Jechał do Polski, o której pisano, że po raz pierwszy od zakończenia wojny jej ekonomia skurczyła się, że występują ogromne braki w zaopatrzeniu w podstawowe produkty, a zaciągnięte długi ciążą jak młyńskie kamienie. Premier Edward Babiuch zapewniał, że „Polska będzie krwią pluć, a długi zwracać”, ale takie gadanie oznaczało dalsze „zaciskanie pasa” i co tu dużo mówić, nadchodzącą biedę.
Tadek wiedział o tych problemach i w listach do Wikty stale pytał co potrzebują i chociaż ciocia cały czas zapewniała, że nic, wysyłał paczki z żywnością, zamawiał wiktuały przez Pewex, a do listów dołączał pieniądze. Akurat to nie było jednak zbyt dobrym pomysłem, bo po pewnym czasie pieniądze ginęły i Wikta napisała kategorycznie żeby tego nie robił.
Jego wyobrażenia o biedzie, uległy jednak dużej zmianie po wylądowaniu w Warszawie. Widział co prawda kolejki do sklepów, wszyscy dookoła mówili o trudnościach i ciężkiej codzienności, ale dla niego nie wyglądało to tak jednoznacznie.
Co było rzeczywiście dziwne, smutne i z punktu widzenia ekonomisty naprawdę groźne, to powszechne kartki na najbardziej podstawowe towary. Trudno to było zrozumieć. Prawie trzydzieści pięć lat po wojnie!
Sympozjum miało trwać dwa i pół dnia, z tym że ten trzeci dzień przeznaczony był na zwiedzanie Warszawy.
I właśnie wtedy, gdy wszyscy uczestnicy wsiadali do autokarów, ujrzał znajomą twarz.
Tak!!! To był jego stary przyjaciel – Leon Semko – jeszcze ze średniej szkoły w Jednostce Nadwiślańskiej. W mgnieniu oka przypomniał sobie ich sekretne słuchanie Wolnej Europy, wspólne palenie papierosów, flaki u Flisa i „długie Polaków rozmowy”. Potem był ten przeklęty 68-my i zawierucha w MSW, zwolnienia, wyrzucania i wzajemne walki.
To właśnie wtedy stracili się z oczu. To właśnie wtedy zamieszany w wewnętrzne rozgrywki przepadł pułkownik Rumień. To właśnie wtedy skończyło się to co miało ich doprowadzić do dobrych stanowisk, placówek i wszelkich „rozkoszy życia”.
Leon szedł pośpiesznie. Wyglądał jakoś starzej, ale Tadek nie miał wątpliwości.
— Leon! – wykrzyknął – a on drgnął, odwrócił się szybko i najpierw patrzył przymrużonymi oczami, tak właśnie jak to robią krótkowidze, ale zaraz potem uśmiechnął się szeroko i odkrzyknął:
— Tadek, ty stary skurczybyku! Gdzie byłeś tyle lat? Co tu robisz? Masz trochę czasu?
No pewnie, że miał!
Nie pojechał na zwiedzanie Warszawy, tylko poszli z Leonem na piwo, a potem jeszcze jedno, obiad i znowu piwo i gadali, gadali i nie mogli się nagadać.
Przypomniały się im dawne rozmowy „pa duszam”, plany i wzajemne zwierzenia.
Leon pracował na zlecenia, coś tłumaczył, a że po rosyjsku mówił jak po polsku zapraszano go czasem jako tłumacza dla różnych wycieczek i handlowych delegacji.
Marne to było, bo marne, ale Leon cały czas jeszcze kawalerem był i jak mówił, żył skromnie.
Gdzieś głęboko pod powierzchnią tych opowiadań było jakieś drugie dno i Tadek wyczuwał, że Leon ma coś na wątrobie o czym by chciał pogadać, ale się boi, więc w pewnym momencie położył mu rękę na ramieniu i powiedział cicho:
— Leon, wiesz, że tu nie mieszkam, kim jestem i przez co przeszedłem…Powiedz, co jest grane?
A Leon popatrzył mu w oczy i powiedział wolno:
— W opozycji działam Tadziu i pracuję nad tym żeby to się wszystko skończyło! Żeby te czerwony psy szlag trafił! To jest Tadziu grane! Masz mnie!
Tadek, aż poczerwieniał.
— Co ty mówisz Leon?! Czy ty ich nie znasz? Zgnoją cię w tiurmie! A ty wiesz jak tam jest? Byłem tam…
— Właśnie dlatego, że ich znam! Właśnie dlatego, potrafię z nimi walczyć! Nie pękaj Tadek! Co się z ciebie na tym Zachodzie zrobiło? Posłuchaj!
Tadek słuchał, a Leon mówił o opozycyjnej organizacji, do której należał, o wydawaniu niezależnych od cenzury pism i książek, o listach do władz, dyskusjach w najróżniejszych środowiskach, pomocy dla rodzin uwięzionych przez reżim i jeszcze innych sprawach, które widać było pochłaniały go bez reszty. Mówił i mówił i skończyło się na tym, że z obiadu zrobiła się kolacja.
— Kiedy wyjeżdżasz Tadek? – pytał na zakończenie – długo zostaniesz?
— Tylko do jutra. Rano muszę jechać do mojego Dorniewa. Mam tam sprawę do załatwienia.
Leon tak jakby go nie słyszał. Zamyślił się na chwilę i powiedział:
— Teraz już wiesz czym się tu zajmujemy. Ten system się kończy. Sam widzisz co się dzieje…
Ale Tadek nie bardzo widział co się dzieje, bo chociaż malowany przez Leona obraz codziennego życia w Kraju wyglądał prawie makabrycznie, to jakoś nie było tego tak wyraźnie widać. Inna rzecz, że był tu raptem trzy dni. Widział kolejki, widział szarzyznę, ale z wyglądu warszawskich ulic trudno było powiedzieć, czy system jest zbankrutowany i spróchniały.
Siedzieli w „Staropolskiej” na Krakowskim Przedmieściu, jedli doskonałą kaczkę z jabłkami, pili dobry „Okocim”, a za oknem widzieli śpieszące na pobliski uniwersytet studentki, z których niejedna ubrana była lepiej niż modelki z magazynu mody. Jakoś trudno to było zestawić z opowiadaniami Leona, chociaż Tadek dobrze wiedział, że mimo pozorów, naprawdę dobrze nie jest.
Zrobiło się późno i trzeba się było zbierać, ale Leon przytrzymał go jeszcze za rękę i zaczął szybko mówić:
— Tadek, musisz nam pomóc! Spadłeś mi jak z nieba, bo widzisz głowiliśmy się nad pewną sprawą, a ty możesz ją załatwić bez problemu.
— O co chodzi, Leon?
— Widzisz, chodzi o przewiezienie na Zachód książki…To jest maszynopis. Nie taki duży. Coś trzysta stron. Bardzo ważna rzecz!
— Rozumiem, że nie możecie tego wysłać legalną drogą, co? – Tadek spróbował zażartować, ale Leon popatrzył na niego z lekkim politowaniem.
— Nie wygłupiaj się Tadek!
— Przewieźć to przewieźć, ale co będzie jak to u mnie znajdą? Ja już tu siedziałem w kryminale i wierz mi, że nie chciałbym tam wrócić! Za nic!
— A kto mówi o kryminale? Kto cię będzie sprawdzał? Przecież ty jesteś cudzoziemcem! Na niemieckim paszporcie. Służbowo!
— I co to ma za znaczenie, Leon? Czy ty nie wiesz jak to z nimi jest? Nigdy się takimi drobiazgami nie przejmowali. Jak siedziałem, mówiono mi, że po polskich kryminałach siedzi do cholery cudzoziemców. I co? I nic! Jedni mają jakąś opiekę ze strony ambasad, a o innych jakby świat zapomniał… Ja mam rodzinę Leon! Trójkę dzieci, żonę, pracę na uniwerku! A poza tym dlaczego nie wydacie tego tu w kraju? Przecież mówiłeś, że macie możliwości, jakieś powielacze, czy coś w tym rodzaju…
Ale Leon obraził się, zrobił cierpiętniczo-smutną minę i powiedział:
— Jak nie chcesz, to nie! Dobrze ci, wygodnie, syto, to co cię obchodzi, że ktoś jest w niewoli, pod butem.
— Jakim butem Leon? Jakiej niewoli? Działasz, kolportujesz, organizujesz odczyty, dyskusje, jeść też co masz…Czy ty czasem za bardzo nie dramatyzujesz? A poza wszystkim, czy ty gdzieś pracujesz? Z czego ty żyjesz? A może ta wasza organizacja ci płaci…
Ale Leon obraził się na dobre i przez dłuższą chwilę zapanowało nieprzyjemne milczenie. Szli wolno w kierunku Starówki. Tadek przeżuwał w myśli to co usłyszał i powiedział i zrobiło mu się jakoś głupio.
— Co ja gadam – myślał – dobrze mi, bo jestem za granicą, a ci tutaj szarpią się, głowy nadstawiają, niektórzy siedzą po kryminałach, pomagają…Taki Leon! Też przeżył swoje. Na pewno wtedy w 68-ym dali mu niezłą szkołę. Nawet o tym nie mówił! I tak się zmienił!
Żeby jakoś załagodzić nieprzyjemny osad, odezwał się przepraszająco:
— Przepraszam cię Leon, głupio gadam, ale szczerze powiem, że boję się brać takiego dużego pliku. Trzysta stron?
— To nie jest nic dużego Tadek! Jak już będziesz u siebie, w swojej Kolonii, to po prostu wyślesz to do Instytutu Literackiego w Maisons-Laffitte i koniec! Oni już wezmą sprawę na siebie. Pewnie, że byłoby najlepiej gdybyś tam z tym pojechał, pogadał, opowiedział, ale już nie chcę cię męczyć. Po prostu weź ze sobą i z Niemiec wyślij do Francji!
Tadek czuł się źle, niezręcznie i trochę już tym zmęczony powiedział:
— No dobrze, ale teraz mi tego nie dawaj. Jak wrócę z Dorniewa to dasz mi przed wylotem, dobrze? Bądź na lotnisku.
I na tym stanęło. Byli już koło Bristolu. Pożegnali się, Leon odszedł szybkim krokiem w kierunku Placu Zamkowego, a Tadek wszedł do hotelu.
Na drugi dzień leciał już do Rzeszowa. Lot trwał tylko godzinę i kwadrans.
Na lotnisku w Jasionce czekał na niego Edek Koza, który z polecenia Wikty przyjechał po niego swoim fiatem. Edek przywitał go z uśmiechem, ale zaraz zaczął mówić o sprawach związanych z ekshumacją zwłok. W czasie drogi do Dorniewa wyjaśniał Tadkowi, że konieczna była zgoda wojewódzkiego inspektora sanitarnego, proboszcza i na dokładkę milicji, ale wszystko zostało załatwione. Przypominał, że trzeba jeszcze mieć zgodę konsulatu RFN, ale Tadek przerwał mu mówiąc, że to już jest załatwione.
Smutna operacja otwieranie grobu, ekshumacji, obecność księdza, milicjantów i inspektora sprawiły, że Tadek trzymał się ostatkiem nerwów.
Józka nie chciała przyjść, ale Wikta stała obok Tadka i ściskała mu rękę. Ksiądz powiedział krótką modlitwę. Lodowate zimno, wyjący w nagich gałęziach drzew wiatr i ciemne, grudniowe niebo potęgowało smutek i dojmujący żal. Wikta płakała cicho, Tadek drżał jak w febrze i nawet milicjanci i grabarz mieli poważne twarze.
W małej, prostej trumience ukazywał się cały majestat śmierci, która zabrała to malutkie życie na samym początku drogi.
Wyjechał zaraz na drugi dzień. Nawet nie poszedł do swojego domu pod lasem, do którego zapraszała go szwagierka z mężem. Nie poszedł do pana Freya, ani do nikogo innego. Odwiedził jedynie grób pana Dornickiego i posiedział przy nim na małej ławeczce. Próbował przypomnieć sobie ich spotkania, rozmowy, lekcje języków, rady i wszystko co mu zawdzięczał, ale myśl miał zmęczoną i nie mógł się skupić. Próbował powiedzieć jakąś modlitwę, ale nic mu nie przychodziło do głowy. W końcu wstał i powiedział półgłosem:
„Dziękuję panu za naukę, za pomoc i za wszystko! Bez pana nie byłbym tym kim jestem!”
Potem odszedł prędko, bo poczuł że się rozpłacze.
Gdy na lotnisku Okęcie w Warszawie podchodził do odprawy, zobaczył zbliżającego się Leona.
— Cześć Tadek!
I mówiąc to podał mu reklamówkę. W tym samym momencie podeszło do nich dwóch mężczyzn.
— Panowie pozwolą z nami.
— Ale ja mam samolot…
— Proszę z nami. Bagaże proszę wziąć ze sobą.