Ontaryjskie Ministerstwo Oświaty zareagowało na katastrofalny stan nauczania w szkołach w typowy sposób – rzucając w szkoły naszymi pieniędzmi i zatrudniając dodatkowo nauczycieli, którzy będą pomagali innym nauczycielom uczyć czytania pisania i matematyki. Są to właśnie te przedmioty gdzie ontaryjskim uczniom idzie najgorzej, a co gorsze, coraz gorzej.

        I nie ma się co dziwić,   przyczyna nie tkwi jednak w niedofinansowaniu szkół, lecz dokonanej w latach 70. zmianie filozofii nauczania, według której  za fakt nieuctwa nie ponosi odpowiedzialności uczeń, lecz ten kto go uczy. Uczeń może się rozłożyć na kanapie ze smartfonem w ręku, a nauczyciel ma go nauczyć, bo z tego jest rozliczany. Na dodatek mamy w szkołach dzieci nie mówiące po angielsku, więc nauczyciel ma rozterkę do jakiego stopnia ma się nimi zajmować, kosztem innych dzieci.

        Do tego dochodzi niemerytoryczny system kształcenia i zatrudniania nauczycieli, gdzie poza umiejętnościami liczy się o wiele więcej, a zawód skądinąd jest dobrze płatny. Skutek mamy taki, że nauczyciele sami są niedokształceni, a system wiąże im ręce.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

         Tymczasem uczenie dzieci to dzisiaj „wóz albo przewóz”; jeżeli kolejne pokolenie będzie głupie, przegra w konkurencji. A jest z kim; dzieci w  Azji kształcą się na potęgę.

        Wielokrotnie o tym pisałem, że rozwiązaniem skutecznym i prostym byłby bon edukacyjny –  pieniądze idące za uczniem –  i sprywatyzowanie szkolnictwa, tak by rodzice mogli sobie posyłać dzieci do szkół dzisiaj będących poza ich zasięgiem finansowym. To jednak mogłoby mieć miejsce tylko wtedy, gdyby rodzice masowo wspięli się na barykady i zażądali zmian. Tymczasem oni sami są już produktem tego systemu i również uważają, że jeśli ich dziecko jest głupie, to wina szkoły, a nie tego, że się nie uczy, zwłaszcza zaś, nie uczy się wymagać od siebie.

        Jeśli do tego kryzysu szkolnictwa dodamy coraz bardziej rozpanoszony wokizm i idące z nim przekonanie o konieczności nie tyle wyrównywania szans, lecz samych osiągnięć w różnych grupach etnicznych, rasowych, czy dochodowych (nie equality, lecz equity); jeśli czy się stoi czy się leży pogłaskanie po główce się należy, to w dzieciach zaszczepia się oczekiwanie, że mimo nieróbstwa powinny mieć dobre życie, a jeśli nie mają to winne jest społeczeństwo.

        Tym sposobem energia społeczna i talenty młodych ludzi zostają zakopane pod grubą warstwą bzdur.

        Tymczasem Chińczycy stoją u bram…

        A więc nie wierzę, by ogłoszony przez ministra Lecce program coś zmienił – owszem przez szkoły zostaną przepuszczone kolejne miliony. Do zmiany poziomu nauczania konieczna jest zmiana systemu motywacji młodych ludzi, wprowadzenie ostrej konkurencji między uczniami i między szkołami; konieczne jest ukierunkowanie stypendiów, by zależały przede wszystkim od pracy ucznia, a nie od tego jakiego koloru ma skórę i  pochodzenie.

        Ale wtedy mielibyśmy wzrost ogólnego poziomu wiedzy i nie dałoby się pleść publicznie takich bzdur jak dziś. Przy dzisiejszym stanie braku rozeznania w świecie łatwiej ludzi wytresować by „wierzyli w naukę” i „ekspertów”,  bo  naukę traktują, jak magię, a „ekspertów” jak „egipskich kapłanów”.

        Ludzie całkiem dorośli bywają do tego stopnia zaorani w matriksie, że nie wiedzą dlaczego zmieniają się pory roku. Kiedyś jadący ze mną windą całkiem sympatyczny, inteligentnie wyglądający człowiek (badania psychologiczne nie potwierdzają związku inteligencji z wyglądem) na moją zaczepkę, że zmieniają nam zimą czas na letni, a dawniej zmieniali trochę później, wyjaśnił, że to przez przemieszczanie się biegunów Ziemi… Nawet nie miałem czasu ukryć własnej głupiej miny, bo wysiadł.

        Tymczasem dostęp do wiedzy nigdy nie był łatwiejszy niż dzisiaj…

        Nawiasem mówiąc, jedną z instytucji, gdzie popularyzacja nauki ma się jako tako jest Ontario Science Centre – prawdziwy raj dla  dzieci, które wielokrotnie pytają „dlaczego?” (choć ostatnio trochę mnie rozczarowały tam jakieś tresury o recyklingu) – na naszym  bezrybiu prawdziwy cukierek.  Pomysł, by przenieść Ontario Science Centre nad jezioro to oczywisty rezultat parcia deweloperów i objaw porąbanej koncepcji urbanistycznej „intensyfikacji”, polegającej na zagęszczaniu blokowisk. Ontario Science Centre przeniesione do Ontario Place, z placówki popularyzującej naukę zostanie przerobiony na Disneyland z naukowymi pretensjami.

        Ci co zawsze, znów zarobią – tym razem kosztem dzieci.

Andrzej Kumor