Zmora to jest taka demoniczna istota, która męczy ludzi podczas snu dusząc ich i wysysając z nich krew. Szczególnie dużo zmór grasuje na Śląsku. Jako dziecko słuchałam barwnych opowieści o zmorze, która dusiła w nocy pana Luksa. Ta zmora to była sąsiadka, która nie tylko dusiła po nocy, ale i miała złe spojrzenie. I jak łypnęła tym złym okiem, to choroba gotowa. Więc ta sąsiadka w nocy przemieniała się w słomkę i przez dziurkę od klucza przeciskała się do domu pana Luksa. Jak już go tak poddusiła i napiła się jego krwi, to znów jako słomka wychodziła przez dziurkę od klucza. Wtedy zamki do domów miały duże klucze, i dziurki były tak duże, że można było przez nie zaglądać do środka. Żona pana Luksy tę sąsiadkę prześlizgującą się jako słomka przecięła nożyczkami. Ał! Głowa sąsiadki spadła do mieszkania, a nogi do sieni. I to był koniec zmory. Po latach dowiedziałam się, że sąsiadka wyjechała do Niemiec na stałe w ramach łączenia rodzin. Pan Luksa przestał palić papierosy, o dziwnej nazwie ‘sport’, a tym samym przestał kaszleć i dusić się po nocy. No niby ludowe beranie, ale coś w tej zmorze jest. Bo tak.
Jedna zmora co mnie dusi, to okropne zimno. U nas to nazywają ‘deep freeze’. Trudno jest znaleźć polski odpowiednik. Słowniki podają ‘zamrażarka’. Ale w kontekście zamrażarki nie za bardzo można określić pogodę. Co prawda wszyscy zrozumieją, jak powiemy ale dzisiaj jest na dworze zamrażarka, ale nie jest to forma przyjęta. Już lepiej powiedzieć ‘siarczysty mróz’. No więc ten siarczysty mróz mnie tak zatkał, że myślałam, że mnie inna zmora zwana covid zaatakowała. No zupełnie nie mogłam oddychać. Wróciłam szybko do domu. Mąż się wcale nie zdziwił. Z satysfakcją powiedział – A nie mówiłem?
Fakt, przestrzegał mnie przed wyjściem. A ja myślałam, że on sobie tylko tak wymyślił, żeby spokojnie po raz kolejny oglądać i przekładać znaczki pocztowe w albumach. Mówi mi, że jako dziecko i młodzieniec zbierał znaczki. Potem nie miał na to czasu, a teraz wraca do tego co lubi. Ja też, Zawsze lubiłam chodzić. Daleko. Zobaczyć co za horyzontem. A tu masz. Jedna zmora to mróz siarczysty, druga to covid. Jak już złapałam oddech po tej niefortunnej próbie pójścia na spacer przy temperaturze -18, odczuwanej jak -25, odezwała się druga zmora. Mój mąż dostał i temperatury i kaszlu. Główka go też bolała. I kości. Wpakowałam go do łóżka z ziółkami z lipy, miodem i cytryną. A ten mi mówi, że to ja go zaraziłem, bo pewnie przywlokłam wirusa z moich pieszych wycieczek. Też coś! Mówię mu, że pewnie wirus przykleił się do znaczków, które akurat wczoraj przyszły w liście z poczty polskiej.
No i już trzecia zmora się skrada – domowe niesnaski. Pomna nauk z dzieciństwa przecięłam tę zmorę w pół wychodząc z sypialni. Słyszałam jak mąż stęka i kwęka, ale ponieważ nie było nikogo kto by się nad nim ulitował, to i szybko przestał i zasnął. Nazajutrz wydobrzał. Okazało się, że to nie był covid, tylko cudowne ozdrowienie poprzez unieszkodliwienie zmory. Tak, tak, trzeba się wystrzegać tych zmór jak ognia. A kysz, zgiń, przepadnij!