Komuś kto nie wychował się przy dźwiękach muzyki Led Zeppelin, Deep Purple czy Pink Floyd trudno będzie zrozumieć mój zachwyt nad filmem Wojciecha Hasa „Rękopis znaleziony w Saragossie”. Jakiż to może być związek między obrazem stworzonym przez reżysera z siermiężnej wówczas Polski (1964 rok), a brzmieniem awangardowego rocka? Co więcej, film ten powstał w oparciu o powieść hrabiego Jana Potockiego, uczonego, pisarza, żołnierza, podróżnika i fantasty, który żył na przełomie 18 i 19 wieku. A więc dawno, dawno temu kiedy gitara i gra na niej kojarzyła się zgoła inaczej.
A jednak jakiś związek tutaj zaistniał skoro może już nie książką Potockiego, a jej filmową adaptacją zachwyciła się Europa i Ameryka w czasach dość dziwacznych, bo zafascynowanych subkulturą hippiesów, używkami typu LSD i „religią” tworzoną przez Timothy’ego Leary (psycholog, gorący orędownik psychodelicznych narkotyków).
W moim przekonaniu, bez zdradzania intrygi filmu, „Rękopis…” ma właśnie strukturę snu na jawie, psychodelicznej podróży w nieznane.
Naturalnie rodzimi hippiesi wąchając tri czy butapren nie mieli szans na przeżycie podobnych doznań, nie mówiąc już o tym, że prawdopodobnie rzadko chodzili do kina. Stąd popularność filmu w Polsce bynajmniej nie oszałamiała.
I tak oto byliśmy świadkami kolejnego paradoksu polskiego kina: obraz Hasa stał się daleko bardziej popularny poza granicami kraju, mimo że rozpowszechniana tam wersja była o całe pół godziny krótsza. Na tę dłuższą, krajową, Ameryka musiała trochę poczekać bo okazało się, że kopia oryginału jest w fatalnym stanie i trzeba było ją zrekonstruować. Podjął się tego założyciel kultowej grupy Greatful Dead, Jerry Garcia. Jego starania przerwała nagła śmierć i dopiero kolejni wielbiciele dzieła Hasa – reżyserzy Martin Scorsese i Francis Ford Coppola zrealizowali ten zamiar do końca.
Wysiłek i koszta opłaciły się. Nowo odkryty film miał w 1996 roku swoją premierę i ponownie po ponad 30 latach zachwycił widzów i krytyków filmowych.
Byłem niejako świadkiem tego sukcesu gdy Cinemateque Ontario (organizator torontońskiego festiwalu filmów) poprosił mnie o pomoc w promocji filmu tutaj w Toronto. Przy wypełnionej sali kina Jackman Hall oglądaliśmy przygody kapitana gwardii walońskiej Alfonsa van Wordena (w tej roli Zbigniew Cybulski), który przez przypadek trafia do opuszczonej oberży gdzie znajduje tajemniczy rękopis. O dziwo jest to historia jego dziadka na tyle ciekawa, że nawet wrogowie zamiast go aresztować pogrążają się w lekturze.
Nigdy wcześniej, ani też później nie było w polskim filmie tak rozbudowanej i skomplikowanej intrygi. Należy ją uważnie śledzić bowiem ma ona postać czegoś co być może wielu z nas doświadczyło w dzieciństwie. Otóż wyobraźmy sobie, że otrzymujemy w podarunku sporych rozmiarów pudełko i zaintrygowani otwieramy go by znaleźć w nim mniejsze pudełko, a w nim jeszcze jedno i jeszcze jedno. Łatwo jest się w tym wszystkim pogubić zanim dotrzemy do tego właściwego. Na szczęście Wojciech Has znakomicie panuje nad sytuacją i każda opowieść wynikająca z następnej nie nudzi ani nie zniechęca.
Pomagają mu w tym aktorzy, którzy w każdej nawet najmniejszej roli dają prawdziwy koncert gry. Wymienienie wszystkich nazwisk zajęłoby pewnie pół strony, więc wystarczy wspomnieć, że reżyser zaangażował same gwiazdy ówczesnego polskiego kina i teatru (Gustaw Holoubek, Beata Tyszkiewicz, Adam Pawlikowski, Leon Niemczyk, Franciszek Pieczka, Kazimierz Opaliński, Iga Cembrzyńska, Barbara Kraftówna, Wiesław Gołas, Bogumił Kobiela, Elżbieta Czyżewska – że wspomnę tylko tych najważniejszych).
Dla wielbicieli muzyki prawdziwą gratką będzie fakt, iż oprawę muzyczną stworzył sam Krzysztof Penderecki.
Piętrowa narracja „Rękopisu…” ma w sobie właściwie wszystko co potrzebuje dobry film w gatunku „płaszcza i szpady”. Są tam więc pojedynki, pogonie, małżeńskie zdrady, magia i zdarzenia niezwykłe. Film jednak nie przeraża pomimo licznych trupów, szubienic, inkwizycyjnych tortur, a wręcz przeciwnie – często nas bawi i skłania do filozoficznych refleksji. Tego właśnie prawdopodobnie chciał hrabia Potocki i nikt pewnie nie mógł lepiej zrozumieć jego intencji niż Wojciech Jerzy Has, który nazwał produkcję filmu „Szalonym snem, trwającym trzy godziny i zarazem wędrówką po Hiszpanii. Hiszpanii położonej wtedy między Częstochową a Wrocławiem”. Zachęcam gorąco do tej wyprawy.
Janusz Pietrus
Link do filmu:
https://www.youtube.com/watch?