Czytam wciąż Tyrmanda, nie więcej jak po kilka stron dziennie, a czasami tylko po kilka zdań. Boże, ileż tam trafnych spostrzeżeń nt. tamtejszej, polskiej codzienności roku 1954-go. Ileż w tym bólu, samotności i rezygnacji. Ileż biernego oporu wobec zakusów Świetlanej Idei. I to ciągłe szukanie granicy kompromisu, jak żyć, żeby zachować w sobie, jak najwięcej siebie.
Wczoraj w księgarni „Związkowca” kupiłem „Złego” i najnowszą powieść Milana Kundery. Muszę poświęcić więcej czasu na czytanie. Ale jak to zrobić? Wyrwać na siłę, tymi moimi, coraz gorszymi zębami?

Dzwonił pan To-k, małżonek pani A-i. Złożył mi życzenia imieninowe. Moi uczniowe. Bardzo mili i tacy oboje ładni (dosłownie), tą szlachetną „ładnością” ludzi wrażliwych i wykształconych. On jest architektem, a ona biologiem. Oby im się tu powiodło! Bo słyszałem, że niektórym znaleźć zatrudnienie w swoim zawodzie jest bardzo trudno. Aż taka hermetyczność. Podobno nie dopuszczają tych wykształconych poza Kanadą. Podobno.

Listy z Polski – straszna ponurość. Z tych listów przebija beznadzieja i słychać jęk, taplających się w błotnistej egzystencji ofiar Przodującego Ustroju.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Szkoda słów. Tylko łez nie szkoda.

Z niektórych „Variety Store” wycofano papierosy marki „Winston” i „More” ze względu na zbyt dużą zawartość nikotyny i substancji smolistych. To instytucje rządowe dbają o nasze zdrowie! Znam tę troskę, którą przez 33 lata sprawował nade mną tamten (nie)rząd składający się z politycznych alfonsiaków i dziwek. Nie daj Bóg, żeby i tu zaczęli się o nas nadmiernie troszczyć i po wycofaniu co mocniejszych używek zaczęli wycofywać „niezdrowe” moralnie lektury i filmy z księgarń, bibliotek i kin!
Może nawet już niedługo wprowadzą nam do samochodów blokady nie pozwalające na przekraczanie prędkości i początkowo po upomnieniu nas, nagle „coś” wyłączy nam silnik. I dopiero po zapłaceniu wysokiego mandatu, aż nadto wysokiego, będziemy mogli jechać dalej. Skóra cierpnie, nie tylko na du…

Niektórzy mówią, że to nie przejdzie. Skąd ta pewność, króliczku, wróbelku i myszko?

Wczoraj odwiedziła nas M-ka, córka Wł.S i E.(dziś Z.) z mężem i 18-to miesięcznym Dustinem (imię jest efektem ich zafascynowania Dustinem Hoffmanem). Od dwóch dni są w Toronto. Przedtem spędzili jakiś czas w Niemczech, w Stuttgarcie. M-ka zmieniła się nie do poznania. Pamiętam ją jeszcze jako małą dziewczyneczkę, a teraz „przemieniona” nagle w 22-letnią, pełną wdzięku niewiastę. Robi wrażenie! Nie mogę się nadziwić, że mogła zajść aż taka metamorfoza!
Ofiarowałem się jej mężowi w bezpłatnym zdobyciu prawa jazdy. Niewiele to, ale zawsze jakaś tam pomoc. Wymieniamy emigracyjne doświadczenia, bardzo podobne, więc sprowadza się ta nasza rozmowa do zwykłego gadu-gadu. Później odwożę ich do piwnicznego locum przy Wilson Ave. i Allen Rd. Powrót w deszczu i wśród pędzących samochodów prowadzonych przez narwanych gówniarzy.

„Miłość w Niemczech” z Danielem Olbrychskim w reżyserii Andrzeja Wajdy. Wstrząsające! Cóż więcej można jeszcze powiedzieć o tamtym czasie, czasie zagłady, kiedy śmierć stała się wręcz banalna i tam w Europie lat czterdziestych, mało na kim robiła wrażenie.

Przez szacunek dla ofiar, lepiej zamilknąć na ten temat.

Wcześniej oglądaliśmy kabaret Jacka Fedorowicza. Świetny pomysł przeróbki dziennika telewizyjnego. Dialogi są jego autorstwa – przepiękne! Cóż może być lepszego niż śmiech z pozującego na bardzo poważnego i całkiem serio gnębiciela narodu, w tym wypadku, rządzących nami partyjnych pomazańców, duchowych gnomów, nie mających społeczeństwu nic do zaproponowania poza terrorem i czczym gadaniem. („Jak Partia mówi, że da – to Partia mówi!”). Śmiech przynosi ulgę zniewolonym w ich cierpieniu. O tym wiedziano od początku istnienia władzy. Dlatego władca utrzymywał nadwornego błazna.
Jednym z takich błaznów jest ten J.F.
Bez obrazy!

MAJ

PONIEDZIAŁEK; 1 MAJA ‘89
Czterdzieści skłonów z nogami przy ziemi. Ale to ćwiczenie mięśni brzucha, chyba nie nazywa się skłonem. Nie chcę wygladać jak ramol, taki facio po czterdziestce, któremu „zacięło się życie”. Łysiejący z brzuchem wiszącym do kolan. („Witaj brzusiu, żegnaj…”). Na łysinę nie znam żadnych ćwiczeń, więc pozostają ćwiczenia czysto cielesne, a pośrednio i duchowe, jako że w zdrowym ciele…
Po tych czterdziestu siadach wiem, że mam jeszcze mięśnie, niby napięte, odświeżone i zaraz ciach, na równe nogi. Robię skłony, a po nich pompki – na początku było ich tylko dwadzieścia i zaraz padałem na ryło. Dosłownie. A teraz to ho! ho! (Więcej tego”ho! ho!” niż trzydzieści pompek bez przerwy). Na koniec skakanka i już jestem po ćwiczeniach.
Oto jeszcze jeden przejaw próżności, zwłaszcza, że resztę dnia spędzam za kierownicą albo na kanapie z książką lub oglądając TV. Żadnego ruchu. I to się kiedyś na mnie zemści. Oby nie za bardzo!

W „Gazecie” reportaż z Sowiecji czyli z „kraju rad” (bo oni wszystkim radzą, tylko sobie nie mogą poradzić np. jak zapewnić ludziom w miarę znośne życie). Jednym słowem całe kołtuństwo dawnej Rosji z jej współczesną odmianą – socjalizmem.
Rozpacz milionów zainfekowana innym milionom, poza granicami ich monstrualnego państwa.
Odwiozłem A. do szpitala. Jeszcze przez chwilę siedzieliśmy w samochodzie i nagle A. spojrzała na mnie tak, jakbyśmy mieli się już nigdy nie spotkać, jakbyśmy żegnali się już na zawsze! Przecież idzie na prosty zabieg blokady, uśmierzenie bólu prawego ramienia. Już jutro ma wrócić do domu, więc skąd u mnie tak dramatyczne skojarzenia, niejako nieodwracalne, „ostateczne”.
To tylko, jak zawsze, moje czcze dramatyzowanie.
Poza porodem A. dotychczas nigdy nie musiała iść do szpitala. Zazwyczaj mnie spotykało to „szczęście”, aż w nadmiarze! I może stąd wzięło się to moje przykre wrażenie.
Zadzwoniła o jedenastej i powiedziała, że zabieg przewidziany jest na czwartą po południu. Do tej pory ma być bez picia i jedzenia.
Telefon milczy jak zaklęty. Nikt nawet nie pyta o lekcje, egzaminy. Może myślą, że i tutaj 1 Maja jest świętem?
Wczoraj ze Zby. na „Mississipi Burning” z, m.in. Gene Hackmanem. Film nagrodzony Oscarem, jest to rzecz o rasizmie, który jest jednym z koszmarów ludzkości, jest, jak się mi wydaje, próbą uproszczenia pewnych problemów, szukania uzasadnienia swoich niepowodzeń z powodu innych np. – Czarnych, Żydów, Białych, Polaczków, Ruskich, Szwabów etc. Na dobrą sprawę, lista może być bardzo długa, a na upartego nie mieć końca, gdyż powodów niezadowolenia może być niezliczona ilość.
Później pojechaliśmy do kościoła. Po mszy „Za Ojczyznę” wystawiono monodramę pt. „Prządka” w wykonaniu p. Marii Dłużewskiej – aktorki, jak się określiła, niezależnej. „Prządka” to monolog kobiety styranej pracą, samotnie wychowującej dziecko. Za piętnastominutowy przestój w pracy, na znak solidarności z innymi robotnikami, ukarana zostaje 3 miesięcznym wyrokiem więzienia. To jest drakońska kara! To jest tresura! To jest Polska zamieniona w sowiecki „kiszłak”.
Zaraz po piątej dzwoniła A. Wciąż czeka na zabieg. Głodna, zmęczona i wyczerpana psychicznie. W żaden sposób nie można jej pomóc. Jeśli to potrwa dłużej gotowa jest wyjść ze szpitala. I co dalej? Moje próby perswazji zdają się skutkować. Najgorsze jest to wyczekiwanie na coś, czego się tak do końca nie zna. Trochę jak na wykonanie wyroku śmierci. Oczywiście, po śmierci nie ma już odwrotu. Oczywiście, przesadzam z tym porównaniem!
Rozmawiałem z O. Jego starczy głos. Taki sam jak przed laty śp. Dziadka. Ja też będę mówił takim samym głosem jak oni obaj. A może nie będę? Może nie zdążę już?

Wisi nade mną niedokończone „Szczurowisko”, ale nie jak miecz Damoklesa – na szczęście!

WTOREK; 2 MAJA ‘89
Razem ze Zby. u J-ów. Ag. zadzwoniła do A. Rozmawialiśmy z nią przez chwilę. Na szczęście ma dobre samopoczucie. Trochę jeszcze posiedzieliśmy i przed jedenastą z powrotem do domu. Na autostradzie, w śródmieściu zamknięty pas ruchu. Zmęczony, jechałem jak nowicjusz. Niewiele brakowało, a zderzyłbym się na Gardinerze z samochodem włączajacym się do ruchu.
Aż do samego domu uciążliwa senność.
Zabrałem się za czytanie „Dziennika 1954” Leopolda Tyrmanda i czytając do pierwszej, najwyraźniej nienasycony nikotyną, wypaliłem nachalnie kilka papierosów. A później, przed snem szklaneczka wina i w nicość.

Zby. do szkoły, jak najprędzej, żeby nie tracić czasu i zabrać się do pisania „Szczurowiska”. Około dziewiątej przerwałem gryzdanie i postanowiłem wyciąć wreszcie tę moją, jakże męczącą, nieznośną bolesność – odciski. Najpierw ten odnowiony, podchodzący mieszanką krwi i materii, a potem ten odcisk, niejako „dyżurny”, mniej dokuczliwy od „odnowionego”, ale także dający mi do wiwatu, zwłaszcza w czasie upałów i przy niskim ciśnieniu atmosferycznym.
Wymoczyłem tę swoją stopę rachityczną, ten niepojęty do końca, skutek choroby Heinego-Mediny zwanej też „paraliżem dziecięcym” lub krócej „polio”, wymoczyłem przez ponad pół godziny i ciach żyletką, ale tylko z wierzchu, jak najdelikatniej, tnąc głębiej można się przyprawić o ból nagły, wywołujący szok chwilowy, ale zapadający w pamięć, jak wszystko co nagłe i niespodziewanie bolesne. Więc sunę ostrzem po wierzchu tej zrogowaciałej narośli, delikatnie, jakbym rozbrajał jakąś bombę megatonową, trzymając żyletkę coraz bardziej potniejącymi palcami, jadę do końca. A potem wykałaczką zanurzoną wcześniej w spirytusie, wygrzebuję krwistoropną maź, albo jak kto woli, brunatno-krwisty dżem i dalej kawałkiem papieru toaletowego wysączam resztki wydzieliny i z satysfakcją domorosłego chirurga przyglądam się tej osuszonej, wielkiej na dwa łokcie dziurze „poodciskowej”.
Potem biorę się za ten drugi odcisk „dyżurny”. Ten z kolei oskubuję z wierzchu, delikatnie, co-nieco, bo i tak się zaraz odrodzi i dopiero, kiedy nabierze bardziej okazałej formy, zrobię z nim to samo co z tym pierwszym. Wycieram stopę, zakładam skarpetkę i but.
Ulga wielowykrzknikowa. Ale nie na długo!

ciąg dalszy za tydzień