W starym (polskim) kinie – „Bez znieczulenia”

        Dla tych, którzy w tymże cyklu czytali moje poprzednie zachęty (bo w sumie nie były to jednak recenzje), a którzy być może oczekiwali następnych, krótkie wyjaśnienie przydługawego milczenia: w tej istnej dżungli ważnych wydarzeń jakie serwuje nam pandemiczny świat, pisanie o filmach straciło dla mnie na chwilę swój sens. W końcu przestaliśmy chodzić do kina, do teatru, na koncerty, ustały kawiarniane dyskusje, a najistotniejszym dylematem stało się szczepienie bądź nieszczepienie. Tak mi się przynajmniej wtedy wydawało, a dzisiaj kiedy świat wygląda nieco normalniej (choć pewnie normalnym już nigdy nie będzie) wracam do przerwanych wspomnień o trochę już zapomnianym polskim kinie.

        Przypominam, chodzi o filmy robione w Polsce PRL-owskiej, a więc w latach 50, 60, 70 i 80-tych ubiegłego wieku. O tych filmach, choć kręcono je mówiąc oględnie w nieciekawych czasach, trzeba pamiętać, bo po prostu były dobre, nie mówiąc już o tym, że nam widzom sączyły nadzieję, że być może nie wszystko jeszcze jest stracone i kto wie, czy to właśnie dzięki nim jakoś przetrwaliśmy.

        Współczesna technologia umożliwia nam łatwe sięgnięcie po te obrazy i dlatego moje namawianie Państwa do ich oglądania ma dodatkowy sens.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

        Dzisiaj wracam do filmu niezwykłego, moim zdaniem jednego z najlepszych, jakie można znaleźć w polskiej filmotece, a już z pewnością w dorobku Andrzeja Wajdy.

        „Bez znieczulenia” to film z 1978 roku, nakręcony w schyłkowym okresie rządów Gierka, kiedy to w Polsce szalała cenzura, trwało apogeum gospodarczych niedostatków i w ogóle wszędzie działo się bardzo źle. Kinematografią zawiadywał wtedy słynący z „zamordyzmu” Janusz Wilhelmi i to jemu właśnie podpadł scenariusz „Bez znieczulenia” napisany wspólnie przez Wajdę i Agnieszkę Holland. Reżyser nie zgodził się na „zalecane” poprawki (czytaj: skreślenia) i projekt filmu pewnie by upadł gdyby nie nagła śmierć Wilhelmiego (zginął w katastrofie lotniczej).

        Do odgrywania głównych ról Wajda zaangażował wspaniałych aktorów (Zbigniew Zapasiewicz, Andrzej Seweryn, Krystyna Janda, Ewa Dałkowska, Roman Wilhelmi, Kazimierz Kaczor, Emilia Krakowska) i już samo to gwarantowało kunszt filmu. Intryga jak ulał pasowała do tamtej rzeczywistości, o której wszyscy wiedzieli, ale o której nie można było publicznie wzmiankować. A więc mowa jest tutaj o wykańczaniu niewygodnych ludzi, o tym co się dzieje z tymi,  którzy podpadli tzw. decydentom. Bez względu na to kim są i co sobą reprezentują.

        Dokładnie w takiej właśnie sytuacji znalazł się bohater filmu Jerzy Michałowski fenomenalnie zagrany przez Zbigniewa Zapasiewicza. To dziennikarz-reportażysta będący u szczytu sławy. Pamiętam, że w onym czasie przypominał mi on Ryszarda Kapuścińskiego bo też jeździł do egzotycznych krajów i relacjonował wydarzenia, których był świadkiem. Michałowski wrócił właśnie z jednej z takich eskapad, ale o dziwo zamiast fanfarów powitań i głosów zachwytu czeka go seria przykrych doświadczeń. Paradoks tkwi w tym, że nie bardzo wiemy, podobnie jak i on sam, dlaczego. To znaczy widzowie mogą się domyślać o co tutaj chodzi, bowiem w tle mamy jakiś emitowany wcześniej program telewizyjny w którym komentarze dziennikarza irytują władzę. A to już jest wystarczający powód by go odstawić na boczny tor. Szlaban na zagraniczne wyjazdy, relegacja z uczelni, a nawet seperacja z żoną, bo ta przecież zostawia go dla kogoś kto myśli super „poprawnie” – to wszystko jest już konsekwencją precyzyjnie zaplanowanych „niespodzianek”. Michałowskiego nie jest wszakże łatwo złamać. W końcu bliskie przyglądanie się różnym reżimom nawet jeśli działo się to w egzotycznych krajach uczyniło go twardzielem, facetem znoszącym ból (nie tylko fizyczny) bez znieczulenia.

        Dla Wajdy podtekstem filmu była nie tylko opowieść o łamaniu niesfornych charakterów. W PRL-u mieliśmy setki jeśli nie tysiące podobnych przypadków. Być może ważniejsza była dla niego obserwacja tego jak zachowuje się człowiek poddany iście hiobowskim doświadczeniom. W Polsce u schyłku komunizmu rzadko stosowano ubeckie metody łamania niepokornych. Organa tzw. „bezpieczeństwa publicznego” robiły to w bardziej wyszukany sposób, jak choćby w ten pokazany w tym filmie. Odpowiedź na pytanie ile może znieść nieszczęśnik nim zadeklaruje lojalność jest oczywiście bardzo spekulatywna. Wielu nie wytrzymało presji i ze swojej „lojalności” muszą tłumaczyć się do dzisiaj, inni wytrwali co prawda do końca ale cena jaką za to zapłacili była niewspółmiernie wysoka. Jerzy Michałowski należy pewnie do tych drugich. Brak znieczulenia wcale mu nie pomógł. Czy w związku z tym można go nazwać bohaterem? Osąd pozostawiam Państwu, bo nie wątpię, że zechcecie obejrzeć ten znakomity film.

Janusz Pietrus

link do filmu: https://www.cda.pl/video/6801215f1