Marcin Kędzierski analizuje wyczerpanie się dotychczasowego modelu funkcjonowania uczelni
Cały system edukacji w Polsce był ukierunkowany na jeden cel: otrzymanie dyplomu. Nie liczyła się jakość nauki, tylko tytuł absolwenta.
Rynek pracy zorientował się, że dyplomy uniwersyteckie nie dają żadnej gwarancji w kwestii jakości kandydatów, bo wszyscy je dostają.
Śmierć uniwersytetu wymusi radykalne przewartościowanie całego systemu edukacji i znalezienie nowego sensu istnienia szkoły jako takiej.
Zamiast skupiać się na rodzimych wyzwaniach, naukowcy przekierowują uwagę na te tematy, które mogą się sprzedać w zagranicznych journalach.
Albo uniwersytet stanie się nową agorą w kontrze do ideologicznych baniek i polityki rodem z Tik Toka, albo nie będzie go wcale.
Choć 4-letni brzdąc tego nie wie, już w przedszkolu zaczyna grać w sztuce, której grand finale jest otrzymanie dyplomu uczelni wyższej, jaki dziś przestał mieć znaczenie.
Uczelnie w obliczu przemian społecznych i technologicznych nie pełnią już jak dawniej funkcji dydaktycznej, badawczej ani nawet kulturotwórczej.
Wykreślenie polityki z debat uniwersyteckich doprowadziło do zupełnego ich zaniku.
Czas na prawdziwą reformę uczelni, która wyrwie naukowców z produkowania pseudonaukowych artykułów i pozwoli na stworzenie nowej agory w świecie tiktokowych bunkrów.
Nie ulega wątpliwości, że choć szkolnictwo wyższe stanowi ostatni etap formalnej edukacji, to postawiony jest na nim cały system. Rodzice walczą o dobre miejsca już w przedszkolach, aby później dziecko dostało się do dobrej podstawówki. Ta z kolei ma przygotować ucznia do osiągnięcia jak najlepszego wyniku egzaminu uprawniającego do nauki w dobrym liceum ogólnokształcącym.
Liceum to jednak również tylko etap przejściowy – jego celem jest uzyskanie dobrych efektów egzaminu maturalnego, co ma umożliwić dostanie się na najlepsze studia. A odpowiednie studia to już przepustka do dobrze płatnej pracy, która zagwarantuje zdolność kredytową otwierającą drogę do własnego mieszkania.
Nowi aktorzy, a scenariusz ten sam
Ta opowieść determinowała historie edukacyjne Polaków przez ostatnie 30 lat. Kształcenie w tym modelu nie było celem samym w sobie, a jedynie środkiem do uzyskania dyplomu jako przepustki do świata wysokopłatnych miejsc pracy. Wszystkie etapy edukacji dopasowywały się do tej gry.
Jeśli bowiem kluczowe były wyniki egzaminu ósmoklasisty (wcześniej gimnazjalnego) i matury, a następnie uzyskanie dyplomu, to modus operandi szkół na poszczególnych poziomach kształcenia był wręcz dziecinnie prosty. W szkołach podstawowych i średnich przygotowywało się uczniów głównie do wypełniania testów, a na studiach wyższych chodziło po prostu o ich ukończenie przy jak najmniejszym obciążeniu tak studentów, jak i kadry akademickiej.
Jakość działalności dydaktycznej w takim układzie była w zasadzie nieistotna. Wszyscy uczestnicy tej gry zdawali sobie bowiem sprawę, że mają do odegrania rolę w teatralnym przedstawieniu, którego finałem był dyplom ukończenia studiów.
Zaczynamy od napisów końcowych
Ten spektakl powoli się kończy. Absolwenci uczelni przestali być dobrem rzadkim. Gospodarka nie jest w stanie wytworzyć tak dużo miejsc pracy wymagających wysokich kwalifikacji. Co więcej, rynek pracy zorientował się, że dyplomy nie dają żadnego sygnału w kwestii jakości kandydatów, bo wszyscy je dostają. Z procesów rekrutacyjnych i ogłoszeń o pracę w sektorze prywatnym praktycznie zniknęły wymagania dotyczące wyższego wykształcenia.
Ostatnim pracodawcą, który tak bezwzględnie patrzy na kwestię formalnego wykształcenia, jest już w zasadzie tylko administracja publiczna. Jednak ze względu na niskie wynagrodzenia i wakaty w budżetówce można spodziewać się, że również tutaj ten ważny do niedawna element wymagań wobec kandydata przestanie odgrywać istotną rolę.
To oznacza, że cały dotychczasowy model funkcjonowania uczelni, oparty na oferowaniu dyplomów, załamie się. Czekamy tylko na moment, w którym ktoś wystarczająco głośno powie: „Król jest nagi”, a budynki uczelni opustoszeją. Nie umiem stwierdzić, czy czeka nas to za 5 czy za 15 lat, ale w moim odczuciu jest to nieuchronna perspektywa dla wielu szkół wyższych. Oczywiście pomijam kilka zawodów, w których poza dyplomem uzyskuje się także formalne potwierdzenie kwalifikacji. Mowa tu chociażby o medycynie, architekturze lub innych wybranych kierunkach inżynierskich. Nie zmienią one jednak losu, jaki czeka akademię.
Śmierć instytucji uniwersytetu w obecnym kształcie wymusi radykalne przewartościowanie całego systemu edukacji. W sytuacji, w której dyplomy przestaną mieć znaczenie, trzeba będzie znaleźć nowy sens istnienia szkoły i całej wcześniejszej edukacji formalnej. Misterna konstrukcja, którą budowaliśmy przez ostatnie dziesięciolecia, runie jak domek z kart.
Uniwersytet, czyli historia opowiedziana w 3 aktach
Ktoś powie, że misją uniwersytetu jest nie tylko kształcenie zawarte w samym słowie „uczelnia”, ale też (zdaniem niektórych – przede wszystkim) prowadzenie badań naukowych. Wreszcie będą tacy, którzy te podstawowe misje uzupełnią o kolejną – wpływ na szeroko rozumiane otoczenie polityczne, gospodarcze, kulturalne i społeczne.
Czy śmierć dyplomów oznacza kres funkcjonowania całej instytucji ze wszystkimi jej misjami? Pytanie o misję nie jest tu bezzasadne. To ona odpowiada na pytanie, po co dana organizacja w ogóle istnieje. Aby lepiej zrozumieć misję uniwersytetu, warto udać się na krótką wycieczkę w przeszłość.
Pierwszą historyczną misją uniwersytetów była głównie reprodukcja elit świeckich i duchownych. To tam uczyły się i wzajemnie poznawały dzieci, a właściwie synowie wysoko urodzonych. Do końca XIX w. kobiety niespecjalnie miały wstęp do przybytków wiedzy.
Jednocześnie do zadań średniowiecznych uniwersytetów należały podtrzymywanie i twórcze przekształcanie określonego dorobku cywilizacyjnego. Pierwsze uczelnie powstały niejako w następstwie wypraw krzyżowych, które przywiozły z Bliskiego Wschodu ocalone tam dziedzictwo intelektualne antycznego świata, zapomnianego na Starym Kontynencie. Rolę tę podtrzymano w okresie nowożytnym – uniwersytety stały się nośnikami humanizmu, a później także oświecenia.
Model ten musiał jednak ulec istotnemu przeobrażeniu wraz z pojawieniem się rewolucji przemysłowej, a dokładniej – postępującej demokratyzacji życia politycznego. Państwo narodowe, dziecko tamtych czasów, wymagało znacznie szerszych kadr do utrzymania nowego ładu politycznego. Potrzebni byli zarówno oficerowie do nowo powstałych powszechnych armii, jak i urzędnicy do nadzorowania funkcjonowania państwa na prowincji. Innymi słowy, wraz z przysposabianiem przez państwo nowych funkcji, np. ubezpieczeń społecznych, zrodziła się nagląca potrzeba stworzenia nowej, biurokratycznej elity.
Za sprawą bardzo dynamicznego rozwoju wiedzy konieczne stało się także zintegrowanie misji dydaktycznej i naukowej uniwersytetu. Nowe elity musiały rozumieć specyfikę postępu technologicznego, by go wspierać. Tak, co do zasady, wyglądała idea uniwersytetu humboldtowskiego, który wyłonił się u progu XIX w. i determinowała jego funkcjonowanie do drugiej połowy XX w.
Kolejną wielką zmianę w latach 60. i 70. XX w. przyniosły dla uniwersytetu globalizujący się kapitalizm i kolejne fale rewolucji technologicznej. Nie wystarczyło już, aby uczelnie dostarczały biurokratycznych elit rozumiejących postęp. Cywilizacja potrzebowała tysięcy inżynierów, menedżerów i innej maści specjalistów, którzy mogli zasilić już nie tylko sektor publiczny, ale i dynamicznie rozwijający się sektor prywatny.
Przełom XX i XXI w. to czas ogromnego umasowienia szkolnictwa wyższego. W skali globalnej liczba studentów na przestrzeni 2 dekad (po huntingtonowskiej trzeciej fali demokratyzacji) niemal się podwoiła. W efekcie musiała zmienić się też struktura świata akademickiego.
Upowszechnienie wykształcenia wyższego doprowadziło do istotnej prywatyzacji całego sektora, gdyż tradycyjne instytucje nie były w stanie zaspokoić tak dynamicznie rosnącego popytu na dyplomy. W takim otoczeniu wyłoniła się idea przedsiębiorczego uniwersytetu, która przetrwała do dziś.
(Nie)oczekiwany zwrot akcji
Obecnie wyraźnie widać, że fundamenty tej budowli zaczynają się chwiać. W obliczu rozwoju nowych form kształcenia – nieformalnych i pozaformalnych – edukacja formalna będzie musiała doświadczyć procesu dekompozycji. Wiemy to zresztą od ok. 50 lat. Wystarczy sięgnąć do raportu UNESCO Learning to be z 1972 r., którego autorzy wskazują na konieczność przygotowania się do zjawiska deinstytucjonalizacji edukacji i deskolaryzacji społeczeństwa.
Uniwersytety nie są już postrzegane jako miejsca wykuwania kadr biznesowych. Niewykluczone, że również sektor publiczny przestanie w ten sposób patrzeć na akademię. Wspomniany proces dekompozycji nie dotyczy wyłącznie misji dydaktycznej. Za sprawą dynamicznego rozwoju prywatnych podmiotów gospodarczych dziś najważniejsze badania naukowe coraz częściej prowadzone są nie na uczelniach, ale w firmach, które same zaczęły zatrudniać naukowców.
W konsekwencji uniwersytety stopniowo, ale systematycznie, tracą znaczenie jako miejsca tworzenia wiedzy. Oczywiście dotyczy to raczej nauk przyrodniczych i ścisłych niż humanistycznych i społecznych, bo w tych drugich zwyczajnie trudno o skomercjalizowane patenty.
Sztuka bez dialogów o polityce to pantomima
Jeśli jednak przyjrzeć się naukom społecznym i humanistycznym, którymi biznes przeważnie nie jest zainteresowany, to nawet w ich obszarze coraz trudniej nazwać uniwersytety przestrzenią, w której toczy się intelektualny ferment. Uczelnie zamknęły się na świat i stały się wieżami z kości słoniowej. Zdaję sobie sprawę, że to brzmi jak banał. Chciałbym jednak wyraźnie podkreślić, że historycznie to uczelnie były miejscami namysłu nad polityką rozumianą jako troska o dobro wspólne.
Kiedyś to właśnie na uniwersytetach toczyły się ostre spory o najważniejsze sprawy publiczne. A dziś? Odnoszę wrażenie (poparte osobistym doświadczeniem obecności w różnych gremiach akademickich), że współczesny uniwersytet jak ognia boi się polityki, i to nawet w tak szeroki ujęciu.
Choć w swoich misjach odmienia dobro wspólne przez wszystkie możliwe przypadki, w rzeczywistości abstrahuje od rzeczywistej troski o nie. Sami akademicy chcieliby to pewnie widzieć jako splendid isolation, jednak ja nie dostrzegam w tym niczego splendid.
Na uczelni nie toczy się w zasadzie żaden ważny spór. Więcej, nie odbywa się tam żadna realna debata. Poważne spory ideowe o politykę, społeczeństwo, gospodarkę czy kulturę toczą się pomiędzy środowiskami intelektualnymi, które często zostały wyplute przez uczelnie. Mówiąc brutalnie, za sprawą ewolucji mediów (w tym mediów społecznościowych) radykalnie zawęża się przestrzeń do prowadzenia dyskusji.
Napisy, których i tak nikt nie czyta
Rozumiem doskonale, dlaczego przedstawiciele świata akademickiego utyskują na skandalicznie niskie wynagrodzenia. Status społeczno-ekonomiczny tej grupy zawodowej w ostatnich latach ostro pikuje. Jednak, i napiszę to w kontrze do własnego środowiska, nie ma w tym nic dziwnego. Społeczeństwo, a co za tym idzie, również politycy, nie widzi większego sensu we wzmacnianiu instytucji, która z roku na rok jest coraz bardziej po nic.
Ostatnia wielka reforma przeprowadzona przez Jarosława Gowina jedynie pogłębiła to zjawisko. Wprowadziła i umocniła szkodliwe przekonanie, że celem polskich uniwersytetów powinno być ściganie się w globalnych rankingach, które bazują na „produkcji naukowej”. W efekcie prawie wszyscy nauczyciele akademiccy zostali zmuszeni do produkcji pseudonaukowych artykułów, których jest tak dużo, że nikt ich już nawet nie czyta (i dobrze, szkoda czasu). Muszą jednak to robić, aby lepiej wypaść w ministerialnej ocenie parametrycznej. Jako kraj półperyferyjny nie mamy przecież szans w tak ustawionym globalnym wyścigu, którego zasady wytyczają inni.
Ten absurdalny pęd parametryzacyjny skutkuje niczym innym jak tylko połykaniem własnego ogona, bo od tego wyścigu wcale nie przybywa zasobów finansowych w systemie szkolnictwa wyższego. Negatywnie wpływa to też na jakość badań, a przynajmniej w naukach humanistycznych.
Zamiast skupiać się na rodzimych wyzwaniach, naukowcy przekierowują uwagę na te tematy, które mogą się sprzedać w zagranicznych journalach. Umiędzynarodowienie w prawdziwie postkolonialnym stylu.
Wyścig publikacyjny wzmocnił też tendencje do bagatelizowania zarówno dydaktyki, jak i szeroko rozumianej trzeciej misji. Nie wspominając o tym, że marnowanych jest tysiące godzin na bezsensowny proces oceny parametrycznej. Paradoksalnie rozmontowywanie tego modelu przez ministra Czarnka, choć niczym nieuzasadnione, ujawniło skalę jego bezsensu.
Potrzebujemy agory z prawdziwego zdarzenia
Jeśli uniwersytet ma przetrwać, musi zrozumieć swoje czasy i odkryć, co atrakcyjnego może dziś zaproponować światu. Rozumieli to twórcy średniowiecznego uniwersytetu, rozumiały to akademickie elity czasów odrodzenia, rozumieli to Humboldtowie i architekci przedsiębiorczego uniwersytetu. W świetle już nie tylko śmierci dyplomów i ucieczki nauki poza uniwersyteckie mury, ale też rozwoju sztucznej inteligencji, prowadzącego do jeszcze większego kryzysu edukacji formalnej, kontynuowanie funkcjonującego obecnie modelu uczelni nie ma już większego sensu.
Jeśli miałbym wskazać największą słabość współczesnego świata, na którą (gdyby tylko chciał) mógłby odpowiedzieć uniwersytet, widziałbym szansę powrócenia do roli przestrzeni szeroko rozumianej debaty publicznej. Mam głębokie przekonanie, że uniwersytet albo będzie nowym medium, albo nie będzie go wcale. Stanie w kontrze do świata stiktokizowanej polityki, świata zamykającego nas w ideologicznych bańkach i uniemożliwiającego poważną rozmowę o sprawach publicznych.
Choć nie jestem odosobniony w swoich przekonaniach, podzielają je głównie ludzie albo spoza akademii, albo osoby będące – jak autor tych słów – niejako na rubieżach współczesnego życia akademickiego. Ci, którzy znajdują się w samym centrum, nie chcą nawet słyszeć o tym, aby uczelnia zaryzykowała swoją absurdalnie rozumianą autonomię.
Owszem, uniwersytet potrzebuje autonomii, ale pozytywnej, otwartej na różne strony ideologicznych sporów, która umożliwi nam zmierzenie się w najważniejszymi wyzwaniami przyszłości – skutkami zmian klimatycznych i demograficznych, samotnością, postwzrostem, nierównościami i populizmem, transhumanizmem i posthumanizmem. Oczywiście ten katalog jest zdecydowanie większy.
Jak taka autonomia pozytywna mogłaby wyglądać w praktyce? Uniwersytety powinny otworzyć swoje mury dla intelektualistów i aktywistów, niezależnie od ich wieku czy poglądów. Może to odbywać się w ramach szkół letnich, seminariów, programów doktorskich, specjalnych ścieżek studiów magisterskich, konkursów na tematyczne podcasty i videoblogi, festiwali nauki łączących różne dziedziny wiedzy czy w ramach debat w zwykłym, semestralnym trybie, w których udział mogliby brać politycy, ludzie biznesu i świata kultury. Debat otwartych dla wszystkich uczestników z ulicy.
W takim modelu dydaktyka na uniwersytecie nastawiona byłaby bardziej na poszerzanie horyzontów i umiejętności krytycznego myślenia niż na zdobywanie wąskich kwalifikacji zawodowych. Jednocześnie nie ograniczałaby się (tak jak dziś) do osób w wieku akademickim – na takie zajęcia uczęszczać mogliby ludzie w różnym wieku, o różnych profilach i historiach edukacyjnych. Dlaczego bowiem 50-letni kurier miałby nie mieć możliwości, żeby zrozumieć nieco szerzej świat, w którym funkcjonuje, o ile tylko będzie mieć na to ochotę?
Zapewne w całym systemie pozostaną pewne wspominane wcześniej wyjątki, w których kwalifikacje są powiązane z kształceniem uniwersyteckim. Jednak spora większość zadań z zakresu przygotowania do rynku pracy powinna zniknąć z uczelni. Miejscem zdobywania kwalifikacji zawodowych mogłyby zostać centra edukacyjne tworzone wokół szkół, które tak czy inaczej będą musiały wyglądać inaczej niż dziś.
Ktoś powie, że „rozpolitykowany” uniwersytet to oferta dla Warszawy i kilku największych miast, w których dzieje się polityka. To jednak nieprawda, bo przecież problemy publiczne dotykają również mniejszych ośrodków.
Dramatem współczesnych miast jest niemal całkowity zanik lokalnego życia intelektualnego, nie mówiąc o debatach np. na tematy samorządowe. Uczelnie ze swoimi przepastnymi budynkami, które niedługo opustoszeją, mogłyby stać się nową agorą, która nie tylko żyje, ale i ożywia środowisko znajdujące wokół niej.
Mimo tych optymistycznych wizji obawiam się, że jednak wygra autonomia negatywna. Szklarnia, w której będzie coraz mniej światła i wody, aż wszystko, co jeszcze w niej rośnie, umrze. Być może musi się tak stać, żeby ze zgliszczy narodziło się coś zupełnie nowego. Nie zmienia to faktu, że pilnie potrzebujemy instytucji, która przejmie funkcję nowego medium, nowej agory. A to zajmuje mnie dziś zdecydowanie bardziej niż grzebanie umarłych.
za Klub Jagielloński