W tym też czasie zaczynała się budzić coraz wyraźniejsza nadzieja na coś co do tej pory wydawało się zupełnie, ale to zupełnie niemożliwe. Budziła się myśl, że ten żelazny dotąd system, który wydawało się, że jest wieczny, wcale nie musi wiecznie trwać!
Jeszcze nikt nie myślał o prawdziwym kapitalizmie! Jeszcze nikt nie marzył, że Związek Radziecki ustąpi, „zabierze swoje zabawki” i przestanie się z nami bawić, ale zaczynano myśleć o „jakimś” socjalizmie „z ludzką twarzą”, jakiejś „finlandyzacji”, czy może naszej własnej „polskiej drodze”.
Wikta brała to wszystko spokojnie, ale w głębi duszy gryzła się, czy w takich warunkach jeszcze kiedykolwiek zobaczy swojego Tadzia, Tereskę i ich dzieci.
Listy nie przychodziły. W telefonicznej słuchawce rozlegał się mechaniczny głos, że „rozmowa jest kontrolowana”, przez miasteczko przejeżdżały wojskowe samochody, a nawet znajomy komendant dorniewskiego posterunku Malinowski, chodził jakiś naburmuszony i na pytania kiedy to się wszystko skończy odpowiadał półsłówkami.
W marcu, ku prawdziwemu przerażeniu mieszkańców miasteczka, aresztowano farmaceutę Karola Freya, syna niedawno zmarłego aptekarza. Tego się nie spodziewano! Człowiek Bogu ducha winien, zwykły, spokojny, pracujący obywatel, o którym nikt nie wiedział czy był, a może nie był w „Solidarności”. Tym bardziej odzywały się wzburzone głosy, że to już „koniec” i że jest „coraz gorzej” i temu podobne.
Wrócił po dwóch dniach i jakiś czas potem zaszedł do Wikty.
—Niech sobie pani wyobrazi pani Wikto, że pytali mnie o Tadka. Gdzie jest, co robi i czy nie przysyła listów. Tak jakby nie wiedzieli!
—Pokazali mi artykuł o stanie wojennym, który ukazał się na Zachodzie w poczytnym tygodniku niemieckim. Tekst był już przetłumaczony. Rzeczywiście bardzo krytyczny wobec stanu wojennego i w ogóle polskiego systemu.
— Co było naprawdę dziwne – mówił – to to, że wymienione tam były nazwiska mojego ojca i także Tadka. Autorem artykułu był jakiś Franz Blüthner.
— Powiedziałem, że nie mam najmniejszego pojęcia kto by to mógł być, że mój ojciec nie żyje, a o Tadku wiem tylko tyle, że od dawna przebywa za granicą. Męczyli mnie dłuższy czas i zadawali wiele pytań, ale w końcu, Bogu dzięki, puścili! Rozumie coś pani z tego?
Ale Wikta nie rozumiała, a pytać nie było kogo.
— Coś mi się wydaję, że i mnie wezmą i będą mordować, ale ja się tych burków nie boję – powiedziała czupurnie – nie takie rzeczy przeżyłam!
Wieczorem jednak, leżąc już w łóżku powiedziała do męża:
—Wiesz Kuba – trochę się boję, czy nasz Tadzio znowu nie zadał się z kimś kto go może wpędzić w jakieś kłopoty.
— Co ty kobieto? Przecież w Niemczech siedzi! Co mu tam te nasze generały mogą zrobić?!
— No nie wiem, nie wiem…Zawsze się jakoś o tego chłopaka martwię…
— To się wreszcie nie martw! Żonę ma, dzieci, robotę też jak się patrzy…Na ludzi wyszedł! Co się martwisz?
Ale Wikta nie mogła jakoś odpędzić złych myśli.
Późną wiosną świat przestał się już zajmować Polską, bo wszystkie dzienniki wypełniły wiadomości o nowej wojnie. Tym razem na końcu swiata, bo na odległym archipelagu Falklandy.
W Polsce poluzowano nieco wojenne restrykcje, ale po więzieniach i tak zwanych ośrodkach internowania cały czas siedziały tysiące członków Solidarności, rodziny opłakiwały poległych, pobici leczyli rany, a przed sklepami ustawiały się długie kolejki po najbardziej podstawowe towary.
Autorem artykułu, który ukazał się w hamburskim „Die Zeit” był rzeczywiście teść Mili – Franz Blüthner. Ukazanie się tego, niepochlebnego wobec stanu wojennego, tekstu było powodem, dla którego rzeszowska służba bezpieczeństwa zatrzymała Karola Freya i wypytywała go o jego związek z autorem „paszkwilu”.
Faktem bowiem było, że w tekście wspomniane były nazwiska Frey i Kul. Blüthner przytoczył je jako jedno ze źródeł informacji o Polsce. W rzeczywistości chodziło o Augusta Freya z Belgii i nieżyjącego już Stefana Kula z Kolonii.
O tym jednak służba bezpieczeństwa nie wiedziała i dlatego męczyła Karola Freya.
Brat zmarłego pana magistra Freya – August – mieszkał za granicą od przeszło pięćdziesięciu lat i z racji tego, że przed wojną pracował jako reporter dla niemieckiego tygodnika „Der Stürmer” polska rodzina zerwała z nim kontakty. Potem, już po wojnie stosunki się ociepliły i doszło nawet do tego, że pan magister wymieniał z nim korespondencję, a nawet uzyskał od niego zgodę na zaproszenie Tereski za granicę. Wyglądało na to, że Blüthner nawiązał z nim kontakt i właśnie od niego, jako Polaka, uzyskał komentarz do polskich wydarzeń.
Taka była geneza przytoczenia w tekście nazwiska Frey.
Tadkowie nic o tym wszystkim nie wiedzieli, ale zaraz na drugi dzień po ukazaniu się artykułu w „Die Zeit”, Mila przybiegła z gazetą w ręku.
Przyszła z mężem i wszyscy czworo rozmawiali o Polsce i o ogromnych brakach żywności, lekarstw, urządzeń medycznych i właściwie wszystkiego!
Szła już tam wtedy ogromna pomoc organizowana przez Miedzynarodowy Czerwony Krzyż, różne organizacje polonijne, firmy a nawet prywatne osoby. Głównie z Niemiec.
I właśnie wtedy, w czasie rozmowy nad artykułem, mąż Mili wyskoczył z pomysłem, który wywołał rumieńce zażenowania na twarzach Tadka i Tereski.
Dlaczego oni na to pierwsi nie wpadli ?!
A Hans mówił tak:
— My też powinniśmy zorganizować pomoc dla Polski, prawda? Przecież wy stamtąd jesteście! Macie tam rodziny, znajomych…Może są w potrzebie? Zorganizujemy zbiórkę, przygotujemy paczki, wynajmiemy ciężarówki i w drogę!!!
Jego entuzjazm i gotowość pomocy ludziom, których nie znał i o których wiedział tylko z gazet i telewizji, była dla Tadków prawie zawstydzająca.
Żeby jakoś to pokryć zobowiązali się do przygotowania stu paczek i wynajęcia samochodów, a co najważniejsze – Tadek oświadczył, że sam pojedzie z transportem.
Tereska nie mogła uwierzyć własnym uszom.
— Co ty Tadek? Przecież przysięgałeś się, że już tam nie pojedziesz! Przecież mówiłeś, że twoja noga już tam postanie! A co będzie jak cię zatrzymają?
I rzeczywiście, już w parę sekund po tej trochę pochopnej deklaracji Tadek zaczął jej żałować, ale jednocześnie czuł, że musi jechać, bo jest to winien tym, którzy nadstawiali głowę podczas gdy on siedział w cieple kapitalistycznego komfortu. Czuł też, że sam tego chce i że strach przed jakimiś, nieokreślonymi kłopotami nie może go powstrzymać.
Miał wrażenie, że wraz z tym pomysłem, projektowaną drogą do Polski i zawiezieniem potrzebnych tam towarów, wstąpił w niego nowy, prawie zapomniany duch entuzjazmu, gotowości do działania i energii, która ogarnęła nie tylko jego samego, ale przelała się też na Tereskę, która prawie od razu rzuciła się w wir pracy.
Rozesłane apele przyniosły fantastyczną odpowiedź w postaci tylu towarów, że prawie natychmiast powstał problem z magazynowaniem. Na szczęście szpital, w którym pracowała Tereska udostępnił im nieużywaną halę z rampą. I co było najważniejsze – nieodpłatnie!
Pierwszy mały konwój trzech ciężarówek wyruszył z Kolonii pod koniec marca. Partnerem i pomocnikiem Tadka został Marek Pacinsky, chłopak urodzony w Niemczech, ale z rodziców Polaków, którzy po wojnie nie wrócili do Kraju. Po polsku mówił z twardym, niemieckim akcentem.
Pierwsze i największe trudności napotkali na granicy z NRD, ale po prawie ośmiogodzinnej kontroli mogli wreszcie jechać dalej. Mieli co prawda dokumenty, że transport jest częścią pomocy z ramienia Ligi Towarzystw Czerwonego Krzyża, ale na wschodnioniemieckich pogranicznikach nie robiło to specjalnego wrażenia. Dopiero dyskretny podarunek paru kartonów papierosów i dwóch butelek koniaku załatwił sprawę.
Podarunki dla zatrzymujących ich patroli wojskowych czy milicyjnych były najlepszym paszportem. Czasem wystarczała tabliczka czekolady, czasem wódka, a czasem zabawka dla dzieci czy ortalionowa kurtka.
To był pomysł Tereski.
— Musisz mieć przygotowane prezenty -mówiła – oni tam wszyscy biorą! Szczególnie teraz! Cokolwiek dasz to będzie dobrze, bo tam niczego nie uświadczysz. Musisz tylko uważać komu, co i ile!
Jechali w poprzek Kraju, bo tak sobie umyślili, że pojadą wprost na Podkarpacie, do Dorniewa, a po drodze zorientują się co najbardziej potrzeba i następny transport zorganizują praktyczniej.
Tak się jednak złożyło, że dwie ciężarówki nie dojechały do Dorniewa, bo po drodze przejęli je inni potrzebujący. Nie było się co awanturować, bo widać było, że wszyscy są w potrzebie, a ludzie widząc transport z zagranicznymi darami skierowywali go od razu na miejscową plebanię, gdzie nie pytając rozładowywali paczki.
Tadkowi i Markowi udało się przejechać całą drogę i zmęczeni jak psy, po dwóch nieprzespanych nocach i przygodach z wymianą koła, zobaczyli wreszcie kościelną wieżę w Dorniewie.
Trudno opisać radość Pawlinów, Kowalczuków i całego miasteczka. Siedem ton przywiezionych paczek zostało rozładowane w mgnieniu oka i wreszcie był czas na długi sen. Kuba zajął się „wyrychtowaniem” ciężarówki do drogi powrotnej, Wikta gotowaniem obiadu, Józka przygotowywaniem paczki z obrusami i pościelą dla Tereski, bo to „przecież jeszcze jej wyprawowe” i wszystko było zaplanowane do wyjazdu.
Wtedy też stała się rzecz dziwna, nieprzyjemna i może nawet niepotrzebna.
Otóż po obiedzie zawitał do Pawlinów ksiądz Soból. Ten sam, który uczył Tadka religii, dawał mu ślub i był nieumyślnym powodem, dla którego Tadek wyszedł z salki katechetycznej trzaskając drzwiami i zerwał z kościołem.
To był ten sam ksiądz Soból, który w czasie Tadkowego wesela nieopatrznie zażartował o możliwościach Tadka przy załatwianiu pozwolenia na budowę kościoła. To były dawne sprawy, o których nikt nie pamiętał, ale Tadek pamiętał i na jego widok ścierpł.
I rzeczywiście ksiądz Soból nie miał do Tadka szczęśliwej ręki, bo prawie od razu, chcąc może wytworzyć przyjazną atmosferę, wykrzyknął:
— Witaj Tadek! Popatrz co to się u nas porobiło! Tak nas ci komuniści wyżyłowali, że teraz musimy od Niemców pomoc przyjmować! Następnym razem zajeżdżaj prosto na plebanię. Właśnie przyszedłem z listą, co by się nam najbardziej przydało…I wyciągnął do Tadka rękę z arkuszem papieru.
A Tadek nawet nie spojrzał na nią, tylko wolno i z naciskiem powiedział:
— Następnym razem przyjadę tak jak teraz – do mojej matki – a nie na żadną plebanię!
Te słowa zmroziły wszystkich obecnych.