Brat Stefan Kramarski, o 6 lat młodszy ode mnie,
na te same rzeczy patrzy innymi oczami:
Paka z naszego Podwórka
Kilka luźnych fragmentów wspomnień
z niedalekiej przeszłości
dla dzieci i starszych
Urodziłem się u schyłku pierwszej wojny światowej, kiedy zaczęła już świtać jutrzenka wolności niepodległej Polski, na Półwsiu Zwierzynieckim, w okolicach placu na Stawach, klasztoru sióstr Norbertanek, w widłach Wisły i Rudawy.
Lata dziecinne spędziłem wśród licznej rodziny, albowiem miałem dwóch braci i dwie siostry, wszyscy starsi ode mnie.
Podobno zaraz w pierwszy dzień po moim urodzeniu zebrała się cała czwórka rodzeństwa przy łóżku mamy i otaczając becik niemowlaka długo się wpatrywała w niego, wreszcie krzykęła: Mamo, on jest ślepy, nie ma oczu! Mama natychmiast się poderwała i mocno szarpnęła becikiem. Otworzyłem oczy i zacząłem strasznie krzyczeć, bo dziecko smacznie spało. Mamusia się wtedy bardzo zdenerwowała, bo na sąsiedniej ulicy w tym okresie urodziło się ślepe dziecko.
W trzy lata po moim przyjściu na świat mama szczęśliwie powiła bliźnięta, dziewczynkę Halinkę i chłopczyka Józinka. Była więc nas spora gromadka, siedmioro. Niestety w ciągu roku bliźnięta zmarły, zostało więc nas pięcioro i tak mama przy takiej ilości dzieci miała dużo roboty.
Ojciec mój (Jan Kramarski), starszy inspektor budownictwa miejskiego w ówczesnym magistracie, budował ulice, drogi, parki i place. Czasem zabierał mnie z sobą, zwłaszcza, gdy przyjeżdżała po niego bryczka. Domyślam się, że były to jakieś dalsze odległości, więc magistrat przydzielał mu środek lokomocji, aby mógł objechać wszystkie roboty. Siadałem wtedy na „koźle”, to znaczy na przednim siedzeniu przy woźnicy, co dla mnie, malucha, było niezwykłą frajdą.
Mój brat Marian (najstarszy z nas) oraz obie siostry, Jasia i Krysia, gdy zacząłem szkołę powszechną (a nie podstawową jak teraz) uczęszczali już do szkół średnich, zaś brat Adam był już w starszych klasach tejże 31szej szkoły im. dr H. Jordana przy ulicy Słonecznej obecnie Bolesława Prusa, tuż u wylotu Błoń. Dawne Błonia bowiem zaczynały się od razu za parkanem szkoły, nie było jeszcze obecnych ulic Fałata, Puszkina itd. Tylko po prawej stronie ulicy Słonecznej stało kilka domów.
Z lat, kiedy byłem uczniem tej szkoły, zapamiętałem kilku nauczycieli, np. zasuszony pan Saloni, pan Robak z charakterystyczną brodą, pan Korzeniowski z niecodzienną łysiną, pan Kłapa, wychowawca w mojej klasie pierwszej i drugiej oraz pan Wroński, wychowawca w klasach trzeciej i czwartej.
Pan Kłapa utkwił mi szczególnie w pamięci. Miał bowiem zwyczaj, że codziennie sprawdzał zadanie domowe, a kto go nie miał, zostawał zapisany w zeszycie, który prowadził jeden z uczniów, coraz to inny, cotygodniowy dyżurny. Na koniec tygodnia, to znaczy w sobotę, na ostatniej lekcji odbywała się tak zwana wypłata. Tych zapisanych kolegów brał za tablicę, kazał im się wesprzeć na krześle i wypiąć pupę, w którą wymierzał zwykłą linijką szkolną kilka mocnych uderzeń. Choć mnie się to nigdy nie przytrafiło, działało to na mnie przestraszająco.
Jeden z kolegów imieniem Rysiek (obecnie przedsiębiorca budowlany w Gdańsku Oliwie) specjalizował się w braku zadań, był więc etatowym uczestnikiem wypłat. Zawsze wkładał sobie do spodni gruby brulion w twardych okładkach (obecnie młodzież nie korzysta z takich udogodnień), o czym p. Kłapa nie wiedział, ani też się nie domyślał. Przy każdym uderzeniu linijką, które wydawało inny oddźwięk niż u pozostałych uczniów, delikwent wrzeszczał wniebogłosy (choć go to nie bolało, bo brulion amortyzował uderzenia) ku uciesze całej klasy bez żadnej jednak reakcji wychowawcy. Ten proceder odbywał się jak długi rok szkolny i nigdy pan Kłapa nie wykrył podstępu sprytnego i dowcipnego ucznia.
Hobby pana Kłapy stanowiła muzyka, śpiew i gra na skrzypcach. Uczył jej w starszych klasach, między innymi i mojego brata Adama. Pewnego razu odbywał się galowy koncert szkolnego zespołu skrzypków. Adam, ponieważ był niedysponowany w tym dniu, siedział z mamą gdzieś w rzędach na widowni. Jeden z kolegów skrzypków zauważył go i prawie krzycząc zawołał „Adam, czemu nie rżniesz?” Było to bardzo dosadne określenie, bowiem koncert więcej przypominał zbiorowe rżnięcie piłą drzewa, niż prawdziwą muzykę.
Innym razem odbywał się popis chóru w szkolnej sali dysponującej małą scenką. Adam obdarzony dobrym głosem, brał też w nim udział. Ponieważ był z natury nieśmiały i wstydliwy, zapowiedział, że tak się ulokuje na scenie, żeby go nikt nie zauważył. Tymczasem rzeczywistość przekreśliła jego postanowienie. Mianowicie w czasie gdy członkowie chóru weszli na scenę i zajmowali miejsca ustawiając się w rzędy, Adam przemykając się chyłkiem nie zauważył zdemontowanej budki suflera, po której otwór przykryto papierem. Adam wstąpił na papier, który się obsunął i wpadł do budki, przez co natychmiast został przez wszystkich rozpoznany. Wywołało to ogólną wesołość.
Do szkoły powszechnej chodziło się cztery klasy, bo w owym czasie już później szło się do gimnazjum.
Dom rodzinny wspominam z rozrzewnieniem. Dawał dużo ciepła i stanowił nierozerwalny monolit. Wszyscy bardzośmy się kochali (zresztą tak, jak i dziś, choć nie ma już wszystkich), nigdy nie było żadnych scysji, bijatyk czy kłótni. Ojciec mało zajmował się naszym wychowaniem, zresztą wtedy tak było w modzie, pochłaniała go praca, której cały się oddawał, Mama tylko trzymała dom „żelazną ręką”. Piszę to w przenośni, bo była tak dobra i pogodna, tak ją uwielbialiśmy, że jedno jej słowo stanowiło dla nas niełamane prawo i nakaz jej czy rozkaz nigdy nie został przekroczony, choć nigdy nas nie biła (ojciec też). Słowo jej było święte. Była dla nas prawdziwym autorytetem, a przy tym była najlepszą matką, koleżanką i przyjaciółką w jednej osobie. Wszystko potrafiła załatwić, każdemu doradzić, każdy problem rozwiązać, gdy potrzeba pokrzepić lub pokrzyczeć, ale tylko pokrzyczeć. To nam wystarczało zamiast „lania”.
Mama miała dwie siostry, Walercię (Florczyk), matkę pięciorga dzieci (Zbyszka, Maryli, Leszka, Wieśka i Cześka) oraz Jankę Rutkowską, matkę trojga dzieci (Marysi, Jacka i Zosi) oraz dwu braci, Józefa i Kazimierza (Wilczyńskich).
Ciocia Walercia wraz z mężem Piotrem i dziećmi mieszkała przy ulicy Królowej Jadwigi, gdzieś w połowie jej długości. Trzy razy w roku na Wielkanoc, Boże Narodzenie i w św. Piotra i Pawła, na imieniny wuja (do dziś nie wiem, dlaczego na imieniny cioci nie) maszerowaliśmy do Wujostwa wczesnym popołudniem. Odległość wydawała mi się wprost kosmiczna, zwłaszcza, gdy wracaliśmy wieczorem umęczeni i pełni wrażeń.
Największą radość sprawiało mi, gdy wracaliśmy późnym wieczorem w pierwszy dzień Wielkiej Nocy ciekawi, ile też to kramów postawiono już na Emausie. „Emaus” chyba znają wszyscy krakowianie. Jest to tradycyjny odpust na Salwatorze. Można by dziś to określić jako duży kiermasz zabawek ludowych. Ileż to z nim łączy się wspomnień. W okresie dzieciństwa i wczesnego wieku młodzieńczego chyba nie było Emausu bez mojej na nim bytności. Gdy sięgnę pamięcią to nawet w późniejszym wieku opuściłem mecz, który miałem rozgrywać poza Krakowem, aby tylko być obecnym na Emausie. Stragany, kramy usytuowane były wzdłuż ulicy Kościuszki aż do ulicy Królowej Jadwigi i Księcia Józefa. Czego tam nie było: każdy kram wprowadzał mnie w podziw i olśnienie. Chociaż to wszystko było tandetne i takie, a nawet lepsze zabawki można było kupić na codzień w zwykłym sklepie, to coś kupione na „Emausie” przedstawiało nieocenioną wartość i radość.
Emaus nie miał sobie równych. Na Emausie urządzaliśmy sobie świetną zabawę Śmigus Dyngus. Kultywowaliśmy prastary zwyczaj oblewania. Szczególnie młode panienki lubiliśmy sikać i to wodą prosto z kranu, nie żadną kolońską. Najczęściej ze zwykłego dziecinnego smoczka, który nasadza się na butelkę, lecz bez otworu do ssania. Smoczek nakładało się na kurek wodociągowy napełniało się wodą. Robiła się kula, a później popuszczało się powoli wodę był to wspaniały sik w kierunku dziewcząt, które uciekały piszcząc. Dla nas była to wielka uciecha, dla nich nie bardzo, bo były zawsze odświętnie ubrane, a przeważnie do tego bywało jeszcze często potwornie zimno, ale tradycji zawsze stać się musiało zadość. Był czas, że tradycyjny zwyczaj zaczął zanikać, ale teraz chyba znowu się odradza.
Z lat dziecinnych pamiętam moją babcię (matkę matki), Antoninę Wilczyńską, bardzo dobroduszną staruszkę, która mieszkała w tym samym domu, my na piętrze, babcia na parterze. Babcia opiekowała się, a właściwie stołowała dorosłego mężczyznę, swojego syna Józka. Miał on kłopoty rodzinne, często więc przebywał u babci. Onże mój wujek czasem przychodził do babci “na bańce”. Wyczyniał wtedy różne wesołe historie. Nawet raz wjechał na prawdziwym koniu do mieszkania cioci Walerci, a potem karmił konia prawdziwą czekoladą. Babcia bardzo dogadzała podniebieniu syna.
Babcia chowała dużą czarną kotkę ku uciesze wszystkich wnuków, a miała ich większą ilość. Kotka, nie pomnę w tej chwili jej imienia, ale zdaje się Miciusia, była dumna, piękna i mądra. Miała śliczne czarne aksamitne futerko, którego głaskanie od uszek i pyszczka aż do końca ogonka sprawiało mi i jej olbrzymią przyjemność. Toteż często zaglądałem do babci nie mogąc sobie odmówić okazji do popieszczenia koteczki.
Pamiętam z tych lat zdarzenie, które przeszło do historii. Pewnego dnia babcia kupiła kilka deko szynki (co w tamtych czasach, łza się w oku kręci, nie było żadnym problemem) i schowała na śniadanie czy kolację do szuflady w stole kuchennym niedokładnie ją zamykając, pozostawiła małą szparkę. Sprytna kotka korzystając z okazji, że babcia wyszła, potrafiła ładnie wybrać szynkę łapką pozostawiając tylko papierek, którym była opakowana. Innym razem babcia usmażyła dla wujka sznycelki. Czarna kotka zwinnie jeszcze gorącego sznycelka z gorącej patelni i pieca strąciła łapą na podłogę, zaczekała, aż wystygnie i smacznie skonsumowała. Babcia przychodzi, patrzy były trzy sznycelki, a są dwa. Cuda, czy co? A na podłodze tłusta plama. Istne utrapienie było z tą kotką, ale babcia była tak dobra, że zawsze skończyło się na lekkim pogderaniu, a koteczka nigdy nie dostała w skórę, widocznie za swoją inteligencję i wdzięk.
Stefan Kramarski
c.d.n.
Stefan Kramarski spisał te wspomnienia na prośbę siostry Krystyny Kramarskiej około roku 1982. Powierzył je jej jako uzupełnienie jej własnych relacji z tych samych wydarzeń.