Henry Kissinger orzekł kiedyś, że państwo niemieckie zawsze okazuje się zbyt duże jak dla Europy, nieodmiennie pozostając zbyt małym tworem w relacji do całego świata.
Znaczy to, że świat może lecz nie musi przejmować się Niemcami, natomiast Europa tak czy owak skazana jest na pożarcie. A kto zamierza kąsać, szarpać, gryźć, i przeżuwać Europę? Właśnie Niemcy. Wróć, jakie “zamierza”? Berlin już kąsa, szarpie, gryzie i przeżuwa Stary Kontynent. Ateny to już chyba przeżuł i zwrócił. Nie Europie niestety.
STADO LUDZKIE
Naiwność kosztuje. Grecy za naiwność zapłacili, Brytyjczycy płacić nie chcieli i gdzie dziś tkwią? Za Kanałem Angielskim (nazywanym z francuska Kanałem La Manche). W kłopotach wewnętrznych tkwią, acz w miarę bezpieczni, gdy globalnie oceniać brytyjską perspektywę. W sojuszu wojskowym z USA i Australią. Z Brytyjczykami niczego Niemcy nie spróbują. Co innego Grecja, Węgry czy Polska.
Dlatego, między innymi, przestańmy w końcu pytać, co Polska może zrobić dla Unii Europejskiej. Lepiej, dla Polski i dla Unii, dowiedzmy się wreszcie, w jaki sposób współczesna Unia traktuje Polskę. Ewentualnie co to znaczy, że współczesna Unia to Berlin z kawałkiem Brukseli. Oraz, a to najpewniej przede wszystkim, kto w Polsce na takie rzeczy pozwala. I komu. I co możemy z tym zrobić.
Albo spójrzmy kawałek poza horyzont i dowiedzmy się, jak Unia krzywdzi Europę i Europejczyków, wciągając nas w czarcią otchłań. Unia, czyli owa idea cudowna, niemożliwie upojna, z granic wszelakich wyzwalająca, i tak dalej, i w ogóle. Dokąd ta cudowność ludzkie stado zapędza, wpędzając za próg masarni europaństwa, rządzonego z Berlina. I dalibóg nie tylko Polskę przecież wpędza, bo nie tylko rządy Zjednoczonej Prawicy nad Wisłą stoją kością w gardle unijnym biurokratom, cuchnąc niemiłosiernie nierealnymi wymysłami na temat dążeń do zachowania choć resztek niepodległości.
ARMATKI WODNE
Teraz powtórzmy sobie dla zapamiętania: państwo niemieckie zawsze będzie za silne na Europę, ale za słabe dla świata. To samo należałoby dziś powiedzieć o niemieckich ambicjach – problem w tym, że ambicje Berlina kolejny raz w historii zdają się wyprzedzać rozsądek przypisywany Niemcom. Tak po ludzku rozumując. I dopiero w tym kontekście pojmujemy sugestie, nota bene niesłusznie przypisywane Churchillowi, cyklicznego bombardowania Niemiec do gołej ziemi. Profilaktycznie. Dwa razy w każdym stuleciu. Co pięćdziesiąt lat, nie rzadziej. Tylko czy nawet w takich interwałach, zrzucanie bomb, co na co dzień nie do zaakceptowania, stałoby się dopuszczalne? Konieczne więc uzasadnione?
Idźmy dalej nim głupie myśli zamienią się w planowanie i zauważmy, że coraz większa grupa świadomych obywateli, i nie tylko obywateli polskich, rozumie, że integracja europejska oznacza dezintegrację niezależności państw narodowych, a w konsekwencji Europę pod niemieckim zarządem, czy tam protektoratem, zapytajmy zatem: strach się bać, czy bombardować póki czas? Mało tego, boć “coraz większa grupa świadomych obywateli i nie tylko obywateli polskich”, długo jeszcze okazywać się będzie na tyle nieliczna, że Niemcy z totumfackimi radzić sobie będą ze wskazaną wyżej grupą długo jeszcze dzięki zaledwie paru armatkom wodnym i kilkunastu tysiącom policjantów, wyposażonych w specjalistyczny sprzęt, umożliwiający rozpraszanie tłumu wściekłego do granic rozsądku acz bezbronnego wobec brutalnej siły niczym niemowlę skonfrontowane z byle zbójem.
TURNIKIT NA BRONNEJ
Z tym, że o ile narody wschodniej Europy zachowały pamięć o komunizmie, o tyle pamięć narodów położonych za linią Odry, Nysy i stamtąd dalej jeszcze na południe, spacyfikowano kulturowo w stopniu uniemożliwiającym zrozumienie, co właściwie się dzieje.
Oczywiście zrozumienie przyjdzie, już wraca, ale wraca nadto powoli i zbyt późno, przez co losów europejskich narodów nie odmieni. Proszę tylko spojrzeć: litr oleju słonecznikowego, rozlanego przez niejaką Annuszkę na kocich łbach przy turnikiecie na Małej Bronnej, przy wyjściu z parku Patriarsze Prudy (“Stawy Patriarchów”), litr oleju to dość, by nie tylko jednemu sekretarzowi generalnemu Massolitu głowę obciąć, ale i nam, o ile i my nieopatrznie pchać się tam będziemy.
O, proszę: znienacka lecimy do tyłu, potylicami grzmocąc o bruk, gdzie znajdujemy się w charakterze przyszłych zwłok (więc przez sekundę czy dwie w charakterze zwłok całkiem jeszcze żywych), tramwaj tymczasem nadlatuje, skręciwszy w nową trasę z Jermołajewskiej na Bronną. Nadlatuje dzwoniąc wściekle, a na prostej ku ofiarom niespodziewanie rozbłyska wewnątrz elektrycznym światłem, wyje czcząc pamięć Annuszki i dodaje gazu. Zaprawdę powiadam nam, prosta droga do wariactwa, rejestrować tego rodzaju sceny. Do tego, trafimy z nieusuwalną traumą znacznie gorzej niż do kliniki psychiatrycznej, śladem Iwana Nikołajewicza Ponyriowa, zwanego Bezdomnym.
POLSKA W NAROŻNIKU
Spróbujmy podsumować dylemat zaiste czarci: albo staniemy się zakładnikiem Niemiec, albo staniemy się ich częścią (tu zaś – uwaga, uwaga! – tu zaś żadne zmiany granic potrzebne w tym celu nie będą). Alternatywnie: chaos zapanuje od Odry aż po Atlantyk.
Swoją drogą, z perspektywy polskich interesów to ostatnie nie byłoby aż tak dramatycznie złe, gdyby faktycznie ziścić się miało. O ile zdołalibyśmy wówczas skutecznie ochronić granice. Co zwłaszcza w kontekście wydarzeń na granicy wschodniej ociera się o chciejstwo. Zbierają się nachodźcy i idą, bo kto im zabroni, idą grupami po sto i więcej, a Straż Graniczna zamienia się w dokumentalistów i operatorów kamer. Naprawdę wygląda to marnie.
Wracając do głównego wątku, powtórzę: współczesna Unia od lat spycha Polskę do narożnika, upokarza i krzywdzi, przy czym wciąż i mimo wszystko ważniejsze wydaje się rozstrzygnięcie, kto pozwala na to Unii. Personalnie. Kto w Polsce krzywdę tę, i te poniżenia, i to spychanie w narożnik, legalizuje. I dlaczego to robi, bo przecież nie w polskim interesie. W czyim więc?
Ja wiem, zgodziliśmy się na pogłębianie integracji, podpisaliśmy traktaty, umowy i takie tam różne. I w ogóle. Dobrze. Ale co, że Tysiącletnia Rzesza Europejska, a my w niej? Bez żartów. Tysiącletnie rzesze nie istnieją. Proszę? Unia ma być pierwszą taką? Ależ dopiero co trzecia tysiącletnia przewróciła się, wcale nie tak dawno temu.
DOBERMAN PINCZER
Dlaczego zatem tkwić powinniśmy w Unii, jeśli tak zwana unijność przestała się nam opłacać? O ile oczywiście opłacać się przestała, ponieważ to właśnie w rozstrzygnięciu powyższej wątpliwości leży zagrzebane truchło zdechłego cielaka. Czy tam innej krowy. Jak to się kiedyś mówiło. To znaczy mówiła się tak, póki nie nadeszła Sylwia Spurek, bo po szarży owej damy nawet prozaiczne dojenie krowy wyglądać zaczyna na bezeceństwo, a co dopiero utylizacja krowiej padliny i rozgrzebywanie jej truchła? Więc.
Więc, czy “unijność” przestała się nam opłacać, powtórzmy pytanie? Moim zdaniem przestała, a opinię tę najłatwiej zweryfikować, znajdując, obserwując i analizując wydarzenia i decyzje podejmowane przez strony postawione w sytuacji konfliktu interesów. Polskich interesów z interesami unijnymi. Bo dopóki jedna łapka drugą główkę głaszcze, a druga łapka pierwszą, wtedy wszystko wydaje się och, ach, i w ogóle cymes. Zaś o tym, kto silniejszy, decyduje walka pod dywanem – i niekoniecznie obecne tam buldogi o tym decydują, tylko ta suka border collie z kojca pod belką stropową. Czy tam inny jakiś doberman pinczer z pokoju obok. Nawet gdy Trybunał Konstytucyjny potwierdza wyższość polskiej konstytucji nad prawem europejskim, zaraz Polskę oskarża się o kwestionowanie zasadności istnienia Unii oraz przygotowanie “polexitu”. Jasne więc i usprawiedliwione, że w odwecie za nieuzasadnione roszczenia, brukselscy biurokraci grożą Warszawie plajtą.
OJ TAM, OJ TAM
Podobnie jak kiedyś Grecji, zauważmy. I zauważmy koniecznie, bo warto, do czego to Grecję doprowadziło. Kolebka Europy w stanie bezbronności pozostanie już na zawsze. Na pewno do roku 2060. Więc.
Brukselscy biurokraci grożą więc Warszawie, a że tym samym UE wykracza poza przekazane jej kompetencje? Oj tam, oj tam. Jakie znowu kompetencje, jakie przekazywanie? Każdy wie, że Budapeszt należało ukarać za próbę ochrony naddunajskiego systemu szkolnictwa przed promocją LGBT, a Warszawę za próby odzyskania kontroli nad nadwiślańskim systemem wymiaru sprawiedliwości. Wiadomo: wartości europejskie first, a przekazane kompetencje nie zgłodnieją. Jeść w każdym razie nie wołają. Tylko dlaczego naród wielki duchem, zwłaszcza nasz naród, miałby zgodzić się na narzucanie wzorców myślenia i postępowania, na rezygnację z wolności, a na dodatek zaznaczyć fakt zrzeczenia się w prawie wewnętrznym?
A przecież zgodził się. Czy raczej: zgodziły się tak zwane elity, władza, rząd – bo to rząd, władza, elity, nawet jeśli tak zwane, to one władają i one wyrażają zgodę na zło bądź czynią dobro. Rządzeni mają być posłuszni. Tymczasem nie trzeba szczególnej inteligencji by zauważyć, że dobrowolna rezygnacja ze swobody podejmowania jakichkolwiek działań i konieczność asygnaty Brukseli (czytaj: Berlina), przyniesie europejskim wspólnotom śmierć. Wówczas bowiem nie będzie już odwrotu od dyktatu państwa silniejszego ekonomicznie.
POSTDEMOKRACJA
Odwrotu pewnie nie ma i dziś, skoro poziom gospodarczej mocy zawsze przekłada się na siłę polityczną. Chyba, że państwo posiada broń jądrową. Co w przypadku Polski wykluczone. Broń jądrowa dla Polski? Dajcie spokój. Ekonomia tymczasem to moc, wobec której nawet pozory nie są potrzebne. Co widać najlepiej na przykładzie relacji Berlin – Moskwa. “Nasi sąsiedzi!” – mówią Niemcy o Rosjanach, gdy ślepota tak zwanych polityków nadwiślańskich oplata Polskę kajdanami podległości w każdym możliwym wymiarze, nie tylko gospodarczym. Postdemokracja rządzi, psia jej skóra, tymczasem Polska rozpada się i zanika. Na oczach niczego nie rozumiejących Polek i Polaków. Polki i Polacy biją Unii brawo, aleć Polki i Polacy “opowiadają się za Unią” nawet nabici na ruszty i podsmażani z przyprawami. Czego naturalną konsekwencją musi być ponowny kolaps Najświętszej Rzeczypospolitej. Tym razem trwały. Kolaps w nicość, a nie upadek poza mapę Europy i świata, jak onegdaj bywało. Upadek w nicość również poza mapą, bo w niebyt kulturowy.
Potem po resztkach polskości też pozamiatają. Mianowicie Berlin pod pachę z Moskwą. Co prawda w Londynie i Waszyngtonie, w Tokio, Islamabadzie i Pekinie, w Dżakarcie, w Buenos Aires, i w Rio de Janerio, wśród kangurów czy na szczytach Himalajów, na ciemnej stronie Księżyca wreszcie czy tam gdzie tam jeszcze, wszędzie po nas dość obficie kolorować się będzie chodniki, przy okazji obficie roniąc dość łzy. I tyle.
***
I nikt nawet nie pomyśli, że bez Polski ostateczne rozwiązanie kwestii Europy to kwestia roku czy paru lat. Moskwa doczeka, boć czeka cierpliwie od stuleci, a Berlin już się ślini. Berlin czekania ma dość.
Krzysztof Ligęza
Kontakt z autorem: widnokregi@op.pl