Jak pisać felietony semi polityczne, jeśli się siedzi w środku północo-wschodniego Ontario, i jest się zaatakowanym? Czym? Nie galopującą inflacją, oficjalne 6,8% w Kanadzie, co tłumaczy się na ponad 20% w naszych portfelach. Wystarczy popatrzeć na ceny benzyny. A dojeżdżać przecież musimy. Nie wszędzie dochodzi publiczny transport. W ostatnich latach liczba połączeń, szczególnie w miejscach odległych i mało zaludnionych została bardzo  zredukowana. Jeszcze do niedawna do mojego najbliższego, odległego od mojej wsi o 23 km, miasteczka Madoc (populacja oscyluje w granicy 1200) dojeżdżał z Toronto autobus linii Greyhound. Ale ta linia autobusowa zbankrutowała zaraz na początku covidu. I teraz, jak nie masz auta to klapa, bo odległości duże, koni i bryczek już nie ma, i nawet na rowerze za daleko. A populacja, tak jak i w całej Kanadzie, się starzeje. Więc kto by się tam przejmował jakimiś starymi farmerami? Nawet siły politycznej nie mają, bo jest ich za mało.

        Atak nastąpił w sobotę po południu. Najpierw jazgotem, niby to świstem, niby dziwnym samolotem, czy dochodzącym z oddali towarowym pociągiem. Powietrze na krótką chwilę pożółkło. Po czym nastąpiła pierwsza fala uderzeniowa wichury. Za nią druga, i dopiero potem ściana wody. Za oknami pociemniało, ledwo, ledwo było widać kiwające się o 45 stopni w tę i we w tę drzewa. Wtórowały temu piekielne dźwięki zarzynanych zwierząt, rżniętej blachy, walącego się szkła i żelastwa. Istny armagedon. Córka siłą wyciągnęła mnie spod okna, gdzie stałam zahipnotyzowana próbując dojrzeć to, co się dzieje. Przecież jeszcze kilka minut temu było jasno i słonecznie. Stuki, huki, pojękiwania i waląca o wszystko fala za falą ściana wody. Wszystko to trwało nie więcej niż pół godziny.

        – Co to było? – pytam, Brak odpowiedzi, nikt z wyraźnie wstrząśniętych i ciągle przestraszonych domowników nie wie.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

        Słyszymy głosy na zewnątrz, więc i my wychodzimy. Holly cow! Na podjeździe leży zwalona wielka osika. Przeleciała z drugiej strony polnej dojazdowej drogi. Nie, tego sami nie uprzątniemy. Córka mówi, że w razie czego przejedziemy przez trawnik do drogi. Wychodzę na drogę i widzę, że nawet jeśli przejedziemy przez trawnik to nigdzie nie pojedziemy, bo droga w obie strony zablokowana jest gęsto przez zwalone drzewa. I most na rzece Jordan też.  Powoli z kilku pozostałych w wiosce domostw wyłaniają się wyraźnie wstrząśnięci mieszkańcy. Na całe szczęście nic nikomu się nie stało, ale na 10 domostw w ośmiu pozrywało dachy. Klepka asfaltowana (shingles) z dachu mojej sąsiadki jest rozsiana po całej wiosce. Woda wdzierała się do jej domu strumieniami. Sąsiad z naprzeciwka znalazł połowę metalowego dachu u sąsiada zza drogi, druga połowa jest dalej na dachu powykręcana jak puszka z sardynkami. U nas dachy całe, ale stan drzewostanu opłakany. Kilka stuletnich modrzewi złamanych w pół, aż dziw bierze, że nie spadły na dach, samochód, albo werandę.

    • Opatrzność znów nad nami czuwała – mówię. Zabieramy się za zbieranie i odkładanie na bok gałęzi, które możemy przeciąć naszymi marnymi narzędziami, i udźwignąć.

    • Przydałaby nam się piła łańcuchowa – mówię.

        Nadchodzi sąsiadka, i mówi, że wszystkie piły w pobliskich sklepach żelaznych (Home Hardware, itp.), odległych o ponad 20 km każdy, są wysprzedane.  Dzwoniła. Jej brat z synem zaczęli przepiłowywać zwalone przez drogę drzewa. Za chwilę dołączył do nich dalszy mieszkaniec wioski z małym spychaczem typu bobcat. Patrzyłam z podziwem jak sprawnie i szybko odblokowują drogę. To co nam zajęłoby kilka dni, oni odblokowali w kilka godzin. Odetchnęliśmy. Możemy wyjechać.  Ale niestety nie ma prądu. Nasze telefony i komputery wyładowały się do zmroku. Liche latareczki i świeczki wspomogły nas przy gadaniu przy kominku. Okazało się, że jak zwykle jesteśmy mało przygotowani. Przez kilka lat od ostatniego wyłączenia prądu zapomnieliśmy.

        Ale czy naprawdę musimy mieć sieciowe połączenie? Jak Internet jest wyłączony, to i telefon nie działa. Jak się wyładują baterie w komputerze to i pisać nie ma jak. Jak nie ma prądu, to pobliski MacDonalds i Tim Hortons (23 km), działają na generatorach, bo business zarabiania na kawie musi iść, choć uczciwie poinformowano, że donaty są wcześniej zamrożone. Nie było jak zrobić omletu bez prądu. Córka wpadła na genialny pomysł zagotowania wody na grillu, ale  starczyło jej tylko na herbatę, bo bez prądu pompa nie działa i woda nie może być czerpana ze studni głębinowej. A jak nie ma wody, bo nie działa pompa, to i toalety nie można spłukać. Itd, itp., w nieskończoność.

        To są perypetie lokalnych Kanadyjczyków polskiego pochodzenia (moje dzieci), czy też Polki osiadłej w Kanadzie (ja). Nasze życie zostało wywrócone do góry nogami, bo przeszła przez nasz teren wichura o niespotykanej sile, z porywami do 135 km na godzinę. Powyrywało drzewa z korzeniami, pozrywało dachy we wsi, poprzenosiło trailery. Ale mój samotny pomidor przywieziony z Toronto, ani nie został zdmuchnięty, ani złamany. Za to doniczka z bratkami roztrzaskana, a bratki rozsypane po całym frontowym trawniku. Po burzy, kto jeszcze mieszka w wiosce (około 50?) wyszedł na krzyżówkę. Na całe szczęście nikomu się nic nie stało, ale zniszczenia są duże. Sąsiedzi umawiali się kto komu kiedy w czym pomoże.

        Po nocy ciemnej jak sadza, postanowiliśmy skrócić długi weekend, bo i tak szansa na prąd była żadna, bo taka mała miejscowość jest na końcu listy ważności – kilka dni? Jak nie ma prądu, to nie ma wody, jak nie ma wody to nie ma toalety, jak nie ma toalety, to się robi ciężko. No to wszystko zaczęło padać. Po uprzątnięciu tego co się dało, i opracowaniu przyszłego planu usuwania gałęzi z mojego hektara, postanowiliśmy wrócić do Toronto. Przy pierwszej stacji benzynowej w Madoc była olbrzymia kolejka.

    • Jedziemy dalej do następnej – mówi córka.

    • Nie – mówię ja – Tankujemy do pełna. Ta kolejka wie dlaczego stoi.

        Moje słowa okazały się prorocze, bo większość stacji benzynowych, sklepów, i kafejek po drodze do Peterborough była nieczynna z powodu braku prądu.  Cało i szczęśliwie dotarliśmy do domu w Toronto. A moi sąsiedzi z wioski zostali. Nie mają gdzie ‘wracać’. Są stamtąd.

        Prawa natury. Łaska pańska. ‘Act of god’. Siła wyższa. W czasie tej burzy, która przetoczyła się w południowo wschodnim Ontario i Quebecku zginęło osiem osób. Prawa natury. Łaska pańska dla nas. Wszyscy byliśmy całkiem bezsilni. Ostrzeżenia i zalecenia ukrycia się przyszły na komórki pięć minut przed atakiem. Nie było czasu żeby cokolwiek zrobić.

        A czy prawem natury jest wojna? Czy uchodźcy wojenni mogą zwalić to, że wszystko stracili na wojnę, na najeźdźcę, na pecha? Pewna nieżyjąca już od dawna pani opowiadała mi jak jako młoda dziewczyna we wrześniu 1939 roku wyszła do pracy, i po powrocie i po nalocie Niemców na Warszawę kamienica, w której mieszkała była zbombardowana, zginęli ludzie, także jej rodzina. Straciła wszystko. Z życia, które znała z rana nie zostało nic. Do końca nie zbierała pamiątek, ani zdjęć. To nie było prawo natury, to było barbarzyństwo.

        Ukraina i sytuacja się powtarza. Wydawało się nam, że do jakiegoś stopnia kontrolujemy katastrofy naturalne, siły wyższe, ‘Acts of God’. Wydawało się nam, że okrucieństwa wojny się nie powtórzą. Wydawało się nam.

Alicja Farmus

Toronto, 23 maja, 2022