pralinka zrobiła wszystkim kilka zdjęć swoją pamięcią fotograficzną, po czym ucałowała Młodego Strażaka i zebrała się do lotu. Strażak zostawał na swoją prośbę w zamku do następnego dnia. Szymon Solidny obiecał podrzucić go do Grodu. Malutka Olusia spała w kołyszącym się miarowo koszyku. Wygrys zauważył, że kiedy dobra dusza przygotowywała sobie książkę do czytania w czasie lotu, dwa z kotów zamkowych wskoczyły jej do częściowo opróżnionego teraz plecaka.
– Lata bez pinki – pomyślał Wygrys, który uważał, że to, do czego wpina się podpinkę kurtki, nazywa się pinka.
Obserwując oddalającą się postać Pralinki z klekoczącym cicho plecakiem i kołyszącym się koszem, przeszli całą grupą do bramy. Było już zupełnie ciemno, ale wjazd oświetlała latarnia. Pod nią stała teraz wielka skrzynia z okuciami, wyglądająca jakby nikt jej od dawna nie otwierał. Wielki Naprawczy Wszystkiego, Konstruktor, Mechanik i Wynalazca przeciął podręcznymi obcęgami ołowianą pieczęć. Potem podniósł wieko. W środku, pod warstwą pajęczyn, ustawione były piękne, stare pojemniki. Każdy miał dowiązany do zakrętki zwitek pergaminu.
– Jak to starannie napisane! – powiedziała Babu rozwijając jeden z nich. Kochała piękne pismo i książki, a w zamku pełniła honorowo funkcję Opiekuna Ksiąg.
Konik w kolorze skorupki jajka przysunął się bliżej i zaczął czytać równocześnie z nią. Zapach, który wydobywał się ze skrzyni wydał mu się znajomy.
”Pamiętam galbinus” pomyślał czytając. ”Pamiętam z naszych rulonów”.
Po czym szybko zaczął szukać w torbie przy siodle ołówka, żeby zrobić notatki.