Wojciech Antczak mieszka w Mississaudze i jest pisarzem
SOBOTA; 3 GRUD. ‘88
M-a nie żyje! Zmarła 25-go listopada, w piątek w szpitalu przy ul. Goszczyńskiego, na Mokotowie, w Warszawie. Zawieziona przez O. do szpitala, była tam od 19-go października. Tym razem już nie wróciła do domu. A przecież, dotychczas zawsze wracała… od kiedy pamiętam.
Najpierw przebywała przez długie miesiące w sanatorium. Rzadkie bywało moje odwiedzanie Jej tam. Wspominam Jej przyblakły uśmiech, niemal śmiertelne wymizerowanie spowodowane chorobą płuc, tą chorobą biedaków, ale nie tylko, bo i dobrze sytuowanych też nie oszczędzała ta straszna choroba, jedna z najstraszniejszych w historii. Straszna Pani Gruźlica!
Wspominam Jej smukłą dłoń z wąską obrączką ślubną na serdecznym palcu, kiedy ta dłoń poklepywała czule mój policzek i słyszałem Jej matczyny głos nakazujący mi:
„Bądź dzielny, synku…”
Zamknięta w sobie, z pokorą niosła swój krzyż. I mimo tylu cudownych powrotów do zdrowia, tym razem odeszła cicho. Jednym z Jej powiedzonek, był cytat tytułu powieści niemieckiego pisarza Hansa Fallady „Każdy umiera w samotności”.
I tak też nasza M-a umarła.
Zadzwonił telefon. Odebrała A. Posępny głos O. „Mamusia umarła…” Zaraz ruszyliśmy do J-ów. Podjężdżając pod ich blok spotkaliśmy J. Szedł wraz z J.Ru. po płyty.
Długa, niekończąca się jazda windą na szesnaste piętro. Płacz Ag. – krótki szloch. Siedzieliśmy wszyscy w milczeniu, w tej naszej ludzkiej bezradności wobec śmierci najbliższej nam osoby. Do domu wróciliśmy ok. drugiej. I nagle czas, jakby przestał istnieć. Wyłącznie we wspomnieniach. „Wojtusik” – tak mnie czasami nazywała. Wspomnienia, tylko i wyłącznie. A tak wierzyłem, że jeszcze i tym razem M-a wróci do domu na święta Bożego Narodzenia. I zrobię Im Dwojgu niespodziankę swoim przyjazdem…
Początkowo planowaliśmy z J. wspólny wyjazd. Ale nie miałem jeszcze paszportu i polskiej wizy. Uzgodniliśmy, że będzie lepiej jak pojadę do O. tuż przed świętami i wrócę dopiero po Nowym Roku.
J. poleciał przez Frankfurt do Warszawy. Był tam w środę w południe, a na czwartek wyznaczono pogrzeb.
Modlitwa za Jej duszę, za Jej wędrówkę do Boga.
W czwartek odebrałem kanadyjski paszport i tego samego dnia konsulat PRL-u wydał mi wizę. Pojadę na święta. Po długich siedmiu latach będę TAM skąd wyjechałem zakładając, że już nigdy nie będzie mi dane powrócić do miejsc już tylko moich sennych wędrówek.
Konsulat Peerelii, zwany przez niektórych Parszywką, a przeze mnie i innych Strasznym Dworem. Urzędniczka, porażajacy wytwór socjalizmu o coraz bardziej ludzkiej mordzie:”Panie konsulu, człowiek czeka. Ma zgon w rodzinie i chce jechać na kanadyjski paszport… Pan tu podejdzie” – to do mnie. – „Proszę przyjść o pierwszej”. Już przed drugą miałem wizę. Następnego dnia, w piątek wykupiłem bilet na bezpośredni lot do Warszawy.
PIĄTEK; 9 GRUD. ‘88
O pierwszej zadzwoniłem do O. i zupełnie niespodziewanie odebrał J. Początkowo wziąłem go za O. Chwilę rozmawialiśmy, ale nie pamiętam już o czym.
Uparta, niepojęta myśl, że M-a jeszcze nie odeszła tak całkiem, do końca. Widzę Ją w wizerunku Matki Boskiej Czuwającej nad nami, widzę M-ę w miniaturce Obrazu Jasnogórskiego, wiszącego w jadalni.
Nie mogę spać. Prześlizguję się ukradkiem przez sen. Trzecia siedemnaście, czwarta
trzy, a o wpół do siódmej uporczywy terkot budzika wyrywa mnie ze snu.
Lekki przymrozek. Słonecznie, bez śniegu i jakoś tak, jakby nie całkiem zimowo. Nie chce mi się wierzyć, że Boże Narodzenie już za dwa tygodnie. Niebo bladobłękitne, jak na obrazach holenderskiego mistrza Hendricka Avercampa. Wciąż to samo niebo nad nami.
Trzepie mnie od wewnątrz, aż do bólu.
Sen. „Jest i M-a, jednak żyje, ale trzeba się nam liczyć z tym, że każdego dnia może od nas odejść. R-ce przyjechali do Kanady. Siedzimy wszyscy razem u J-ów. A więc to wszysto, co się niedawno wydarzyło, jest tylko jakąś mistyfikacją. M-a wygląda tak, jak zapamiętałem Ją z dzieciństwa. Jeszcze nie ma siwych włosów. Uśmiecha się nieznacznie, jakby była lekko czymś zażenowana. I nie ma w Niej cierpienia! I to jest najważniejsze!”
Pierwsza trzydzieści cztery. Ach, jaka szkoda, że to był tylko sen!
Myślami wciąż TAM. Próbuje kontynuować „Szczurowisko”.
W „Gazecie” wywiad z Jackiem Moczulskim, przewodniczącym Konfederacji Polski Niepodległej. Jego interlokutor sceptycznie nastawiony do działalności KPN-u, uważa Moczulskiego za fantastę, uważa go za hurra-optymistę w kwestii już niezbyt odległego odzyskania przez Polskę niepodległości. Najwyżej za kilka lat!
Śmiejcie się wy wszyscy, jakże małego ducha. Niedowiarki, tromtodratcy super-realiści. Śmiej się i ty, pajacu! A później, jak jeden mąż, kiedy już wybije się Polska na Niepodległą, skwitujecie ten fakt wzruszeniem ramion i krótkim:”Phi! Przecież to było do przewidzenia”.
I tak się stanie. Już niedługo! Niech ja skonam, niech ja…
NIEDZIELA; 11 GRUD. ‘88
Po niespełna dwóch tygodniach J. wraca z Polski. Dziś o piątej przylatuje z Frankfurtu do Toronto. Żre mnie ciekawość, wrażenia jakie stamtąd przywiezie i jednocześnie gryzie mnie poczucie winy, że z nim nie pojechałem na pogrzeb.
Wczoraj z A. z wizytą u jej koleżanki z pracy. Wl. Jest Słowaczką. Mówię jej, że dla nas Polaków czeski język jest śmieszny, a ona kompletnie nie rozumie co mam na myśli.
Poranna krzątanina. Najpierw buzująca woda w łazience. Czułe monologi skierowane do kota, zwierzaczka futerkowego Dakoty. Potem już tylko trzaskanie garnkami i nalewanie mleka.
Ruszył dzień i nabiera rozpędu.
Szczury na dachu stodoły spijają łapczywie poranną rosę. Włażą na siebie, tratują się nawzajem, aby zdążyć przed wschodzącym coraz wyżej słońcem, które zabierze im tę wilgoć z dachu pokrytego słomą. Cała jego powierzchnia pulsuje żywą, szarobrunatną masą. – jedna z końcowych scen „Szczurowiska”.