Nie zżymajcie się na mnie, że piszę o japonkach z małej litery. To wcale nie o panie z Japonii chodzi. Dostałam od kuzynki dużą torbę wypchaną polskimi książkami – tak mi przynajmniej powiedziano. Kuzynka wyprowadza się do niezależnego domu spokojnej starości i wszystko musiała zredukować do jednej sypialni z małym salonikiem i kuchenką. A rzeczy miała co niemiara! Jeszcze z Polski. Wiecie jak to jest. Człowiek z biedy, to i wyrzucać nie potrafi – bo a nuż się przyda? Od generacji co dwadzieścia lat tracimy wszystko – albo wojna, albo powstanie, albo emigracja – więc weszło nam to w geney żeby zbierać, tyle ile się da. Jakby nas znowu jakieś nieszczęście spotkało, albo jakiś wróg złupił, to może się coś ostanie żeby przetrwać.
– Ty ciociu jesteś bibliofilem, to na pewno się z tych książek ucieszysz – przekonywała mnie moja siostrzenica.
Ok, zgodziłam się. A miałam inne wyjście? Trochę zajęło zanim się zebrałam na odwagę i otwarłam tę przepaścistą torbę. O rany! Czego tam nie było. Oprócz książek, jakieś ubrania (sądząc po stylu i zapachu) chyba rodem z PRL-u; jakieś poobijane fajanse, jakieś porcelanowe talerze do powieszenia (ponoć można sprzedać na Kijiji), serwety szydełkowe, mnóstwo drutów do dziergania i szydełek, oraz wiele innych różności. W pierwszym odruchu chciałam to zamknąć z powrotem i całość wywalić. Przecież wiadomo, że nasze dzieci nie chcą naszych mebli, obrazów, książek, choinek, obrusów, porcelany, itp. Dzieci nie, ale kuzynka? To dlatego zostałam obdarowana? No nic, zrobił się z tego dłuższy projekt. Jeden dzień rozpakowuję trochę, następny dzień odpoczywam. Kuzynka akurat dzwoniła w ten dzień odpoczynku, więc sprawiam jej radość opowiadając o wyciągniętych rzeczach. Specjalnie nie musiałam być uważna, bo i tak następnym razem nie pamiętała. Taki czas dla niej. Uff! w końcu sięgnęłam dna. Jeszcze sprawdziłam kieszenie boczne. I w jednej z nich odkryłam porządnie znoszone japonki – w Polsce mówiło się na takie ‘ dobrze ściachane’. Tu mówi się na nie flip-flops. I tu moja kuzynka przypomniała mi jak to było. Przez kilka lat, kiedy chodziłam główną ulicą mojego rodzinnego miasta Bytomia do ogólniaka, wchodziłam do sklepu sportowego i pytałam
– Czy są japonki? – odpowiedź była niezmiennie taka sama
– Nie ma.
Wtedy japonki to był szczyt mody i marzeń. Dla zwykłych ludzi, takich jak ja, japonek nie było. Aż kiedyś ekspedientka w sklepie sportowym odpowiedziała
– Są. Motylki.
Zignorowałam to, bo nie wiedziałam co to są te motylki. Dopiero kuzynka mi objaśniła, że to takie lepsze japonki, których między paluchy się nie zakłada.
Och ja głupia! Uciekłam z lekcji i poleciałam do sklepu sportowego. Dostałam. Co prawda o kilka numerów za duże, ale kto by się tam takimi drobnostkami przejmował. Niestety! Były o dużo za duże. Tak za duże, że nie mogłam w nich chodzić bez potykania się. Z żalem oddałam je mojej kuzynce, której stopa była rozmiaru 42. Ja dla porównania nosiłam 36. Nie powiem. Kuzynka była bardzo wdzięczna i paradowała w tych motylkach przez lata całe. Nie wiedziałam tylko, że je do Kanady przywiozła. Pewnie nie potrafiła się z nimi rozstać. I tak to w końcu ponownie trafiły do mnie. Tylko co ja z nimi teraz zrobię? Żeby to chociaż były japonki.
MichalinkaToronto@gmail.com