Brat Stefan Kramarski, o 6 lat młodszy ode mnie,
na te same rzeczy patrzy innymi oczami:
Paka z naszego podwórka
część VII
Andrzejki
Moje rodzeństwo organizowało często „Andrzejki”, ale nie polegające, jak obecnie, na tańcach przy adapterze czy magnetofonie, tylko na bawieniu się we wróżby i lanie wosku.
W dniu 29 listopada, w przeddzień właściwego Andrzeja, wieczorem, schodziło się kilka koleżanek sióstr i kolegów brata Mariana. Gromadzili się wokół wielkiej miednicy pełnej wody. Na kuchni topił się w rondelku prawdziwy wosk. Każdy po kolei wylewał zawartość rondelka, ten płynny wrzący wosk, do przygotowanej miednicy. Wosk momentalnie zastygał przyjmując rozmaite formy i kształty, z których starsze osoby, a przeważnie nasza mama, odczytywała, co ta ukształtowana bryła czy plaster wosku przedstawia, snując z tego rozmaite wróżby na przyszłość. Dla wylewającego wosk było to bardzo ciekawe, słuchał co go czeka, czym będzie itd.
Odczytywano też przyszłość z cienia odbitego na ścianie zastygłego wosku. Były też inne wróżby. Do owej miednicy wrzucało się łupinki z orzecha włoskiego. W nich umieszczało się karteczki z imionami obecnych osób. Następnie mąciło się wodę. Łupki chwilę pływały, a jeśli po pewnej chwili dwie z nich się zetknęły, wróżyło to skojarzenie się w niedalekiej przyszłości pary małżeńskiej (jeśli były to imiona odmiennej płci). Jeśli imiona były jednej płci, zapowiadało to jeszcze długi okres staropanieństwa lub kawalerstwa. Później każdy z uczestników zabawy zdejmował bucika z lewej nogi i ze środka kuchni (w której przeważnie odbywały się te ceremonie ze względu na bliskość potrzebnego do topienia wosku pieca), ustawiało się buty rzędem jeden za drugim, a następnie przekładało ostatniego buta na początek i tak dalej. Buty maszerowały przez długi korytarz aż do drzwi frontowych do sieni. Właściciel buta, który pierwszy przekroczył próg, miał najwcześniej wstąpić w związek małżeński.
Pamiętam, jako całkiem mały chłopiec stosowałem też dla siebie wróżby. Wieczorem 29. XI, kładąc się spać, wkładałem pod poduszkę całą masę zrolowanych karteczek z imionami żeńskimi. Pierwszą czynnością po obudzeniu się ze snu było wyciągnięcie karteczki z imieniem. Miało to być imię mojej przyszłej żony. Praktykowałem to przez kilka lat w każdym roku wyciągając inne imię, ale nigdy nie Aleksandra (jakie nosi moja małżonka). Widocznie miałem być bigamistą.
Przeprowadzano też inne wróżby. Był piękny zwyczaj, że prawie wszyscy starzy i młodzi uczestniczyli w roratach. Roraty odbywały się bardzo wcześnie jeszcze przy świtaniu, prawie po ciemku. Idąc do kościoła należało pierwszą napotkaną osobę spytać grzecznie o jej imię. Miało to być imię przyszłej żony lub męża. Takie były ładne tradycje i zwyczaje. Naturalnie nikt w to nie wierzył, ale było dużo śmiechu i wesołości.
Święty Mikołaj
Nigdy tak wcześnie nie kładłem się spać, jak każdego piątego grudnia. Był to bowiem wieczór „świętomikołajowy”, który dla mnie, a także dla całej naszej paki, był wydarzeniem wielkim, odmiennym od innych wieczorów. Jak tylko zaczęło się ściemniać, już byłem strasznie śpiący i prędko szedłem spać, nie mogłem się doczekać tej chwili, kiedy przyjdzie ten „wymarzony święty”. Czasem już na kilka dni wcześniej pisałem do niego list, co bym chciał dostać. Każdego roku Mikołaj obdarowywał nas obficie. Idąc spać specjalnie ustawiałem krzesło tuż przy łóżku w zasięgu rąk, aby podarki mógł gdzieś złożyć. Rodzice bardzo się starali, abyśmy dostawali oprócz zabawek (ci młodsi) coś praktycznego z ubrania lub przyborów szkolnych. Obowiązkowo była rózga i wielki Mikołaj z piernika. Spałem bardzo niespokojnie, ciągle się budząc, patrząc czy już był, aż wreszcie otwierałem oczy pełne ciekawości. Przeważnie o północy byłem już tak wybity ze snu i objedzony łakociami, których od razu musiałem spróbować, że już do rana wcale nie zasnąłem, ciągle oglądając prezenty. Wychodziłem też z łóżka patrząc, co dostali inni. Podziwiałem ich podarunki.
Była to jedyna noc w roku pełna cudów, w którą nic a nic nie chciało się spać. Powtarzało się to co roku, a jednak każda noc była niezapomniana i pełna innych wrażeń, niż poprzednia. Muszę dodać, że we wszystkich rodzinach urządzano Mikołaja tak uroczyście, zresztą i dziś kultywuje się ten zwyczaj. Może nieco skromniej, zależy to przecież od okoliczności, finansów i sytuacji. Obchodzenie domów przez orszak mikołajowy było mniej propagowane, niż w obecnej dobie. To, co w domu urządzono we własnym zakresie było najprzyjemniejsze.
Majówki
W lecie, z końcem roku szkolnego lub z początkiem wakacji, zwłaszcza w okresie mojego dzieciństwa, rodzice organizowali „majówki”. Ojciec wynajmował dwie albo trzy bryczki (po parę koni każda) i jechaliśmy w niedzielę rano na cały dzień do lasu. Najczęściej na Bielany lub do Skały Kmity. Przeważnie dwie lub trzy spokrewnione rodziny z dziećmi, zabieraliśmy prowiant i samowar oraz koce i pledy.
Starsi leżeli na kocach na trawie; odpoczywali, drzemali lub czytali książki lub gazety albo też rozmawiali wdychając świeże powietrze. Młodzież hasała i brykała do woli na łonie natury. Nic nigdy tak nie smakowało, jak posiłek w systemie biwakowym, jajko na twardo, kurczak smażony spożywany na zimno, czy też herbata prosto z samowara. Posiłki przygotowywały nasze mamy, były doskonałe, zwłaszcza, że apetyty dopisywały nad podziw. Wieczorem nasyceni „ozonem” wracaliśmy z powrotem do Krakowa, nabrawszy sił do dalszej pracy czy nauki.
Kuligi
W czasie zimy rodzeństwo urządzało „kuligi”. Ojciec zamawiał dwie lub trzy pary dużych chłopskich parokonnych sań, a młodzież przychodziła z małymi saneczkami, które spinało się grubą liną z dużymi saniami i jechało w siną dal. Jako mały chłopiec siadałem w towarzystwie mamy i starszych pań na dużych saniach, bo jeszcze nie dopuszczano mnie na jazdę w ogonie. Obserwowaliśmy jak kulig pędzi. Ostatnimi saneczkami strasznie zarzucało na zakrętach i z górki, tak że na nich usadawiali się sami starzy wyjadacze kuligowi, wytrawni fachowcy. Trzeba było dużych umiejętności manewrowania i balansowania ciałem, aby nie zostać wyrzuconym z saneczek, ale i tak się to często zdarzało.
Ale przeważnie śnieg był świeży, duży i puszysty, więc kończyło się tylko na wpadnięciu do przydrożnego rowu lub upadku na kupę śniegu. Delikwenci utytłani w śniegu musieli się szybko zbierać i biegnąc dosiąść uciekający ogon.
Zwykle zajeżdżało się do jakiejś odległej gospody, gdzie po zagrzaniu się mocną gorącą herbatą i zjedzeniu małego posiłku (w międzyczasie wysuszyło się mokre łachy) wracało się do miasta wesoło, z humorem, pod wyiskrzonym niebem, już o głębokim zmierzchu. Po takiej imprezie u wszystkich na długo zadomawiał się w zdrowym ciele zdrowy duch.
Stefan Kramarski
Koniec wspomnień
Stefan Kramarski spisał te wspomnienia na prośbę siostry Krystyny Kramarskiej około roku 1982. Powierzył je jej jako uzupełnienie jej własnych relacji z tych samych wydarzeń.
Babcia Krystyna Kramarska-Anyszek dołączyła wspomnienia wujka Stefana Kramarskiego do swoich jako Aneks II, co wujek przyjął z wielką radością (dostał jeden z 10 egzemplarzy Książki Babci wydrukowanych dla grona rodzinnego w latach 90.). (przyp. najstarsza wnuczka)