Marcin Kędzierski przedstawia założenia pięciu kluczowych tradycji polityki zagranicznej Berlina
• Wielokrotnie spotykałem się z tym osobliwym niemieckim moralistycznym pouczaniem (Belehrung) wobec mieszkańców Europy Środkowo-Wschodniej.
• Porzucenie militarystycznego myślenia i absolutny tryumf pacyfizmu (lub lumpenpacyfizmu) nie oznacza porzucenia mocarstwowych aspiracji.
• Optymalnym rozwiązaniem dla Niemiec była porażka Kijowa i powrót do business as usual z Moskwą. Problem w tym, że Ukraina się nie poddała.
• W przypadku Francji czasem mówi się o państwowym szowinizmie w podejściu do UE. Niemieckie podejście można nazwać gospodarczym szowinizmem.
• Przez ostatnie dekady poziom zblatowania elit politycznych, biznesowych i medialnych w Niemczech rozrósł się do monstrualnych rozmiarów.
Niemcy potrzebują idei, którą sami tworzą i której mogliby podporządkować swoje (nieraz sprzeczne) polityki państwa. Tą ideą jest systematyczny idealizm, którego oni sami stają się nie tylko wyznawcami, ale nawet więcej – kapłanami. Stanowi on parasol dla poszczególnych idei – mocarstwa cywilnego (Zivilmacht), państwa-strażnika liberalizmu, państwa handlowego (Handelsstaat), rządów państwa prawnego (Rechtsstaat) i wreszcie ekologizmu. Z ostatnią z wymienionych idei związana jest wciąż świeża polityka Energiewende. To te koncepcje stoją za niemieckim systematycznym idealizmem, który wbrew pozorom ma nie tak wiele wspólnego z rzekomym pragmatyzmem. Nowe pokolenie Niemców biegające teraz w trampkach po Bundestagu może zmienić kurs strategiczny w polityce zagranicznej. Polska może na tym zyskać, ale chociaż klucz leży w Berlinie, to sami powinniśmy powstrzymać się od taniego: „a nie mówiliśmy” i spojrzeć w przyszłość.
„Kwestia niemiecka” – to XIX-wieczne pojęcie ukute w obliczu procesu jednoczenia się Niemiec. Wielokrotnie powracało już w europejskich debatach. Powód jest dość prosty – jeśli coś dotyczy Niemiec, dotyczy także całej Europy. Tak było podczas I i II wojny światowej, w momencie zjednoczenia Niemiec w 1990 r., i tak jest również dzisiaj. Stosunek Niemiec do wojny na Ukrainie w jakimś sensie wyznaczy kierunek wielu procesów, których na Starym Kontynencie będziemy świadkami w najbliższych latach. Trudno się zatem dziwić, że dziś cała Europa zadaje sobie pytanie o źródła niemieckiego kunktatorstwa, które wielu zdumiewa. Bez zrozumienia tych źródeł nie sposób bowiem odpowiedzieć na pytanie o charakter, a co chyba jeszcze bardziej istotne, trwałość niemieckiego zwrotu politycznego (Zeitenwende).
Istnieje zapewne wiele przeróżnych, bieżących, przyziemnych, nawet technicznych przyczyn, dla których rząd kanclerza Olafa Scholza zachowuje się tak jak teraz. W moim odczuciu przyczyny metapolityczne mają tu przeważające znaczenie. Aby lepiej zrozumieć kontekst, który determinuje zarówno decyzje Berlina, jak i postawę niemieckich elit politycznych oraz niemieckiego społeczeństwa, warto zebrać w jednym miejscu różne tradycje niemieckiej polityki powojennej. Nie wiem, która z pięciu opisanych w tekście tradycji odgrywa rolę decydującą. Powinniśmy jednak mieć świadomość ich istnienia chociażby po to, aby być lepiej przygotowanym do budowy nowego modelu relacji polsko-niemieckich już po wojnie na Ukrainie.
Systematyczny idealizm
Współczesna niemiecka kultura polityczna jest dzieckiem Immanuela Kanta, choć zasadniczo tak naprawdę wpływ filozofa z Królewca na świadomość polityczną Niemiec widać już od czasów pruskich. Niemcy potrzebują idei, którą sami tworzą i której mogliby podporządkować swoje publiczne działania, a nawet więcej – która stanowiłaby wielką opowieść uzasadniającą różne, nieraz sprzeczne ze sobą polityki państwa. Idei, której oni sami stają się nie tylko wyznawcami, ale nawet więcej – kapłanami. Świadomie odwołam się do powojennej historii Niemiec, bo analizowanie po raz enty nazizmu wydaje mi się mało ciekawym zajęciem.
Idee te w przeważającej większości będą przedmiotem rozważań w kolejnych punktach, dlatego tu wymienię tylko kilka z nich. Mowa zatem o następujących koncepcjach: mocarstwa cywilnego (Zivilmacht), państwa-strażnika liberalizmu w wymiarze gospodarczym i politycznym, państwa handlowego (Handelsstaat) wprowadzającego tzw. zmianę przez handel (Wandel durch Handel), rządów państwa prawnego (Rechtsstaat) i wreszcie ekologizmu, z którym związana jest chociażby wciąż świeża polityka Energiewende.
Zaryzykuję stwierdzenie, że wszystkie działania niemieckich elit politycznych, ale także biznesowych, medialnych, akademickich i kulturalnych muszą w jakiś sposób wpisywać się w powyższe idee. Nawet jeśli nie zawsze jest to racjonalne, czego dowodem jest chociażby decyzja o wygaszaniu elektrowni atomowych czy brnięcie w budowę drugiej nitki Gazociągu Północnego. Nawet jeśli nie jest to do końca racjonalne, Niemcy potrafią być w tym tak systematyczni. Co więcej, nie ma na świecie wielu innych narodów, które umiałyby tak jak nasi sąsiedzi zza Odry perfekcyjnie wdrażać i integrować rozwiązania wymyślone przez kogoś innego.
W Polsce często niemiecką systematyczność i perfekcjonizm błędnie nazywamy pragmatyzmem. Może dlatego, że są to cechy, których nam Polakom bardzo brakuje, co często uniemożliwia naszemu państwu osiąganie założonych celów. A skoro tego nie robimy, to jesteśmy niepragmatyczni. Sęk w tym, że Niemcy, co prawda, osiągają cele, ale nie zawsze są one w 100% pragmatyczne.
Z niemieckiego systematycznego idealizmu wynika jeszcze jedna istotna rzecz. W przeciwieństwie do Brytyjczyków i Francuzów Niemcy nie posiadają kultury strategicznego myślenia politycznego. „Wielka Brytania nie ma wiecznych sojuszy, ma tylko wieczne interesy”. Tego z pewnością nie da się powiedzieć o Berlinie, dlatego Niemcy bywają ogrywani przez partnerów znad Sekwany i Tamizy. Świetnym przykładem z ostatnich lat są negocjacje dotyczące obsady kluczowych stanowisk w UE, które odbyły się wczesnym latem 2019 r.
Prezydent Francji, Emmanuel Macron, będący najgłośniejszym krytykiem polityki Viktora Orbana, na ostatniej prostej zbudował koalicję z państwami środkowoeuropejskimi pod wodzą… węgierskiego premiera, co umożliwiło wybór Christine Lagarde na stanowisko prezesa Europejskiego Banku Centralnego. To stanowisko, które było oczkiem w głowie kanclerz Merkel i jej faworyta, Jensa Weidmanna. Porażka okazała się tym bardziej bolesna, że dokonana przez Paryż przy pomocy państw Wyszehradu, traktowanych w Berlinie jednak jako tradycyjnie niemiecka strefa wpływów. Nie jest więc dla mnie przypadkiem, że moi niemieccy rozmówcy wielokrotnie w trakcie spotkań w gronie europejskich partnerów z uznaniem, ale i z pewną zazdrością, wypowiadali się o brytyjskich lub francuskich koleżankach i kolegach, podziwiali ich strategiczną sprawność.
To ma jednak swoje konsekwencje – w dobie strategicznego sztormu, kiedy załamuje się stary ład międzynarodowy, a wyłania się nowy, niemieccy mistrzowie systematycznego idealizmu mają ogromny problem, aby się odnaleźć. Nie jest żadnym zaskoczeniem, że najlepszym pojęciem opisującym obecną politykę kanclerza Olafa Scholza jest chaos. Gdy Niemcy chcieliby systematycznie dążyć do realizacji swoich idei „starego świata”, Francuzi, a zwłaszcza Amerykanie i Brytyjczycy, zaczynają już nawigować okręty swoich polityk zagranicznych według nowych współrzędnych.
To z kolei oznacza, że aby dokonało się niemieckie Zeitenwende, potrzeba sporo czasu, aż Berlin skonceptualizuje sobie nową idee fixe i zacznie z brutalną systematycznością ją realizować. W krótkim okresie będziemy jednak raczej świadkami kręcenia się w kółko albo dwóch kroków naprzód i jednego wstecz. Może nas to oczywiście frustrować, ale też chyba trudno oczekiwać od naszych niemieckich partnerów, żeby nagle stali się Anglosasami. My przecież także z dnia na dzień nie zostaniemy systematycznymi Niemcami, choć tak często tego sobie podświadomie życzymy.
1. Tradycja pacyfizmu
Nowożytne Niemcy zostały zbudowane m.in. na bazie pruskiego militaryzmu. Trudno jest zrozumieć zarówno II, jak i III Rzeszę bez armii. Jednak 1945 r. przyniósł definitywne przełamanie (a właściwie zgwałcenie) imperialnego militaryzmu, choć już nie samej niemieckiej idei imperialnej, bo ta nadal ma się całkiem nieźle. Trudno jednoznacznie stwierdzić, czy to przełamanie jest wieczne, czy też jedynie czasowe, ale gdybym miał zaryzykować hipotezę dotyczącą jego trwałości, powiedziałbym, że co najmniej do końca XXI w. świadomość niemieckiego społeczeństwa i elit będzie kształtowana przez pacyfizm.
Ma on bardzo praktyczne konsekwencje. Bundeswehra traktowana jest przez Niemców jak zło konieczne – po prostu taki kraj musi mieć armię. Jeśli jednak jakiś polityk marzy o karierze, zrobi wiele, aby uniknąć zsyłki do ministerstwa obrony. Tematyką tą w wymiarze politycznym zajmują się bowiem wyłącznie pasjonaci, i to bez ambicji na coś więcej. Resort nie jest bowiem trampoliną do politycznej kariery.
Nie powinny zatem nikogo dziwić doniesienia o tym, że w niemieckiej armii nie ma sprawnych czołgów, samolotów i okrętów, a nawet jeśli jakieś się znajdą, to brakuje do nich amunicji. Zwyczajnie nikt na poważnie nie zakłada, że cały ten sprzęt będzie kiedykolwiek wykorzystany. To oczywiście nie oznacza, że Niemcy nie są w stanie mieć sprawnej, nowoczesnej armii. W końcu jako gospodarcza potęga produkują wysokiej jakości uzbrojenie, którego odbiorcami jest wiele państw świata, w tym Polska, ale i niestety Rosja. Dlatego nie mam najmniejszych wątpliwości, że Berlin będzie w stanie wydać 100 mld euro na obronę i uzbroić Bundeswehrę po zęby w najnowocześniejsze systemy, które… nie wyjadą z koszar. Sądzę tak również dlatego, że w niemieckim społeczeństwie nie będzie łatwo znaleźć wielu chętnych, by pójść w kamasze do obsługi tego supernowoczesnego sprzętu.
Jeśli cokolwiek jest w stanie przełamać niemiecki pacyfizm i niechęć do używania siły militarnej, to paradoksalnie jest tym właśnie odwołanie do zbrodniczej przeszłości. Co ciekawe, pierwszego wyraźnego przełomu po 1945 r. dokonał Joschka Fischer, reprezentujący tradycyjnie kojarzoną z pacyfizmem partię Zielonych. W 1999 r. politycznie zainicjował on decyzję niemieckiego parlamentu o wysłaniu Bundeswehry poza granice RFN. Hasłem, którym Fischer motywował konieczność wojskowego zaangażowania w konflikt w Kosowie, była znana w niemieckiej kulturze fraza „nigdy więcej Auschwitz” (nie wieder Auschwitz). Nie będzie dla mnie zatem wielkim zaskoczeniem, jeśli dziś kolejnego przełomu dokonają jego partyjni następcy – Annalena Baerbock i Robert Habeck.
Porzucenie militarystycznego myślenia i, jak się wydaje, absolutny tryumf pacyfizmu (lub jak sami Niemcy w ostatnich dniach z przekąsem piszą – lumpenpacyfizmu) nie oznacza jednak porzucenia mocarstwowych aspiracji. Państwo, którego gospodarka stanowi ponad 1/5 unijnego PKB, od lat sytuujące się w trójce największych eksporterów globu, nie może zresztą myśleć o sobie w kategoriach innych niż mocarstwowe. Nawet jeśli ten blask Niemiec w ostatnich latach nieco przygasł, wciąż dla setek mln ludzi globalnego Południa Berlin jest synonimem migracyjnego raju. Tzw. republika bońska, a po zjednoczeniu „republika berlińska”, przez lata budowały wizerunek RFN jako krainy mlekiem i miodem płynącej.
Taki wizerunek towarzyszył nam także w Polsce – najpierw za Łabą, a po 1990 r. już za Odrą zaczynał się raj. Niemcy budowały swoją mocarstwowość nie za pomocą hard power (mogły sobie na to pozwolić za sprawą stacjonowania na terenie RFN sporego amerykańskiego kontyngentu wojskowego), ale przy użyciu soft power – statusu globalnego ambasadora liberalnej demokracji, jakości gospodarki sygnowanej ikonicznym made in Germany czy wreszcie mitu kraju, który rozliczył się z trudną przeszłością. Rozsmakowywanie się w ekspiacji za zbrodnie nazizmu stało się paliwem kapitału moralnego, który w jakimś stopniu uczynił z Niemców w ich mniemaniu przedstawicieli jakiejś lepszej cywilizacji.
2. Idea mocarstwa cywilnego (Zivilmacht)
W tym sensie ukute przez samych Niemców pojęcie Zivilmacht to nie tylko określenie mocarstwa cywilnego. Zaryzykuję stwierdzenie, że można je też czytać jako mocarstwo cywilizacyjne. Siła współczesnych Niemiec w oczach świata, ale może bardziej nawet samych Niemców, pochodzi właśnie z tego „ekspiacyjnego” kapitału moralnego, który legitymizuje naszych zachodnich sąsiadów w roli arbitrów tego, co przynależy, a co nie przynależy do tej zachodniej (niemieckiej?) cywilizacji. Innymi słowy, z doświadczenia rozliczenia się z nazizmem płynie moralne prawo do pełnienia roli nauczyciela, który wyznacza właściwe normy zachowania, jak miało odbywało się to chociażby w ramach Willkommenskultur w 2015 r.
Wielokrotnie spotykałem się z tym osobliwym niemieckim pouczaniem (Belehrung) wobec mieszkańców naszego regionu i, co ciekawe, dość często obydwie strony (zwłaszcza w przypadku naszych liberalnych elit) uznawały to prawo za mające należytą legitymizację! Kiedy dziś w rozmowach z partnerami zza Odry sugeruję, że Berlin w kilka tygodni dramatycznie podważył swoją wiarygodność w oczach środkowych Europejczyków, nie potrafią oni w to uwierzyć i próbują się bronić (możliwe, że także w swoich oczach), że przecież wysyłają ogromną pomoc finansową dla Ukrainy, co nota bene nie jest prawdą – nawet w tym obszarze Niemcy wypadają stosunkowo blado w porównaniu do państw naszego regionu.
Trzeba jednak mieć świadomość, że szalenie trudno przejść z pozycji arbitra do roli normalnego uczestnika stosunków międzynarodowych, który sam może podlegać ocenie i, o zgrozo, popełniać błędy. Wymaga to nie zmiany akcentów, ale przewartościowania całego paradygmatu powojennego myślenia Niemców o samych sobie. Tym bardziej, że zgodnie z systematycznym idealizmem będą oni jeszcze przez jakiś czas chcieli odtwarzać swoją legitymizację za pomocą karty ekspiacyjnej. Bardzo celnie zwrócił na to uwagę Matthew Karnitschnig z Politico, który ocenił kuriozalny niemiecki samozachwyt nad zdolnością do rezygnacji z budowy gazociągu Nordstream 2.
Niemiecka debata publiczna rozpływała się bowiem w komplementach, że oto 22 lutego Niemcy zachowały się odpowiedzialnie i rozwiązały problem, bo prawdopodobnie zmusiły Władimira Putina do rezygnacji z agresywnej polityki wobec Ukrainy. Fakt, że same wcześniej budowały gazociąg, został skrzętnie pominięty. Kilka dni później, po słynnej przemowie kanclerza Scholza w Bundestagu 27 lutego, niemieckie media znów odpaliły protokół ekspiacyjny. Sęk w tym, że z tego teatralnego przepraszania niewiele wynika, a strategia budowy kapitału moralnego jako źródła mocarstwowej legitymizacji uzyskiwanej za sprawą wykorzystania karty ekspiacyjnej zwyczajnie przestała działać. Powinniśmy chyba jednak dać Niemcom czas, aby to zrozumieli, nawet jeśli ich zachowanie w tym wymiarze bywa irytujące. Powinniśmy, bo czy tego chcemy, czy nie, pozostaną one europejskim mocarstwem, od którego zależy i będzie zależeć nasza gospodarka i codzienne życie setek tys. polskich rodzin.
3. Tradycja państwa handlowego (Handelsstaat)
Trzecią niesamowicie ważną tradycją niemieckiej kultury politycznej, bardzo związaną z ideą mocarstwa cywilnego, jest koncepcja państwa handlowego. Nie mam tu jednak tyle na myśli jakichś odległych skojarzeń ze średniowieczną Hanzą czy też oświeceniowego pojęcia zamkniętego państwa handlowego (geschlossene Handelsstaat) w ujęciu Johanna Gottlieba Fichtego, co raczej powojennego przekonania, że bezpieczniej schować polityczne aspiracje za plecami niemieckiego biznesu, którego związki z nazizmem udało się dość dobrze ukryć.
Powojenne Niemcy szalenie skutecznie (jak to one!) przejęły od swoich amerykańskich protektorów ideę wypowiedzianą w 1955 r. przez Charliego Wilsona, byłego prezesa General Motors, mianowanego sekretarzem obrony USA. Stwierdził on wówczas, że „co jest dobre dla General Motors, jest dobre dla Ameryki”. Interesem RFN stały się zatem interesy Daimlera, Volkswagena, Siemensa, BASF czy Boscha.
Jeśli w przypadku Francji czasem mówi się o państwowym szowinizmie w podejściu do UE, gdzie wspólnota ma przede wszystkim służyć realizacji francuskiego raison d’etat, to niemieckie podejście do integracji europejskiej spokojnie można nazwać gospodarczym szowinizmem. Nota bene nawet sami Niemcy przestali się z tym jakoś specjalnie kryć – wystarczy zajrzeć do opublikowanej w lutym 2019 r. przez ówczesnego ministra gospodarki, Petera Altmaiera, nowej narodowej strategii rozwoju przemysłu made in Germany, w której pisze się o konieczności zbudowania takiej unijnej polityki przemysłowej, która będzie sprzyjać rozwojowi niemieckiego biznesu.
Zdrowy rozsądek jednak podpowiada, że kiedy nie ma żadnego firewalla między polityką a biznesem, a elity polityczne odpowiadające za nadzór nad biznesem jednocześnie są rzecznikiem jego interesów, to prędzej czy później musi dojść do korupcji. Korupcja jednak niezbyt dobrze pasuje do wizerunku arbitra liberalno-demokratycznej elegancji, dlatego de facto została ona skutecznie „zalegalizowana” opowieścią o idei państwa handlowego. Nikt nie zadawał pytania, jak to możliwe, że kraj funkcjonujący w modelu przypominającym południowokoreańskie czebole przez dekady okupował miejsce w pierwszej dziesiątce najmniej skorumpowanych państw świata.
Przez te wszystkie lata poziom zblatowania elit politycznych, biznesowych i medialnych w Niemczech rozrósł się do monstrualnych rozmiarów. Patrzymy dziś z rosnącym obrzydzeniem na Gerharda Schrödera, ale jego błąd polegał wyłącznie na tym, że był zbyt chciwy i sprzedał się rosyjskiemu biznesowi. Gdyby pozostał na liście płac niemieckiego biznesu, do dziś pewnie korzystałby ze splendoru spływającego z faktu bycia kanclerzem RFN.
Prawda jest też taka, że w miarę upływu czasu kolejne pokolenia niemieckich elit politycznych w duchu systematycznego idealizmu rozwijały koncept służebnej (służalczej?) roli polityki wobec biznesu. Widać to było bardzo wyraźnie zwłaszcza w ostatnich latach. Kanclerz Merkel do perfekcji doprowadziła dyplomację gospodarczą, gdy obwoziła prezesów niemieckich koncernów po całym świecie i załatwiała dla nich kontrakty (prezesów, bo niemieckie elity są mężczyzną). Szczególnie często pielgrzymowała do Chin, dlatego po 16 latach jej rządów niemiecki biznes siedzi tam po uszy. Nie jest to jednak najbardziej rażący dowód prymatu biznesu nad polityką. Wybaczcie powtarzanie się, ale wisienką na tym torcie był Nordstream 2, który przez lata sprzedawany był w debacie publicznej jako niemiecki projekt biznesowy, a nie polityczny.
Niemcy jednak musieli tę biznesową strategię polityczną jakoś opakować, a idea państwa handlowego już do tego nie wystarczała. No bo jak tu wytłumaczyć, że państwo mieniące się globalnym promotorem demokratycznych wartości pośredniczy w budowie fabryk Volkswagena w chińskiej prowincji Xinjiang, w której wykorzystuje się pracę przymusową Ujgurów.
Dlatego też w niemieckiej kulturze politycznej, zwłaszcza od czasów Ostpolitik kanclerza Willy’ego Brandta, rozwijano ideę tzw. zmiany przez zbliżenie (Wandel durch Annäherung), która w praktyce miała być osiągnięta za pomocą współpracy handlowej (Wandel durch Handel). Co ciekawe, ten handel obejmował też sprzedaż broni: „nieważne, czym handlujesz, ważne, że tworzysz więzi budujące pokój i dobrobyt” – tak można by spointować niemiecką wizję polityki zagranicznej.
Kłopot jednak w tym, że zmiana faktycznie się dokonywała, tylko że nie w Rosji lub Chinach, ale w samych Niemczech. Berlin stopniowo zyskiwał świadomość tego problemu – pierwszym dzwonkiem ostrzegawczym była sprzedaż Chińczykom firmy Kuka, wytwarzającej sterowniki do większości produkowanych w Niemczech maszyn. W ten sposób Pekin po dość okazyjnej cenie uzyskał dostęp do ogromnej liczby patentów będących fundamentalnym zasobem gospodarki RFN.
Znów jednak muszę powtórzyć – Niemcy są bardzo pojętnymi uczniami i mają dziś świadomość, że za sprawą swojego Wandel durch Handel znaleźli się nie tylko politycznie, ale i gospodarczo w ciemnej dolinie. Nie możemy jednak zapominać, że polityczny establishment Berlina nie tylko siedzi w kieszeniach prezesów wszystkich Daimlerów, Siemensów czy BASF-ów, którzy dziś są po uszy utopieni w szambie (wyobraźmy sobie, gdzie w tej sytuacji jest wspomniany establishment…), ale i niemiecka polityka chowa w swoich szafach wiele trupów korupcyjnego dziedzictwa, bo przecież nie każda współpraca na linii polityka-biznes szła oficjalnym, urzędniczym kanałem.
Niemcy czeka długie i bolesne rozliczenie z przeszłością, w tym zwłaszcza z belle epoque ery Angeli Merkel. Rozliczenie, którego zresztą młode pokolenie niemieckich polityków (nieumoczone jeszcze we współpracę z dużym biznesem) zaczęło się już dopominać. Rozumieją oni bowiem, że bez wywalenia tych wszystkich trupów z szaf SPD czy CDU oni także pójdą na dno. Tyle, że taki proces nie rozpocznie się od razu i prawdopodobnie potrwa latami, co powinniśmy nad Wisłą przynajmniej rozumieć, aby nie mieć nierealistycznych oczekiwań. „Są w ojczyźnie rachunki krzywd, obca dłoń ich też nie przekreśli” – dajmy Niemcom czas na rozliczenia, wspierajmy tę część niemieckiej elity, która może go dokonać.
Z pożytkiem i dla nich, i dla nas, bo to właśnie niemiecki biznes można uznać za jeden z ważniejszych źródeł myślenia o Polsce i całym naszym regionie jak o poddostawcy, a nie realnym partnerze.
4. Tradycja mediatora polityki zagranicznej (ehrlicher Makler)
Od Wandel durch Handel bliska droga do czwartej wielkiej idei porządkującej niemiecką politykę, czyli bismarckowskiej koncepcji wiarygodnego pośrednika (ehrlicher Makler). Otto von Bismarck przez całą swoją polityczną karierę, której zwieńczeniem w jakimś sensie był kongres berliński w 1878 r., starał się pozycjonować Niemcy jako pośrednika między zwaśnionymi stronami. Jeśli pojawiał się na horyzoncie spór między Rosją a Austro-Węgrami, Rosją i Francją czy Francją i Austro-Węgrami, tam pojawiał się Bismarck. „Żelazny kanclerz“ miał bowiem przekonanie, że odgrywanie roli arbitra będzie stanowiło najlepszą gwarancję bezpieczeństwa, a zarazem pomoże budować mocarstwową rolę II Rzeszy w Europie.
Wróćmy jednak do naszej próby zrozumienia powojennych Niemiec. Po powstaniu RFN z oczywistych powodów kanclerz Adenauer nie mógł kontynuować bismarckowskiej polityki równego dystansu. Tak narodziła się tradycja niemieckiego atlantycyzmu, o co zresztą nie było tak trudno, zważywszy na obecność amerykańskich wojsk i amerykańskich inwestycji realizowanych w ramach planu Marshalla. Stopniowo RFN coraz bardziej stawała się ambasadorem amerykańskich interesów w Europie, czego symbolicznym zwieńczeniem stało się partnerstwo w przywództwie (Partnership in Leadership), ogłoszone przez prezydenta George’a H. Busha w czasie wizyty w Niemczech w 1989 r.
Zmiany spowodowane upadkiem ZSRR otworzyły jednak możliwość powrotu do dziedzictwa Bismarcka. Tradycyjnie pruskie wychylenie ku Wschodowi przybrało dwie formy – starania o rozszerzenie UE (czyt. rynku wewnętrznego) na państwa Europy Środkowo-Wschodniej, zwieńczone pozytywnym z niemieckiej perspektywy wynikiem negocjacji akcesyjnych w grudniu 2002 r., i wielkiego otwarcia się na Rosję. Warto zwrócić uwagę, że te dwie formy były realizowane sekwencyjnie, a symboliczną cezurą jest 2003 r.
Wtedy to Niemcy uzyskały już pewność, że Polska i inne państwa regionu wejdą do UE, czego Berlin będzie ogromnym gospodarczym beneficjentem, a jednocześnie RFN weszła w spór z USA wokół amerykańskiej interwencji wojskowej w Iraku i wspólnie z Francją utworzyła oś Paryż-Berlin-Moskwa, mającą być swoistą przeciwwagą dla amerykańskiego pomysłu na starą vs nową Europę.
Choć trzeba uczciwie przyznać, że ten podział zaproponowany przez amerykańskiego sekretarza obrony, Donalda Rumsfelda, był dla Berlina bardzo wygodnym pretekstem, aby otworzyć się mocniej na Rosję. Mocniej, bo już w latach 90. XX w. Niemcy starały się budować relacje z Kremlem, ale dopiero rozmowy o budowie Gazociągu Północnego, zapoczątkowane w tamtym czasie przez kanclerza Schrödera, symbolicznie przypieczętowały ten nowy „sojusz”.
Wspomniana oś Paryż-Berlin-Moskwa stała się fundamentem budowy koncepcji europejskiej autonomii strategicznej, która, co prawda, formalnie pojawiła się dopiero dekadę później, ale już w pierwszych latach XXI w. zaczęto powoli rozwijać ideę europejskiej Wspólnej Polityki Bezpieczeństwa i Obrony w ramach „europejskiego domu”, pod którego dachem mieściła się także Rosja. Jednocześnie Berlin systematycznie starał się ubierać w szaty strażnika globalnego, liberalnego ładu gospodarczego, którego był beneficjentem.
Dojście do władzy Donalda Trumpa nie przez przypadek spowodowało w Niemczech histerię. Trump, uruchamiając wojnę handlową z Chinami, nie tylko rozchwiał globalne wody i utrudnił okrętowi niemieckiej gospodarki spokojną żeglugę, ale, co gorsze, wskazał Niemcy jako państwo współodpowiedzialne za negatywny zdaniem USA kierunek rozwoju globalizacji.
Nagle Niemcy z arbitra w stosunkach międzynarodowych stały się stroną sporu. Ostra krytyka wyrażona przez prezydenta USA, a później decyzja o nałożeniu karnych ceł m.in. na unijną stal i aluminium doprowadziły do sytuacji, w której Berlin został de facto zmuszony do opowiedzenia się po jednej ze stron amerykańsko-chińskiego konfliktu. Sytuacji, której Niemcy zawsze chcieli za wszelką cenę uniknąć.
Porażka Trumpa i objęcie urzędu przez Joego Bidena wlało w niemieckie serca nadzieję, że uda się powrócić na stare, sprawdzone tory, dlatego w grudniu 2020 r. kanclerz Merkel dosłownie w ostatnim dniu niemieckiej prezydencji w Radzie UE przepchnęła nową umową inwestycyjną z Chinami. Amerykanie wyraźnie nie protestowali, co więcej, latem zeszłego r. w praktyce dali zielone światło na uruchomienie Gazociągu Północnego. Można było odnieść wrażenie, że choć prezydent Biden nie jest zachwycony politykę Berlina wobec Pekinu, to nie będzie kruszyć kopii o stosunki RFN z Kremlem.
Rosyjska agresja na Ukrainę wywróciła jednak stolik. Z niemieckiej perspektywy optymalnym rozwiązaniem była szybka porażka Kijowa, chwilowe zawieszenie stosunków z Kremlem, później normalizacja, a wreszcie powrót do business as usual z Moskwą. Problem w tym, że Ukraina się nie poddała, a Amerykanie najwyraźniej uznali, że Kijów wchodzi w ich obszar wpływów, bo daje to gwarancję na przynajmniej czasowe rozwiązanie kwestii rosyjskiej, co jednocześnie długofalowo zwiększa pole manewru USA na zachodnim Pacyfiku. W sytuacji, w której Amerykanie instalują się w Kijowie, jakiekolwiek próby odgrywania roli pośrednika przestają mieć sens. Co więcej, prezydent Biden w swoim warszawskim przemówieniu wyraźnie dał do zrozumienia, że jeśli ktoś nie jest z nami, ten jest przeciwko nam. Tu nie ma miejsca na żadnych pośredników, zarówno w wymiarze globalnym, ale i regionalnym.
Co jednak chyba najgorsze z perspektywy Berlina, Niemcy na długi czas straciły możliwość odgrywania roli ehrlicher Makler, bo zwyczajnie w świecie mało kto wierzy dziś w ich wiarygodność. Wyraźnie désintéressement wobec pomysłu wizyty prezydenta Steinmeiera w Kijowie było niesamowicie wymowne. Mam wrażenie, że wciąż nie doceniamy skali i doniosłości tej zmiany – podważa ona fundamenty polityki zagranicznej RFN. W jakimś sensie Niemcy w ciągu kilku tygodni straciły dorobek budowany przez ponad 70 lat i wróciły do punktu wyjścia, w którym muszą sobie same na nowo odpowiedzieć na pytanie o miejsce USA i Europy w ich polityce zagranicznej. Oczekiwanie, że rząd w Berlinie będzie dziś aktywnie kreował politykę transatlantycką, a nie działał wyłącznie reaktywnie, nie ma wiele wspólnego z realiami.
5. Tradycja zafascynowanego antyamerykanizmu (Hassliebe)
W ten sposób doszliśmy do ostatniej wielkiej tradycji powojennej polityki RFN, a mianowicie do jej specyficznych relacji wobec USA. Jakkolwiek kontrowersyjnie ta teza zabrzmi, to Amerykanie zbudowali powojenne Niemcy, podobnie zresztą jak Amerykanie stworzyli współczesną Japonię. W efekcie Niemcy są do pewnego stopnia tacy, jakimi uczynili ich Amerykanie. To ma szalenie istotne konsekwencje dla stosunku Niemców do USA, które najlepiej oddaje słowo Hassliebe. Trudno przetłumaczyć to na język polski. Anglosasi mówią o tym love-hate relationship.
Z jednej bowiem strony Niemcy kochają Amerykanów, a dokładniej są nimi zafascynowani. Żaden inny zagraniczny polityk, jak tylko Barack Obama, zgromadził na swoim przedwyborczym (!) wiecu w Berlinie pół mln osób. Z drugiej strony, Niemcy nienawidzą tego samego Baracka Obamy, bo przecież to on kazał podsłuchiwać kanclerz Merkel i traktował ich kraj jak przywódcę, którego wolno nagrywać. W tym sensie paradoksalnie wybór Donalda Trumpa był dla Niemców błogosławieństwem, bo stał się okazją, by tę skrywaną latami nienawiść wobec USA wreszcie z siebie wylać. Wspomniana oś Paryż-Berlin-Moskwa miała być szansą, by wreszcie pozbyć się Amerykanów z Europy.
Wybaczcie jednak, że w tym obszarze posłużę się dwoma osobistymi wspomnieniami, ale one, jak sądzę, lepiej zobrazują pewien specyficzny społeczny mindset. Pamiętam historię z początków XXI w., jeszcze z czasów studenckich, gdy jednej z niemieckich uczelni w naszej międzynarodowej grupie pojawił się student z USA. Moi niemieccy koledzy i koleżanki niemal natychmiast próbowali nawiązać z nim relację. Ponadto wszyscy marzyli o zrobieniu stażu za oceanem, a wykładowcy, którzy mieli za sobą pobyt w USA, byli traktowani jak ci lepsi. Kiedy w tamtych latach po raz pierwszy spotkałem jedną z moich dalekich niemieckich kuzynek, której rodzice nadali imię Jessica, stanowczo nalegała, aby mówić do niej „Jesika”, a nie, broń Boże, „Dżesika”, bo to Niemcy, a nie Ameryka.
Zdaję sobie sprawę, że ta historia nie musi niczego oznaczać, ale trudno się dziwić, że Niemcy próbują się trochę od amerykańskiej obecności uwolnić, nawet w wymiarze symbolicznym. Może to być dla wielu polskich czytelników zaskakujące, ale wielu Niemców traktuje amerykańskie oddziały stacjonujące w bazie Ramstein jako wojska okupacyjne. Skoro obecność rosyjskich wojsk na polskiej ziemi była dla nas przez lata źródłem upokorzenia, może jednak nie tak trudno będzie nam zrozumieć podobną emocję naszych zachodnich sąsiadów. Nawet jeśli to „tylko” wojska sojusznicze.
Swoją drogą absolutnie nie jest przypadkiem, że jeden z najsłynniejszych niemieckich zespołów muzycznych swoją nazwę bierze właśnie od miejsca, gdzie znajduje się baza wojsk USA. Co więcej, poświęcił on Ameryce jeden ze swoich największych przebojów, w którym chyba lepiej niż ktokolwiek inny oddał niemieckie myślenie o USA. We are living in Amerika, Amerika is wunderbar to jeden wielki, przejmujący manifest niemieckiego Hassliebe wobec Amerykanów.
Rozumiejąc to, postawmy się teraz w roli Niemców, którzy wahają się, czy wysłać broń na Ukrainę. W tym czasie Amerykanie organizują im w Ramstein, na niemieckiej ziemi, prawdopodobnie bez ich zgody, a już na pewno bez ich entuzjazmu, zjazd przywódców niemal połowy świata, który będzie poświęcony dozbrajaniu Kijowa i działaniom mającym na celu pokonanie Rosji. Nad Wisłą cieszymy się z takiego obrotu sprawy, ale dla Niemców to spotkanie jest ogromnym upokorzeniem, policzkiem wymierzonym wprost nie tylko w politykę rządu kanclerza Scholza, ale całemu niemieckiemu społeczeństwu.
Tak, nie mam żadnych wątpliwości, że administracja prezydenta Bidena była już tak zirytowana kolejnymi politycznymi szpagatami niemieckich władz, że postanowiła ich w ten sposób upokorzyć i zmusić do podjęcia właściwych decyzji. Jednak Amerykanie potwierdzili stereotypy. Jak bowiem śpiewał Rammstein (nota bene dwa „m” w nazwie to błąd, którzy muzycy popełnili w swoim pierwszym utworze, ale tak już zostało) w piosence Amerika, „znam przydatne kroki, uchronię cię przed pomyłkami, a jeśli ktoś nie będzie chciał tańczyć, to wkrótce się przekona, że i tak będzie musiał. Tańczymy ładnie w kółeczku…”.
Pytanie, jak to upokorzenie wpłynie na Niemców. Czy pomoże im dokonać jasnego wyboru w rywalizacji między imperium dobra (USA) a imperium zła (Chiny)? Choć z polskiej perspektywy byłoby lepiej, gdyby Niemcy się ogarnęli i wybrali Waszyngton, to jednak nie mam pewności, że tak się stanie.
A historie takie jak spotkanie w Ramstein z pewnością nie poprawiają notowań Amerykanów w niemieckim społeczeństwie, nawet jeśli rośnie w nim przekonanie, że bliskie relacje z Rosją i Chinami były historyczną katastrofą. Na marginesie warto zwrócić uwagę, że poczucie zagubienia i chaosu nad Sprewą są tak ogromne, że nie słychać nawet specjalnych głosów oburzenia na tak obcesowe zachowanie USA. Niemcy są sparaliżowani.
Wnioski
Nie wiem, jakie decyzje podejmie rząd w Berlinie w sprawie dostaw broni dla Ukrainy. Nie wiem, w którym kierunku pójdzie niemiecka polityka zagraniczna w najbliższych latach. Nie wiem, czy i jak długo przetrwa gabinet kanclerza Olafa Scholza. Wiem natomiast, że nie możemy pozwolić sobie na to, by Niemców nie rozumieć. Wiem też, że nie stać nas na komfort braku współpracy z naszymi zachodnimi partnerami, bo zwyczajnie w świecie jesteśmy połaczeni tak silnymi więzami, że jeśli je rozluźnimy, to posypiemy się na kawałki. Wiem, że musimy próbować jakoś Niemcom pomóc, a nie tylko ich krytykować i uprawiać nomen omen tradycyjnie niemiecki besserwisseryzm, bo sami wiemy, że on nie nigdy nie działa.
Nie udzielę jednak odpowiedzi, jak to zrobić. Boję się nowej idei w niemieckiej kulturze politycznej, która zdaje się wyłaniać z obecnego kryzysu. Jest nią doomeryzm, czyli przekonanie, że jest już za późno, by cokolwiek zmienić. Rozumiem, że niemieckie elity gospodarcze, reprezentujące „święty” Związek Niemieckiego Przemysłu (BDI), i siedzący w ich kieszeniach politycy mogą mieć poczucie, że jest, mówiąc kolokwialnie, pozamiatane. Niemiecki sektor motoryzacyjny prawie 40% produkowanych aut sprzedaje w Chinach i ma coraz większą świadomość, że za chwilę straci ten rynek, a tym samym poniesie spektakularną klęskę. Niemiecki przemysł chemiczny jest konkurencyjny dzięki dostawom taniego rosyjskiego gazu, a bez niego może w zasadzie pakować manatki. Im wszystkim chyba wydaje się, że lepiej opóźniać śmierć, przedłużając życie na starych zasadach, niż wprowadzić radykalną zmianę, która nie daje wcale gwarancji na przeżycie.
Nie robię sobie wielkich nadziei. Stare elity polityczne i tak są już przerażone wizją wypadania trupów z szaf. Jeśli gdzieś szukam nadziei, to w nowym pokoleniu niemieckich polityków biegających dziś w Bundestagu w trampkach. Tak, nie mają oni żadnego poczucia odpowiedzialności Niemiec za nasz region, ale chyba mają też mniejsze poczucie jakiejś niemieckiej Sonderweg. Traktują Niemcy jako normalny kraj, bez całego dziedzictwa nazizmu. Tak chcą być traktowani i tak chcą traktować innych – jak normalne kraje, a nie potomków ofiar zbrodniczego hitlerowskiego reżimu.
Dziś bardzo potrzebujemy tej niemieckiej normalności, bo mam wrażenie, że tylko ona daje szansę na zbudowanie od nowa politycznych relacji między naszymi krajami, bez całego sztafażu reparacji z jednej strony, a „kiczu pojednania” z drugiej. Piszę politycznych, bo o gospodarcze jestem spokojny, skoro nawet mimo zimnej wojny w naszych relacjach w ostatnich latach nie udało się ich zepsuć (ba, wartość naszej wymiany handlowej od 2015 r. wzrosła o połowę).
Jestem absolutnie świadomy tego, że w grze o przyszłość relacji między naszymi krajami piłka jest zdecydowanie po stronie Berlina. Bez zmiany nastawienia Niemców do Polski i państw naszego regionu nie ma w ogóle mowy o jakimkolwiek partnerstwie. Jednak to nie oznacza, że mamy pozostać bezradni i czekać wyłącznie na ruch zza Odry. Praca nad nowym modelem relacji wymaga też działań po naszej stronie, bo my wciąż chcielibyśmy 80 lat po wojnie postrzegać Niemców jak potomków Hitlera, co jednak donikąd nas nie zaprowadzi.
Nie mam złudzeń, że o budowę od nowa relacji między Polakami i Niemcami nie będzie łatwo, chociażby dlatego, że z oczywistych powodów będzie nam blisko do Amerykanów, co relacji z Niemcami raczej nie ułatwi. Zdaję sobie jednocześnie sprawę, że dziś Deutschlandversteher to w Polsce gatunek na wyginięciu i nie mamy dobrego czasu, by przekonywać do budowania konstruktywnych relacji z Niemcami. Chciałbym jednak wyraźnie podkreślić, że prędzej czy później trzeba będzie o nie zadbać, bo Amerykanie w końcu wyjdą z Europy, a z Niemcami zostaniemy tu na dobre i na złe. Dlatego warto starać się ich lepiej poznać, zrozumieć i dać szansę na to samo drugiej stronie.
za Klub Jagielloński
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.