Polskość to wspaniała idea. Od wieków. Jedyna taka w świecie, dodajmy, choć kraj od trzystu lat bieduje, ludzie tłamszeni są intelektualnie w sposób wprost koszmarny, a ich państwo upada z hukiem.
Współczesne państwo mam na myśli. Notabene czy upada z hukiem, czy już przewróciło się i cokolwiek aktualnie obserwujemy między ujściem Świny a szczytem Rozsypańca, to po prostu drgawki kloniczne przed zgonem – tego póki co rozstrzygnąć się nie da. Biologia tak działa, że żywi jesteśmy nawet na minutę przed zgonem – i to samo dotyczy organizmów państwowych.
Jeszcze raz zatem: polskość to wspaniała idea, choć kraj od trzystu lat bieduje, przenoszono nas z miejsca na miejsce niby dziecięcą zabawkę, zaś obywateli tresuje się dziś do głupoty i posłuszeństwa, tłamsząc intelektualnie.
DOBRO ZAWSTYDZONE
Zapewne – między innymi – ta właśnie konkluzja już przed laty wzbudziła we mnie pytanie, zmuszając do poszukiwania odpowiedzi: czemuż ziemia nadwiślańska tylu zdrajców toleruje, nosząc (i znosząc) tak wielu nikczemników? Warto wiedzieć takie rzeczy, naprawdę. Dla zdrowia psychicznego. Dla możliwości wyjścia raz na zawsze z poznawczego dysonansu. Dla konieczności skatalogowania potrzeb – bez czego mowy przecież nie ma o próbach tworzenia recept, ważeniu lekarstw i wdrażania skutecznych terapii. I tak dalej, i tak dalej. Więc.
Więc, moja odpowiedź brzmi: ziemia nadwiślańska toleruje zdrajców, a nikczemników znosi (i nosi), ponieważ nie chciała wieszać ich ojców i batożyć matek. A to, gdyż dobro wstydzi się przemocy, zło przemocą stoi.
Idźmy dalej. Otóż obiecałem na dziś zawracanie Państwu głowy tak zwanymi szczepionkami. Postanowiłem jednakowoż zacząć od innego wątku. Mianowicie od artyzmu. Precyzyjniej: od artyzmu przynależnego artystom. Jakkolwiek groteskowo by to nie brzmiało. Powody mam, zatem mam prawo przełożyć temat zasadniczy. Zasadniczo mam prawo. I to nawet jeśli żal porzucić komentarz do cytatu z najlepszejszego (tak dokładnie, najlepszejszego) w świecie całym (plus po ciemnej stronie Księżyca), ministra od zdrowia człowiekowatych nadwiślańskich, cytuję: “Pacjentowi należy się opieka”.
Owszem, pan Niedzielski Adam to powiedział. Tak jest, osobiście. Tak, sam na własne uszy słyszałem, gdy słowa te wymawiał. Powiem więcej: gdybym, słysząc Niedzielskiego, nie siedział, niechybnie upadłbym.
WALCEM, POWOLI
W takich okolicznościach dopiero do mnie, leżącego pod biurkiem, dotarłaby propozycja Fauciego Anthony’ego, najlepszejszego specjalisty (tak dokładnie, najlepszejszego) w świecie całym (plus po jasnej stronie Księżyca) od wirusów wszelakich, by termin “osoba w pełni zaszczepiona” zamienić na “osoba aktualnie zaszczepiona”.
Co to pierwsze (Niedzielski) mówi nam o rzeczywistości? Że śmieszny gość z człowieka ministra pana naszego od zdrowia. Co o tym samym mówi nam to drugie (Fauci)? O tej samej rzeczywistości? Że mamy wariacje szczepionkowe potrwają dłużej, niż nam się zdaje. I dłużej znacznie, niż to obiecywano rozpoczynając akcję “wyszczepiania” ludzkości. Na “szczepionki” przyjdzie zatem pora w przyszłym tygodniu, a teraz przejdźmy do artystów. Czy tam po artystach przejedźmy się. Walcem, ktoś pyta? Może być. Czy tam innym czołgiem. Powoli i bez miłosierdzia. Zasłużyli sobie.
Otóż, tak mówią, podobno film “Benedetta” w reżyserii Paula Verhoevena, słuchajcie, słuchajcie: “Ujawnia, liczące wieki, grzechy instytucji”. Instytucji Kościoła. Katolickiego nie wyłącznie, lecz w pierwszym rzędzie tego właśnie Kościoła, depozytariusza wartości, jakich ludzie opętani nowoczesnością nie szukają już, nawet ze świecą. A jeśli ktoś czegokolwiek jeszcze dziś szuka, to prędzej niż wartości, szuka ukradzionej mu świecy.
Nie zamierzam oglądać zatem historii siostry Carlini, w pewnych kręgach nazywanej “największą skandalistką w historii Kościoła”. Tym bardziej oglądać w wersji artystycznej, autorstwa holenderskiego prowokatora filmowego.
NURKIEM BYĆ
Nie trzeba zaraz nurkować w szambie, by wiedzieć, że szambo cuchnie. Uważam tak od lat. Acz Dawid Dudko (redaktor Onet Kultura) zanurkował. Co poczuł? Voila: “Paul Verhoeven w swoim stylu miesza sacrum z profanum, prezentując ogromne pokłady dystansu. Historię samozwańczej świętej i wyklętej lesbijki podlewa kiczem i krwią z “Czwartego człowieka” oraz satyrą z “Żywotu Briana”. Z tej bardzo inteligentnej zabawy erotyczno-religijnym thrillerem wyłaniają się poważne choroby Kościoła: egoizm, walka o wpływy, hipokryzja, homofobia, mizoginizm, patologie jako skutek tłumionej seksualności… Klątwa tak XVII jak i XXI w., podobnie przez wielu duchownych lekceważona”.
Nastawienie szambonurka nie wymaga myślę żadnych wyjaśnień. Poniżej zaś opinia innego pływaka-profesjonalisty: “Paul Verhoeven uczynił fragmenty biografii katolickiej mistyczki nośnikiem bezlitosnych drwin. Melodramat, romans, erotyk, thriller; komety, bluźniercze masturbacje, epidemie i gromiący wrogów mieczem Jezus bez penisa. Przede wszystkim jednak: tłusta, mięsista satyra na kwestie problematyczne, istotne i niepokojąco aktualne. A do tego, uwaga, najpewniej jeden z najbardziej osobistych filmów reżysera (pełna swoboda twórcza!), wziąwszy pod uwagę jego fascynacje i literacką twórczość (Michał Jarecki).
Dodajmy, że Gerard Soeteman, holenderski scenarzysta, współpracujący z reżyserem przy ośmiu poprzednich filmach Verhoevena, zdystansował się od projektu i poprosił o usunięcie nazwiska z napisów końcowych, ponieważ uważał, że: “Zbyt duża część historii skupia się na seksualności”.
W OGÓLE KAZACZOK
Ja powiem tak: niedobrze, że Verhoeven ujawnia to, co ujawnia, ponieważ ujawniając – w sposób, w jaki to czyni – kłamie. Inaczej: omija prawdę łukiem tak szerokim, jak tylko szeroko prawda ominąć się pozwoli. Dobrze natomiast, że w ogóle coś ujawnia. Ujawnianie, pozorom wbrew, to u artystów wcale nieczęste zjawisko. Artysta i wizja artysty, czy tam wizje, wręcz tłum wizji i zjaw, i te głosy w artystycznym łbie, głosy mówiące artyście jak postrzegać siebie i innych, jak rzeczywistość bliźnim opowiadać, i w ogóle co i jak że o to chodzi – to mieszanka dość, powiedziałbym, eksplozywna. Nie róbcie tego w domu i tak dalej. Taśma filmowa na podorędziu do tego, czy co tam dziś wykorzystuje się, kręcąc filmy, plus temat zręcznie ujęty, i w ogóle och, ach, kazaczok. Więc.
Więc okay. Więc dobrze. Więc nie wspominajmy nawet o obrazie świata, jakim być powinien. Więc bandyckie prawo artysty, by widzieć świat takim, jakim widzą go oczy artysty, a nie takim nawet, jakim świat jest de facto. Nie wolno przesadzać z tym, co jest, skoro dziś dokumentalistą stać się może każdy byle smartfon, czy tam każdy właściciel smartfona, to niech sobie dziewczęta i chłopcy świat pokazują. Sobie nawzajem. Znajomym na Facebooku też. Rodzinom swym patchworkowym. Mamusi trzeciej i tatusiowi drugiemu, i córeczce, nie pamiętam której, tatusia nie pamiętam którego. Żadne dokonanie, naprawdę. Ale ujawnić oblicze świata, jakim widzi świat sam artysta? On sam? W sensie on jeden pojedynczy, reszta precz? To już wyzwanie. Normalnie: artystyczne.
REKORD OTWARCIA
Dorzucę wszak jedno pytanie, mam nadzieję inspirujące do refleksji poznawczej. Otóż gdy ujawniać “liczące wieki grzechy instytucji Kościoła”, to wtedy dobrze jest. Wszelako jest “kalizmem” w każdym przypadku, “kalizmem” szkaradnym, obmierzłym, plugawym i obleśnym, wreszcie absolutnie nieuprawnionym “kalizmem”, jest ujawniać, liczące pokolenia, grzechy rodziców dzisiejszych “elit”. Prawda, że dialektyka żyje wiecznie? Niczym Lenin?
Żyjemy w świecie, w którym kinowym hitem frekwencyjnym staje się ten czy tamten film nie dlatego, że wartościowy, ale dlatego, że setki tysięcy widzów zapędziła nań reklama, odwołująca się do seksu. Proszę? Że reklama temu właśnie służy? Do przerabiania nie-klientów na klientów i zaganiania jednostek przerobionych na tłum w stronę kas? Owszem, po to reklama jest, aleć to, co jest, każdy przecież widzi – niczym znanego konia. Natomiast co na miejscu konia stać powinno, i dlaczego bynajmniej nie koń, przestało jak się wydaje interesować kogokolwiek.
Ale ad rem: tylko przez pierwsze trzy dni, “Dziewczyny z Dubaju” obejrzało w Polsce niemal 300.000 widzów. Ho-ho, tak-tak: blisko sto tysięcy kobiet i mężczyzn dziennie, pragnęło prześledzić na własne oczy, jak młode Polki, odwołujące się do walorów w postaci nóg długich do samego nieba oraz odzienia na tyle skąpego, by odsłonić miejsca, w których te nogi łączą się ze sobą – radzą sobie z tym czy tamtym szejkiem, szczycącym się z kolei portfelem obszerniejszym od ładowni tankowca, a zasobnym jak nie przymierzając arabskie złoże ropy naftowej.
PRZEKLINANIE NARODU
Film, dodajmy, sklasyfikowano jako największy polski hit minionego roku – mimo iż wszedł na ekrany z końcem listopada. “Dziewczyny z Dubaju” oglądają dziś widzowie w krajach skandynawskich, a także w Niemczech, Wielkiej Brytanii, Holandii, Irlandii, Belgii, Luksemburgu. Oraz na Islandii.
Co za sukces. Ewidentnie, sukcesy kinematografii nadwiślańskiej powalają na kolana świat cały. To znaczy, cały świat nie może przestać się śmiać. Z czego właściwie? Może z narodu polskiego? “Przeklęty naród. Spuścizna szlacheckiej złotej wolności i feudalnej pazerności kościoła katolickiego” – jak nas określił aktor Chyra Andrzej, publikując przy okazji autoportret z przypinką w klapie w barwach ideologii LGBT. Nie ma to jak sobie szczeknąć, opisując nieznany bliżej fragment rzeczywistości.
Weźmy do rąk (ostrożnie!) portal <gwiazdy.wp.pl>. “Andrzej Chyra umieścił na Instagramie wpis, który może oburzyć wielu Polaków. Znany aktor zwraca w nim uwagę na pewne niedoskonałości naszego narodu”. Ładnie napisane. Modelowa koncyliacja, dałoby się powiedzieć. Dalej czytamy: “W komentarzach pod wpisem Andrzeja Chyry jeden z internautów rozwinął myśl aktora: Polacy nie uczą się na błędach historii, ale wytykają innym wąsy, ale jak już ktoś im wytknie, to się obrażają. Zaściankowość, ultrakatolicyzm, homofobia, ksenofobia, zajadłość, egoizm. To przykład typowego zwykłego Polaka – czytamy (pisownia oryginalana)”.
W rzeczy samej, pisownia bardzo nalana. Poza brzegi, można powiedzieć. Przelana. Tak bardzo oryginalana, że aż pić się odechciewa. Czegokolwiek. Serio, serio. Choćby spirytusem mnie częstowali.
***
Widać dziś, wyraźniej chyba niż kiedykolwiek dotąd, że trafiają się wśród nas ludzie potrzebni, nawet niezastąpieni nawet, ale mamy również niezliczone tłumy takich, którzy jedno co potrafią, to w sposób niewyobrażalny kaleczyć naszą wspólną przestrzeń. W sumie stwarza to sytuację, uniemożliwiającą poważną wymianę myśli oraz opinii. Bo jak i o czym rozmawiać z, dajmy na to, Chyrą Andrzejem, nie ustaliwszy wcześniej, czy prezentowane przezeń deficyty intelektualne ograniczają się do kory mózgowej, czy sięgają raczej pnia mózgu? Innymi słowami: czy przyszłością artyzmu są art-naziści?
Krzysztof Ligęza
Kontakt z autorem: widnokregi@op.pl