Bywa, że polityk sprawia kłopot. Tak zwany polityk. Dziś, ostatecznie, innych niż tak zwani, nie znajdziemy.
No raczej. Próżne nadzieje, choćby szukać takich ze świecą. Co tam świeca, reflektor lotniczy wspomagany radarem osiemnastej generacji też nie dałby rady. Może do zadania o tym stopniu trudności należałoby zaprząc rozpoznanie satelitarne? We współudziale z komputerem kwantowym? Czy tam z innym radioteleskopem? Ale i to spekulacje zaledwie, i nic ponad czcze spekulacje.
POLITYCZNA PIERZASTOŚĆ
I może dość tego wstępu. Było nie było, a jakkolwiek byłoby, w poruszonym kontekście za niezmiernie interesujące przypomnienie uważam, że nie za sprawianie kłopotów płacimy tak zwanym politykom. Do czego innego albowiem służą, tacy czy nie tacy. Wróć, do czegoś innego służyć powinni. Służba, misja, odpowiedzialność, posłannictwo, obowiązek, powinność. I takie tam różne pierzastości zbliżonego typu. To tak. To owszem. Natomiast kłopotów polityk sprawiać nie powinien – wyjąwszy przeciwników politycznych. Swoich przeciwników, to znaczy w wymiarze indywidualnym, oraz naszych przeciwników, czyli wrogów w wymiarze i z perspektywy wspólnoty.
Tych ostatnich z kolei w zakłopotanie wprawiać, w kanały rozmaite wpuszczać, błotniste i ziejące fetorem rozkładu, to wręcz przywilej i zadanie do wykonania. Tak zwany polityk czynić wspomniane powinien, jak najbardziej, najwięcej i najintensywniej w stosunku do opozycji rządowej. Poza tym nie ma to, tamto: polityk służyć ma. Wyborcom. Swoim wyborcom. Własnemu elektoratowi. Powiedziałbym: służyć nam powinien dzień i noc. Z przerwą na ablucje ewentualnie. Czy tam na ablucje i opróżnienie pęcherza. I nie ma o czym deliberować dłużej. Intensywniej też nie byłoby po co.
OPCJA NADWIŚLAŃSKA
A propos polityków. Tak zwanych. By the way, można powiedzieć. Całkiem niedawno, dwóch takich, to znaczy tak zwanych, pogadało ze sobą… wróć, między sobą, boć gadali przez pośredników w postaci mediów. Jak to polityk z prawa z politykiem z lewa mają w zwyczaju ze sobą gadać. Ergo, jak prawy polityk z prawa, z “Prawa i Sprawiedliwości”, z politykiem uznawanym tu i tam za lewego, a to, ponieważ biorącego się wprost z grona wspierających nadwiślańską opcję pt.: wnuk w Brukseli, dziadek w Luftwaffe. Czy tam w Wehrmachcie. Tak, istnieje taka opcja. Co więcej, ma się wcale nieźle. Pieniądze jakieś piorą z Berlina czy co? Czy tam biorą i piorą? I bardzo proszę “uznawanego za lewego” nie mylić z piłkarzem o tej samej nazwie. Czy przezwisku.
Pierwszy uznał, że przyjąć pieniądze unijne to jak zjeść “ciastko z pigułką gwałtu”, a jego wypowiedź dowodzi, jak niebezpieczna może być metafora wypadająca z rękawa autora poza kontrolą umysłu. W tym przypadku dajmy na to, natychmiast pojawiają się same z siebie trzy niezgorsze pytania: ciekawe, skąd ta wiedza? Czyżby sam kiedyś takiego ciastka spróbował? I co, i jak było? Drugi ocenił, że ten pierwszy aż taki piękny nie jest, i że mowy nie ma, nie poczęstuje inkryminowanego ani ciastkiem z pigułką, ani w ogóle czymkolwiek. Że co to, to nie.
CIENIZNA ZWAŁKOWANA
Czy jakoś podobnie temu pierwszemu powiedział. Mediom w to graj, co tam kraj. Wałkują na cienko, z tego wszak “niezależne media” słyną, podobnie jak media zależne, nawet jeśli z tego ich wspólnego wałkowania nie powstanie pizza. Że o cieście na pierogi to nawet nie chce mi się zająknąć.
Wszelako o mediach i wałkach medialnych rozmaitego kształtu i woni rozmaitej, innym razem. Tu pozwolę sobie na komentarz odnoszący się do polityków. Do tych tak zwanych. Bo oni, tam, wśród sobie podobnych, oni tam wszyscy doskonalą umiejętności stylu walki. Stylu pt. “pijany oborowy na wiejskim weselu po pierwszym użyciu sztachet”. O co w zawodach tych idzie? O laur wujka “naprutego” niczym mrówka w kuble pod zsypem na śmieci. Czy tam jak małpa w dżungli po konsumpcji kiści sfermentowanych bananów. Tu przepraszam każdą przyzwoitą mrówkę oraz wszystkie porządne małpowate. I producentów bananów też przepraszam.
A skoro wskazany wątek otworzyłem, wątek przeprosin, muszę tu również we własną klatkę z piersiami mocno uderzyć. Się uderzyć. Samodzielnie. A co tam, niech zadudni. Chodzi o to, co w trakcie audycji “Śniadanie w Trójce” rzekł był u pani redaktor Michniewicz jeden taki gdul. Przepraszam, pan gdul. Czy tam Gdula. Maciej Gdula.
PROFESOR KRÓW
Owóż ów pan, profesor pan, a mimo to przyssany do tematu niczym krów jakiś pierwszy lepszy do pierwszego lepszego kopca świeżo skoszonej koniczyny, postulował, by strona odpowiedzialna za incydent z upadkiem rakiety na terytorium Polski, przeprosiła za, uwaga, uwaga, za: “Szkody uczynione nieintencjonalnie”.
Otóż, uwzględniając okoliczności, tę zwłaszcza, iż winny zdarzenia do dnia dzisiejszego nie jest znany z całą pewnością, a już z całą pewnością nie jest znany powszechnie, mając na względzie tę okoliczność, powtarzam, domaganie się przeprosin od nie wiedzieć kogo zakrawa na działanie w złej woli. Ewidentnie nie wytrzebiłem pana profesora Macieja tak jak powinienem, czyli w stopniu, w jakim wytrzebić Gdulę profesora Macieja należało. Proszę zerknąć tutaj: https://www.goniec.net/2022/
Jak krów i gdul, powtórzę, powołując na prawo używania masculatywów (nauczyć się tworzenia oraz komunikowania się wzajemnego, przy użyciu neutrumatywów, też będziemy musieli, lecz jak sądzę nie wcześniej niż za dekadę czy dwie. Transfilia to pieśń przyszłości. Póki co.). Więc.
SZAMBONURKI
Żaden więc z człowiekowatych gdulopodobnych nie przyzna za nic w świecie, że jedyną formą kajania się – i nie dla Ukraińców bynajmniej, nie dla Rosjan, nie dla niezidentyfikowanych Ufiaków, dla Marsjan powiedzmy, lecz dla nich samych właśnie, jedyną właściwą formą pokajania się, byłoby opuszczenie przestrzeni publicznej. Jej porzucenie na zawsze, dobrowolne i trwałe. Więcej jeszcze, bo nawet jeśli opinia publiczna nie ogarnia problemu należycie, persony w rodzaju Gduli profesora Macieja rozumieją w czym rzecz, a to dzięki znajomości schematu działań swoich antenatów.
Mówiąc to samo innymi słowami: Maciej profesor Gdula plus inne nadwiślańskie psuje gdulopodobne, przez nas samych hodowane, psuje płci rozlicznych, sięgnęły szczytów kompetencji medialnej, zwanej też dla niepoznaki kompetencją polityczną. Mianowicie czegokolwiek nam nie zrelacjonują via rozochocone media, wszystko tak czy inaczej zrelacjonują, zamieniając wiadomości w reporterską relację z zawodów w pokonywaniu szamba. I nie kraulem bynajmniej, nie tyle żabką czy stylem grzbietowym, a pod powierzchnią. Tak zwanym nurkiem. Wówczas przestaje być ważne, co właściwie zaszło, nie fakty znaczą, rozstrzygając o wartości przekazu, lecz interpretacje faktów. Narracje, ujmując rzecz językiem należycie postępowym i odpowiednio nowoczesnym.
CZŁOWIEKI NIEGODNE
Podsumowując: postkomuna, zarówno w części swej zasadniczej, w zasadzie wymierającej czy nawet całkowicie już wymarłej, jak i komuna mentalna, czyli komuny potomkowie realni i symboliczni, opanowała po mistrzowsku zagrywki, wiodące do obrócenia w perzynę cenności najważniejszych dla ludzi zwyczajnych: godności i szacunku do samego siebie. Osobniki gdulopodobne – typu Miller, typu Czarzasty, typu Zandberg, wymieniać dalej? – osobniki gdulopodobne bez trudu i nad wyraz elokwentnie wyjaśnią milionom Polek i Polaków, co i jak myśleć powinni oraz o czym, o czym zaś myśleć nie powinni w żadnym razie i wcale. To jasne przecież, że o wszystkim wszystkiego myśleć się nie da, należy zatem wybierać. Zaś Polki i Polacy w pokorze pochylą głowy i umysły nad przekazem, nad słowami człowiekowatych gdulopodobnych, by następnie rozważać i oceniać, międlić i przytulać, i godzić się albo się nie godzić, polemizować albo ramionami wzruszać – i tak dalej, i tak dalej.
To samo najkrócej jak potrafię: nie wiedzieć czemu czynimy obiektem zainteresowania słowa ludzi niegodnych, wynosząc tychże do pozycji równoważnej. Sobie. Nam. A wszystko i jeszcze więcej: zamiast.
– Zamiast czego?
– Zamiast do butów im napluć. Czy tam na tę słomę czerwoną, co z nich wystaje, pęcherz opróżnić.
– Pluje im pan do butów?
– Do talerzy im nie nalewam, szklanek z herbatą nie podaję. Choć żałuję okazji.
– Do serca też ich pan nie przyciska.
– Przycisnąłbym, owszem. Gąsienicą Merkawy. Czy tam innego Abramsa. Do gołej ziemi…
PRZED STARTEM
…czy tam do innego betonu. Na czub Patriota nawlekałbym cierpliwie, póki ostrze pocisku nie pogrążyłoby się w odwłoku nieszczęśnika. A kiedy kości jego rozstąpiłyby się, ciało rozdarłszy na dwie strony, jak to z podobnymi indywiduami czynił pra-pra-pradziad niżej podpisanego, wachmistrz przez Henryka Sienkiewicza nazywany Luśnią, wtedy dopiero zezwoliłbym obsłudze wyrzutni rozpocząć odliczanie przed startem. Żałuję bardzo, niestety jedno chyba, co dziś możemy realnie, to porzucić tęsknotę za sprawiedliwością, a tylko natychmiast przestać dotykać. Nie trącać. Psia kupa leżąca w trawie schnie, zaś wyschnięta nie cuchnie, póki deszcz na nią nie napada albo sam na obcas jej pan nie weźmiesz. To za dużo, żeby temat ogarnąć?
– Wyjaśnień nigdy nie jest za dużo.
– Co również należy zrozumieć, zapamiętać, nieść tę wieść w świat, stosownie meblując łepetyny ludziom…
– …oszukiwanym, okradanym i tresowanym do posłuszeństwa oraz głupoty. Pamiętam dobrze.
– Świetnie. I koniecznie to wszystko, co pan zapamiętał, proszę powtarzać bliźnim.
– A słyszał pan, o co zapytano niejakiego Bartosza?
– Tego włóczącego się po Polsce, a teraz i po Europie, z uśmierconym wężem Asklepiosa? Tak, słyszałem. Zapytano byłego ministra od zdrowia, czy przyszłoroczne wybory do sejmu nadwiślańskiego będą uczciwe.
***
“Czy przyszłoroczne wybory będą uczciwe?” – zapytano pana Bartosza z głupia frant. “Jeśli wygra opozycja, to będą” – z głupia frant odrzekł pan Bartosz. Z głupia frant, jednakowoż spokojnie i merytorycznie. Na pierwszy rzut oka widać, że europoseł nie z byle jakiej ściery wyżęty. Co tym bardziej dziwi, jako że pani Kurtyna, dosłyszawszy odpowiedź byłego ministra, z wrażenia mało nie oszalała. Tak mówią. Podobno kłusując przed siebie, podobno w stronę toalety, zdołała wysapać w kierunku sali, top jest ku widzom spektaklu, komunikat o treści, podobno: “Idźcie precz. Ja nigdy więcej nie opadnę. Nigdy w życiu. Chyba Arłukowiczowi na ten jego pusty łeb!”. Przyznaję, wykrzyknik to odautorska nadinterpretacja emocji, dostrzeżonych w rzekomej wypowiedzi pani Kurtyny. Acz prawdą pozostaje również, że od tamtej pory nikt jej nie widział.
…Cóż w tej sytuacji mielibyśmy czynić, pyta ktoś? Ano, z prawdziwymi damami nigdy nic nie wiadomo na pewno do końca. Z prawdziwymi paniami Kurtynami również. Zostało nam zatem uważnie obserwować pusty łeb pana europosła.
Krzysztof Ligęza
Kontakt z autorem: widnokregi@op.pl