Na mundurze też plamy, na wielu mundurach, ale o tych kiedy indziej. Dziś świeże plamy i chyba nie do powycierania. Plamy na marmurze.
Zaczniemy od próby odpowiedzi na pytanie, co najtrafniej charakteryzuje współczesność. Irytująca obfitość ideologii cuchnących łgarstwem? Desperackie ucieczki od myślenia i kojarzenia faktów? Równie oszalałe usiłowania unicestwienia oczywistych powinności, a do tego strach przed odpowiedzialnością? Wszystko powyższe wzięte razem? Czy może nadmiar wyjaśnień, lejących się z ust tego czy tamtego “autorytetu”, wyjaśnień udających klucze do zrozumienia, zawsze będących czymś, czym jakiekolwiek wyjaśnienia z samej natury rzeczy być nie mogą i nie staną się nigdy? Niezależnie od ich autorstwa?
Chciałbym wszystko to wiedzieć. Pewnie nie tylko ja. Ale nie wiem tego i niedobrze mi z tym. Może dlatego, wędrując własną ścieżką, zauważam, że mimo pozorów skomplikowania, wydarzenia i przedmioty istniejące dookoła nas, w większości prostsze stają się od wykałaczek. Ludzie również. Ci również stają się prości wręcz niczym gwoździe, a to w miarę postępów nowoczesności. Czy tam w miarę unowocześniania postępu. Ot, przaśni się stają, wysychając intelektualnie na wiór. Co więcej, nie zmienia się to, nawet jeśli człowieki owe, szwendające się dookoła wspomnianych przedmiotów i wydarzeń, upierają się kręcić nimi, niczym szczury kołowrotkami. Czy tam inne chomiki. Czy lepiej: próbują kręcić.
Pamięć, usta, ogień
Jedenasty lipca, Dzień Ofiar Wołynia. W pełnym brzmieniu: “Narodowy Dzień Pamięci Ofiar ludobójstwa dokonanego przez ukraińskich nacjonalistów na obywatelach II Rzeczypospolitej Polskiej”. Dwunasty lipca, Dzień Walki i Męczeństwa Wsi Polskiej. Dziewiąty lipca, Polskie Radio, “Śniadanie w Trójce”. Beata Michniewicz obawia się demonów. Zagajając dyskusję, wprost przestrzega: “Mogą się obudzić”. Co robić, co robić? Żeby się nie obudziły? Wiadomo, demony rzecz straszna, a już te co z ziem polskich Polacy zza rzeczki ze sobą do Polski współczesnej przywlekli, to strach o nich myśleć, co dopiero budzenie ryzykować.
Więc? Jak z godnością uczcić Ofiary, nie budząc tych tam, demonów? Sawicki Marek zaleca zachowanie umiaru i wstrzemięźliwości. Potakuje pani Michniewicz. Demony są straszne i się budzą. Szczęściem Polacy pokazali, jak mocno związani są i z tradycją, i z historią i z wartościami, generalnie z narodem ukraińskim, a Ukraińcy bardzo mocno to dostrzegają i doceniają, i więcej odwagi pokażą, i będą otwarci bardziej na bolesne problemy, i na partnerskie relacje, i że da się takie zbudować, te relacje, i w ogóle.
Kierwiński Marcin, nazywany resortowym dzieckiem Platformy Obywatelskiej, zapytany, jak w tym szczególnym czasie oddać hołd ofiarom zbrodni wołyńskiej, odpowiada jak Kierwiński: trzeba mówić prawdę, to było ludobójstwo i nie można o tym zapominać, natomiast to już historia, dziś mamy inną sytuację, porozumienie mamy i współpracę polsko-ukraińską, i można budować od nowa nowe relacje, i całkowicie nową, dobrą przyszłość, i to dobra okazja, żeby blizny obu narodów się goiły.
Kierwiński jest świetny. Fantastyczny jest. Nie może nie być świetny i fantastyczny nikt, który z takiego ojca się wziął, jak poseł Kierwiński. Ale o paru konkretach w kwestii resortowych dzieci, brylujących w PO opowiem może przy innej okazji. W tym miejscu jeden smakowity smaczek: “Pomiędzy ludźmi podejmującymi decyzje w sprawach dla kraju najważniejszych a wyborcami, znajduje się gruba na kilometr warstwa postkomuny, poprzetykana twardą agenturą” (Gabriel Maciejewski).
Z kolei Piotr Zgorzelski, publicznie choć w innym miejscu zapytany, jak sprawić, żeby dzień pamięci obchodzono godnie, a zarazem by nie był to występ w rosyjskiej orkiestrze propagandowej, odpowiada cytując formułę, że chodzi nie o zemstę, tylko o pamięć i prawdę. Do tego zauważa, iż rodziny wołyńskie, cierpiące przez lata, znowu muszą zastanawiać się, czy pamięć o ich bliskich i ich wrażliwość nie jest składana w ofierze na ołtarzu dobrosąsiedzkich stosunków. Wreszcie, Zgorzelski postuluje palenie świateł w oknach, do szpiku przekonany, że: “Musimy 11. lipca uczcić pamięć blisko stu tysięcy pomordowanych rodaków na Ukrainie ale myślę, że jeszcze trzeba poczekać na wszystkie te kroki, które przed nami”.
Dalej posłuchajmy Sellina Jarosława. Zdarza się, ten powiada, że ludność ukraińska spontanicznie porządkuje czy też oczyszcza tereny pochówków i dopuszcza się oddolnych upamiętnień; ze strony polskiej najwyższe władze państwowe będą uczestniczyły w obchodach, honorujących rocznicę. Tak, będą (to już nie Sellin, to ja). Nawet prezydent Duda będzie. Wystąpi, bo pamięta. Wystąpi, a nawet przemówi. Że pamięta. Na Skwerze Wołyńskim w Warszawie. Tymczasem skrawki jednego z moich przodków, przemielonego żywcem w kieracie, być może na karmę dla świń, Bóg jeden raczy wiedzieć, gdzie spoczywają. I na pewno nie w grobie. O lokalizacji dołów, do których Ukraińcy wrzucali ciała Wołyniaków mojego rodu, tych zaginionych bez śladu, niedługo nie będzie kogo pytać. W takich okolicznościach napisać, że doły te zarastają chaszczami, byłoby kpiną z pamięci Ofiar. Miejsca po tych dolach porasta dziś las, i to osiemdziesięcioletni. To też wina naszych reprezentantów w polskim parlamencie i polskim rządzie. Że nie pytali wcześniej, bojąc się tematu bardziej niż ognia w strzechach wołyńskich chat.
To czy tamto w istocie można zrozumieć. Parę spraw. Wiadomo: komuna, PRL i tak dalej. Więc czekaliśmy latami, a pamięć płonęła równie intensywnie, co wspomniane strzechy. Płonęła po obu stronach nowej granicy. Aż w 1989 roku komunę przegnaliśmy precz, PRL rozsypała się, podobno, a my niepodległość odzyskaliśmy. Czy jednak nie odzyskaliśmy?
Nawiasem mówiąc, powyższa wątpliwość legitymizuje moim zdaniem przekonanie, któremu tu nadam formę pytania: do czego tak zwanym politykom służą usta? Poza pełnieniem funkcji szpary wydalniczej nieznanej w świecie zwierząt w tej formie, a służącej pozbywaniu się łgarstw, w które tak zwani politycy sami już nie wierzą, w których łgarstwa owe już się nie mieszczą, więc które z prędkością karabinu maszynowego wyparskują z siebie, w sposób znamionujący pogardę dla ludzi przyzwoitych? Otóż tak zwanym politykom usta służą wypowiadaniu usprawiedliwień słowami, których z kolei usprawiedliwić nie można żadnym innym sposobem, prócz kolejnych wodospadów ze słów. Wtedy rzeczywiście w postaci wodolejstwa.
Odwracanie na nice
A propos wody: komplikowanie rzeczywistości za pomocą słów wygląda mi na czystej wody wariactwo. Na modelowy poziom zwariowania. Czyżby nie istniała alternatywa? Ależ. Nie morduj, nie kradnij, nie mów fałszywego świadectwa – i tak dalej – czy to brzmi skomplikowanie? Gdzie tam. Prosto brzmi. Jednoznacznie. Mamy więc alternatywę realną. Problem w tym, że za jedną z kardynalnych domen postępu i nowoczesności uznaliśmy komplikowanie jednoznaczności. Wywracanie prostego na nice. Prawego na lewe. Kaleczenie, przeinaczanie, zniekształcanie a na końcu podrabianie. Weźmy niemiecką filozofkę i publicystkę żydowskiego pochodzenia, teoretyka polityki, Hannę Arendt. I nie za banalność zła ją bierzmy z “Eichmanna w Jerozolimie”, tylko za ten jej gruby warkocz (by the way: Arendt nie nosiła warkoczy): “Prawda i polityka nie pozostają ze sobą w dobrych stosunkach i nikt nigdy nie zaliczał prawdomówności do cnót politycznych”.
Kłamstwo to rzecz kłamcy, a tutaj? Tutaj mądrość przemawia ustami mądrej kobiety? Doprawdy? Bo Arendt mówiła też o tym, że polityka w pierwszym rzędzie wymaga od siebie i ludzi nazywanych politykami skutecznego działania. Czyli szuka warunków dla skuteczności tam, gdzie abstrahować daje się od moralności i tej tam, no… – od etyki.
Niemniej Arendt nie była pierwszą, wywracającą zastane przez ogon (zapewniam: ostatnią też nie będzie). Pierwszym był ten kudłaty małpolud, który złapał za kość mamuciego uda w innym celu niż obgryzanie, następnie sprawdził twardość czaszki wodza plemienia, a gdy wódz wodzem być przestał, ponieważ kość mamucia okazała się twardszą od wzmiankowanej czaszki, zajął jego miejsce, wodzem plemienia samemu zostając. Wiem, wiem, mamuty wówczas nie istniały. Ewentualnie te pasące się za oknami naszych jaskiń. Ale to już zupełnie inna historia.
Poznawanie przez zakłamywanie
Badacze źródeł pisanych, za jednego z pierwszych realistów (w dziedzinie teorii stosunków międzynarodowych) uznali przedstawiciela rasy żółtej, mianowicie Sun Tzu. Natomiast pierwszym Europejczykiem okazał się niejaki Niccolo, rodem z Florencji. To makiawelizm zatem, a nie hipotetyczny arendtyzm (tym bardziej nie suntzunizm), polega na gloryfikowaniu skuteczności w działaniu, z jednoczesnym wyłączeniem Boga z opisu rzeczywistości. Innymi słowami: “realizm polityczny” nie mógł obyć się bez dramatycznych skutków dla ludzkich zdolności poznawczych. Wystarczy przypomnieć, że za ideami, najczęściej niczym czarny, smolisty dym, ciągną się konsekwencje.
I tak oto wylądowaliśmy tutaj, gdzie znajdujemy się aktualnie i gdzie nasze osądy zależą od okoliczności. Cele moralne są niczym, skuteczność stała się wszystkim. Czyli: ponieważ świat nie wygląda tak, jak powinien, więc czy to ludzki model postrzegania rzeczywistości, czy sam człowiek, nie muszą być przyzwoite i kierować się wartościami etycznymi. Nie powinniśmy więc opisywać świata i ludzi za pomocą porównywania istniejącego z ludzką powinnością. A skoro cel uświęca środki, przedmiotowe traktowanie bliźnich znajduje uzasadnienie. Skąd wiemy, tu przywołajmy ten znaczący przykład, że zgłupiał Stendhal, francuski wolnomularz, literat oraz prekursor literackiego realizmu? Otóż wiemy to, ponieważ scharakteryzował Machiavellego słowami, jakoby ten: “Pozwolił nam poznać człowieka”.
Dobre sobie. Oto gadanizna co się zowie. Czy zakłamany opis może zbliżyć nas do prawdy? Nie może więc i nikogo ku poznaniu nie wiedzie, skutkując zniekształceniem obrazu rzeczywistości. Ot, z “człowieka politycznego” i z jego ziemskiej egzystencji, Machiawelli wyrzucił Boga. Też mi poznanie. “Jeden z najwybitniejszych umysłów włoskiego renesansu”, oceniając naturę człowieka przekonany o słuszności swojej wizji, wszak negatywnej, nie mógł wyjawić, co Bóg myśli o człowieku. W każdym razie niczego innego, czego człowiek nie wiedziałby, czytając Biblię. Ujawnił zatem, co sam myśli o Bogu, rzeczywistości, człowieku i jego bliźnich.
Człowiekom niewiele trzeba, by zgłupieć. Świat cały usłyszał i durne pomysł wdrożył, postanawiając zachowywać się tak, jakby jedynym zadaniem ludzkich mózgów było skuteczne uzyskiwanie informacji co i o czym myślą inni, a następnie myślenie o tym samym możliwie tak samo i tego samego. Dziwić się nie należy, że na głównych opozycjonistów Machiavellego wyrośli ówcześńie żyjący katolicy. Zwłaszcza hiszpańscy. Jako uzasadnienie ich krytyki, historia wspomina o uznawaniu przez autora “Księcia” wartości politycznych jako nadrzędnych nad religijnymi. Ważniejszych od samej religii. W gruncie rzeczy chodziło o rozmaite moralia, imponderabilia i inne etyczne “wydumy”, co to człowiekowi w świecie bez Boga niepotrzebne są i do życia, i do czegokolwiek, a bez których zdaniem katolików żyć po ludzku w ogóle nie sposób.
***
W tym miejscu porzućmy makiawelistów i wszystkich tych bardzo nowoczesnych postępowców, byłych czy współczesnych, boć po jednych wyzwania etyczne spływały, a po drugich spływają, niczym olej po marmurze. Nikt nie wie jak i czym to czyścić (a spływające potrafi ufajdać równo marmury i umysły ludzkie), i czy w ogóle wyczyścić się to jeszcze da. Będziemy do tematu wracać.
Krzysztof Ligęza
Kontakt z autorem: widnokregi@op.pl