Towarzystwo przysłuchujące się rozmowie wybuchnęło śmiechem. A ona nic z tego nie zrozumiawszy patrzyła szeroko otwartymi oczami na rozbawionych biesiadników, aż towarzyszący jej pan dyskretnie nie wytłumaczył wciąż zdziwionej w czym rzecz, a ściślej, wyjaśnił znaczenie angielskiego słowa fart [wulg.pierdzieć]. Próbując zatuszować swoje zmieszanie zaczęła się głośno i bardzo spiczasto śmiać.
– Zaśmiała się hrabini po francusku! – skomentował to rudy „Szpicbródka”. – A swoją drogą, Polacy mają talent do działań przeciwnych osiągnięciu zamierzonych przez siebie celów.
– A konkretnie? – zapytał jego oponent, Andrzej Milczan.
-Bitwa Grunwaldzka – wspaniałe zwycięstwo, a zupełnie zaprzepaszczone, nie wykorzystane do końca, no, a potem prawie wszystkie nasze przegrane powstania narodowe, nie wyłączając warszawskiego. Gros tych działań odniosło wręcz odwrotny skutek do zamierzonego… Niepotrzebna, a wręcz lekkomyślna hurra-polityka. Z szablą na czołgi! I mamy to, co mamy! A będziemy mieli jeszcze mniej! Obym się mylił!
– Na szczęście jesteśmy w dobrym, międzynarodowym towarzystwie. Amerykański prezydent, premier Anglii, no i papież… Prawie cały zachodni świat nam sprzyja od czasu powstania „Solidarności”. Do nas należy dobre wyzyskanie tej, jakże sprzyjającej nam koniunktury. Żeby tylko nie stracić okazji! – powiedział to ktoś z przysłuchujących się tylko dyskusji, ktoś stojący w cieniu przy ścianie domu.
– Skłaniałbym się do bardziej pesymistycznej prognozy, a mianowicie takiej, że Rosja nigdy nie wypuści nas ze swojej orbity wpływów, a jeśli już, to na krótko i tylko pozornie. Prawie czterdzieści lat panowania w „Priwislanskim kraju” wystarczy, żeby się tam dobrze zainstalować, a liczenie na Zachód, zwłaszcza na Niemców, Francję czy Anglię, a tym bardziej na Amerykę… to już przerabialiśmy w trzydziestym dziewiątym i później, po Teheranie i Jałcie… Poza tym nie mamy elit, ludzi wpływowych, takich choćby, jakich mieliśmy po pierwszej wojnie światowej. Stajemy się, albo nim już jesteśmy… społeczeństwem postkolonialnym! Nie łudźmy się! – zakończył Zabiełło.
-Aleś zajechał, kolego! – powiedział głos należący do wysokiego faceta stojącego dotychczas w mroku. – Czy uważasz, że nie ma już wśród nas ludzi myślących, którzy mogliby spełnić rolę narodowych przywódców?
– Oczywiście, że są, ale…
– Ale co?!
– Ale nie da się działać w politycznej próżni.
– Nie rozumiem.
– Jak sobie wyobrażasz założenie organizacji ściśle zakonspirowanej, do której, koniec końców, musieliby wejść ludzie z różnych środowisk i aby mogła skutecznie działać, musiałaby być wolna od agentury. Nie zapominaj, że bardziej podejrzliwych od komunistów nie ma, no może jeszcze poza pospolitymi oprychami, kryminalistami, ale to i tak na jedno wychodzi. Komuniści, nim przejęli władzę przez cały czas działali w konspiracji, więc chcąc nie chcąc, wszędzie węszą spisek.
– A „Solidarność”?! Jednak utrzymała się prawie przez półtora roku. Dopiero stan wojenny położył kres jej działalności.
– Była utrzymywana przez komunistów, a nawet śmiem twierdzić, że i przez nich stworzona!
– No nie, panowie, to wychodzi na to, że już nic nie da się zrobić dla Polski? To co, należałoby usiąść i zapłakać?! – zapytał Andrzej Milczan.
– Dlaczego? Przecież siedzimy… a zapłakać zawsze możemy! Żarty na bok! Uważam, że wszelka konspira, a tym bardziej jakaś walka zbrojna, czy choćby tylko nękanie władz manifestacjami, do niczego dobrego nie prowadzi. Moim zdaniem, teraz należałoby się doskonalić, indywidualnie i zbiorowo. A pod pojęciem doskonalenia uważam solidne kształcenie się, a potem bogacenie się i dalej jeszcze lepiej kształcić swoje dzieci!
– Czyli „praca od podstaw”, uważa pan. Tak samo twierdził mój świętej pamięci tata – wtrącił inżynier Magdziarz. – A mówił to, jeśli mnie pamięć nie myli, w dwudziestm czwartym, w sześć lat po odzyskaniu przez Polskę niepodległości i proszę też nie zapominać, że byliśmy wyczerpani wojną z bolszewikami, a mimo to odbudowaliśmy kraj tylko dzięki zbiorowemu wysiłkowi całego narodu.
– I Matce Boskiej! – wyrwała się jedna z milczących dotychczas „mamusiek”.
Odpowiedział jej gremialny śmiech, krótkotrwały jednak, przyhamowany natychmiast po zreflektowaniu się, że jest on zupełnie nie na miejscu.
– A „Cud nad Wisłą” to co, to nie był prawdziwy cud?! – broniła swej racji starsza pani. – Przecież tych Ruskich to była przewaga i gdyby tak nie było, to już dawno byłoby po nas! Byśmy teraz po rusku gadali gdzieś pod Samarkandą czy innym Władywostokiem! I nie tak jak teraz!
-Racja! Zdrowie pani Irenki! Zdrowie! Niech nam żyje pani Matka! Wiwat Rzeczpospolita, wiwat Król!
– I ten starszy i ten młodszy!
– Wiwat wszystkie stany!
Niosło się po okolicy, mimo iż było już dobrze po pierwszej.
Patrzył nieprzytomnym wzrokiem na tablicę, a potem za okno na sunące monotonnie samochody po tej ich niby autostradzie i nagle zapragnął stąd wyjść. Wyjść – to za słabo powiedziane. Władysław zapragnął stąd wylecieć, nawet z hukiem! Drugi tydzień tej mordęgi, tego bezsensownego przesiadywania w klasie, gdzie czuł się jak „na tureckim kazaniu”. Dopiero teraz dobitnie pojmował znaczenie tego powiedzonka.
Wstał może zbyt gwałtownie, bo ich nauczyciel, ten „Chudzinka”, jak go przezywał w myślach, przerwał nagle pisanie na tablicy i spojrzał zaniepokojony w jego stronę, a wraz z nim pozostali, jakby wyrwani ze snu.
– Sorry, me… go something do.[Przyko, mnie… iść coś robić.] – powiedział zakłopotany.
– Oczywiście! Wcale nie musisz mnie o to prosić – dopowiedział z uśmiechem ich nauczyciel – Michael Rumm.
Władysław chcąc być już jak naprędzej na korytarzu szedł chaotycznie, ocierając się o nich wszedł nieopatrznie na torbę leżącą na podłodze i niewiele brakowało, a upadłby na dziewczynę siedzącą w pierwszym rzędzie. Po prostu nie mógł już wytrzymać tej całej sytuacji w jakiej się tu znalazł, nie tylko tu w klasie, ale w ogóle, w domu swojego syna, w Kanadzie! „Psiakrew! Myślałby kto, że sprawia mi przyjemność siedzenie w dusznej sali, wśród tych wszystkich młodziaków, ale i kilku starszych, nawet starszych ode mnie, też najprawdopodobniej przymuszonych przez własne dzieci do nauki tego cholernego języka! Nie! Dosyć już!” Gdyby tylko mógł wrócić, zrobiłby to bez wahania, a tak, musiał czekać do końca, bo wcześniej niż przed szóstą nie zjawiali się w domu, bo akurat właśnie dziś zapomniał zabrać klucz. „Psiakrew!” – przeklinając w duchu ruszył w stronę ubikacji.
Zamyślony, jeszcze raz układał sobie to, o czym powinien porozmawiać z Mariuszem, ale sam na sam, już nie w obecności synowej, bo wiadomo jak to jest z kobietami, że niby zawsze chcą dobrze, a potem wychodzi nie tak jak trzeba, jak z tym całym „ieselem” czy jak mu tam… Tak, jeszcze dziś powie kategorycznie, że albo załatwi mu pracę, najlepiej na budowie, bo na tym się akurat zna, a to, że tutejsze budowy różnią się z pewnością od tych w zachodniej Europie, a już na pewno od tych w Polsce to i tak nie ma w sumie większego znaczenia, bo jak mówią „Mądrej głowie dość po słowie”. Załapie w „trymiga”. Ostatecznie, ponad dwadzieścia pięć lat spędził na różnych budowach. Gdyby tak dostał dziesięć dolców na godzinę, to na miesiąc wyszłoby około dwóch patoli i jeszcze jakby popracował do końca ważności wizy, czyli około pięciu miesięcy… „Rany! To nawet przeliczając po pięćset złotych za dolara amerykańskiego, byłbym tam w Polsce jak jakiś szejk arabski albo maharadża!” – myślał siedząc na klopie, wcale nie za potrzebą, ale tak zwyczajnie, żeby gdzieś przysiąść i zapalić tego swojego „extra mocnego”, śmierdziucha strasznego i nieważne, że posądzano go nawet o jawne palenie jakiejś „trawy” albo innego, zakazanego zielska – jak mu mówili ci, co usłyszeli od innych znająch lepiej angielski – ważne, żeby zaspokoić swoją przyjemność, jedną z tych przyjemności, których z upływem czasu pozostaje nam coraz mniej.
A teraz miał to wszystko gdzieś, to silenie się na uprzejmości, a nawet umizgi, tylko dlatego, że nie zna ich języka i jest stamtąd, z tej gorszej części świata sponiewieranej przez komunizm czy tylko socjalizm. Ostatecznie to nie była jego wina, że Polska została podarowana temu nad wyraz sympatycznemu, w oczach Zachodu, wujaszkowi Józiowi…
Nie zdążył wypalić, gdy nagle włączył się alarm przeciwpożarowy. Natychmiast zgasił peta topiąc go w misce klozetowej i zabrał się do rozpędzania nagromadzonego w kabinie dymu. A to całe „ustrojstwo” „bipało” z coraz większą siłą, jakby za wszelką cenę chciało przywołać kogoś, kto zająłby się nim, dzikusem ze wschodniej Europy. I rzeczywiście wykukał sobie! Zamiast natychmiast opuścić ubikację i udawać, że nie ma i nie miał nigdy nic wspólnego z tym całym alarmem, stojąc wciąż machał bezradnie rękami, chcąc natychmiast rozproszyć nagromadzony w ubikacji dym, a co najważniejsze uciszyć to wyjące diabelstwo, aż nie zjawił się facet w roboczym uniformie i zapytał go o coś, czego Władysław nie mógł zrozumieć poza jednym słowem „smoke”[„palić]. I dopiero kiedy pokazał mu paczkę „extra mocnych”, ten gość mówił jeszcze coś do niego i nie widząc nawet krztyny zrozumienia w jego oczach, dał mu spokój, a w chwilę po tym wyłączył się alarm, a może wyłączył go nawet ten w uniformie – Władysław zastanawiał się nad czymś, co i tak nie miało już przecież żadnego znaczenia.
Nie bardzo wiedział co zrobić z czasem, gdyż do zakończenia zajęć zostało jeszcze ponad cztery godziny, a za chwilę miał się rozpocząć „lunch”, więc może wypadałoby się pożegnać, jeśli nie ze wszystkimi, to choćby tylko z rodakami, a przynajmniej z Markiem i Heńkiem – kumplem Marka. Ale zaraz pomyślał sobie, że dla nich, bez wątpienia, byłby to jeszcze jeden pretekst do wypicia, oczywiście na jego koszt. Zrezygnował z żegnania się z kimkolwiek, bo jak się już zdążył zorientować, tutaj znajomość zawarta w szkole czy w pracy do niczego nie zobowiązywała. Nie tak jak w Polsce, gdzie jeszcze istniało coś takiego jak koleżeństwo i jak wszystko, miało swoje dobre i złe strony…
Za następnym skrzyżowaniem znalazł samotnie stojącą ławkę, dziwną ławkę. Siedzenie wraz z oparciem pochylone było do przodu, a ponadto siedzenie przedzielone było metalowymi poręczami. „Może po to, żeby żaden włóczęga nie mógł na niej spać” – pomyślał Władysław siadając na niej „półgębkiem”. Zaraz też zjawiło się stadko mew. Najpierw krążyły majestatycznie, prawie wcale nie machając skrzydłami, jakby zastanawiały się czy ten bezskrzydły osobnik na ławce przysiadł tu tylko na chwilę, a może właśnie z zamiarem karmienia ich, bo nie nakarmienia przecież, gdyż musiałby zjawić się tu razem, z co najmniej, ogromnym worem pełnym żarcia. Ale i tak nie pomyliły się. Człowiek wyjął z plastikowej torby pajdę chleba wraz z termosem w którym miał gorącą herbatę z cytryną (podobno dobrą na serce), ale mewy z pewnością o tym nie wiedziały, bo po prostu nie były zainteresowane żadnymi napojami poza wodą, a tej miały aż w nadmiarze w pobliskim jeziorze Ontario. Interesowało je wyłącznie to co teraz jadł ten osobnik w dole. Zaskrzeczała najpierw jedna, jakby chcąc dać cynk innym mewom, że będzie coś do dziobnięcia, a może był to tylko cynk nadany dla jedzącego, że są jeszcze inne, także głodne, może nawet bardziej głodne niż on, stworzenia. I nie zawiodła się, bo Władysław po ugryzieniu jeszcze jednego kęsa, większego niż poprzedni, rzucił im kawałek samego chleba, a szynkę pozostawił sobie. I zaraz zapanowała niesłychana radość między ziemią, a niebem! Z wrzaskiem zleciały pod nogi swojego dobroczyńcy, który zdążył skonstatować, że tutejsze mewy są o wiele większe od mew polskich i nie-polskich, żyjących nad Bałtykiem. Tamte w porównaniu z tymi były jak ubogie krewne, znacznie mniejsze, ptasie pokurcze o zszarzałych piórach. A te wyglądały jak przystało na mewią arystokrację! Czujne jak i tamte, ale okazalsze i wielkością, i upierzeniem, bielszym i połyskliwym! Prawdziwe ptasie paniska!
Zjadł czym prędzej szynkę wraz z pomidorem, a chleb, prawie całą kanapkę, przeznaczył dla tej wrzeszczącej czeredy. I kiedy zabrał się do nalewania herbaty do kubka-zakrętki zjawił się gość, facet, a może nawet facetka, o płci trudnej do rozróżnienia na pierwszy rzut oka, gdyż jak zdążył się już zorientować, niektórzy tutejsi mężczyźni to były
jakieś dziwaczne stwory z domieszką zniewieściałości i odwrotnie, kobiety bezpierśne i bezbiodre mogące uchodzić jako tako za chłopców, a wszyscy oni nosili takie same ubrania, dżinsy lub spodnie od dresu i kurtki, najczęściej ortalionowe i obowiązkowo z kapturem, a także takie samo obuwie typu „adidas”. Ten akurat nosił dość zniszczone, nieczyszczone chyba od nowości, powykrzywiane półbuty, sponiewierane jak on sam. Starszy był od Władysława, na oko o jakieś dwadzieścia lat… A może tak się mu tylko wydawało. I zagadał ten gość, z pewnością po angielsku, ale z jakimś innym, nie tutejszym akcentem.
-Sir, You can’t feed the birds here! [Pan nie powinien karmić tu ptaków!]
Władysław patrzył na niego domyślając się tylko, że robi coś nie tak. Ale co? Przecież nie ma zamiaru łapać żadnej z tych mew. Nie jest z nim jeszcze tak źle! A nawet jeśli, to prędzej próbowałby zapolować na gołębie, jak to zapamiętał z dzieciństwa, kiedy jego starszy brat, Marian w czasie Powstania instalował na parapecie kuchennego okna przemyślne pułapki, najpierw z nici, ale te nie zawsze zdawały egzamin, więc potem skonstruował super pułapkę z siatki i już nie na parapecie ale na balkonie, i kiedy po podsypaniu im karmy zjawiało się kilka sztuk, zawsze wpadały co najmniej dwa. A to już od biedy wystarczyło dla ich trójki, bo ojciec – jak się to wtedy mówiło – „poszedł do Powstania”.
Patrzył na niego, próbując mimo wszystko zrozumieć, o co temu facetowi chodzi, bo dotychczas zrozumiał tylko dwa słowa „sir” i to drugie, bodajże „here”[pan i tutaj].