Kiedy to piszę, szczyt NATO w Wilnie jeszcze się nie zakończył, ale już wiadomo, iż nadzieje prezydenta Zełeńskiego, że Amerykanie rozwiną przed nim czerwony dywan, żeby przeszedł po nim do NATO, oddalają się w mglistość.

        Ciekawe, że wszyscy spodziewali się sprzeciwu ze strony Niemiec, czy Francji, a tymczasem głównym szlabanowym okazał się amerykański prezydent Józio Biden. Z pozoru to zaskakujące, bo przecież Ameryka nie tylko futruje Ukraińców, dzięki czemu – jak podały tamtejsze władze – rezerwy walutowe Ukrainy osiągnęły “rekordowy poziom” ponad 30 mld dolarów. Wyobrażam sobie, jak zacierają na ten widok ręce tamtejsi oligarchowie, a przecież nie tylko Amerykanie Ukrainę futrują. Pod pretekstem wojny USA złapały mocno za mordę wszystkich swoich wasalów, którzy ze zgrzytaniem zębów muszą też Ukrainę futrować – a tu taka siurpryza!

        No tak – ale przed szczytem NATO pojawiły się w mediach skrzydlate wieści, że jacyś “byli dyplomaci” amerykańscy prowadzą poufne rozmowy z rosyjskim ministrem Ławrowem. Skoro tak, to nieomylny to znak, że Amerykanie, którzy w 2014 roku kupili sobie Ukrainę za 5 mld dolarów i wkręcili ją w maszynkę do mięsa, teraz kombinują, jakby tu korzystnie ją sprzedać. O tym oczywiście nie trzeba głośno mówić, więc szczyt NATO na pewno gorzką pigułkę, którą prezydent Zełeński będzie musiał przełknąć, opakuje w jakiś efektowny, kolorowy celofan, na przykład w postaci “zapewnień” o strategicznym partnerstwie i “mapie drogowej”. Warto w związku z tym przypomnieć, że “zapewnienia” to Ukraina miała już w 1994 roku i tyle z tego ma, że zamiast zgody na autonomię w dwóch obwodach: donieckim i ługańskim – jak było to ustalone w porozumieniach mińskich z 2014 i 2015 roku – prawdopodobnie utraciła bezpowrotnie cztery obwody przyłączone do Rosji: doniecki, ługański, zaporoski i chersoński – nie licząc oczywiście Krymu, no i dewastacji państwa, również w sensie demograficznym.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

        Jeszcze raz okazuje się, że kto ufa “zapewnieniom”, ten sam sobie szkodzi – jak to miało miejsce w przypadku Polski w roku 1939, czy Jugosławii w roku 1941 – ale władze polskie najwyraźniej o tym nie pamiętają. “Newsweek” właśnie doniósł, że na Ukrainie “tajną wojnę” prowadzi nie żadna Ukraina, tylko CIA, a Polska jest w nią umoczona po same uszy. Okazuje się, że my jak nie z KGB, to z CIA – bo przecież w tajnej wojnie u boku CIA uczestniczyły już dawno stare kiejkuty – te same, co kiedyś wojowały u boku KGB. Tym razem stały na świecy, podczas gdy w Starych Kiejkutach pierwszorzędni amerykańscy fachowcy oprawiali na żywca delikwentów zwożonych samolotami z bazy w Guantanamo – za co dostały od Wuja Sama 15 mln dolarów w gotówce.

        Ciekawe, co dostanie pan prezydent Duda, który dla Amerykanów – no i oczywiście – Ukraińców – gotów jest na wszystko, włącznie z wkręceniem w maszynkę do mięsa również Polski?

        Tymczasem w Ameryce w przyszłym roku odbędą się wybory na prezydenta, w których Józio Biden zamierza uczestniczyć, najwyraźniej upierając się, że będzie przewodził Ameryce i światu do upadłego – w związku z czym ktoś starszy i mądrzejszy musiał mu powiedzieć: “wiecie, rozumiecie Biden, wy kończcie tę awanturę na Ukrainie najlepiej jeszcze w tym roku, bo inaczej będzie z wami brzydka sprawa”. I dlatego wileński szczyt – zgodnie z przewidywaniami pana Andersa Rasmussena, który coś tam przecież musiał wiedzieć –  nie wypracuje “jednolitej strategii” wobec Ukrainy – oczywiście jeśli nie liczyć “zapewnień”. Tego gówna NATO nikomu nie żałuje, podobnie jak prezydent Zełeński nie żałuje żadnemu gościowi alarmowych syren w Kijowie.

        Tymczasem w Polsce akurat 11 lipca przypada 80 rocznica rzezi wołyńskiej, w ramach której OUN i UPA zaplanowały i przeprowadziły masowy mord na Polakach z Wołynia i Małopolski Wschodniej, żeby w ten sposób oczyścić teren pod przyszłe ukraińskie państwo. Ta rocznica jest szalenie niewygodna dla naszych Umiłowanych Przywódców, zarówno kościelnych, jak i państwowych. Z jednej strony bowiem społeczeństwo, a przynajmniej spora jego część, coraz wyraźniej się niecierpliwi na widok ukraińskiej buty i nieustępliwości, którą niedawno, w krótkich żołnierskich słowach wyraził pan Drobowycz z tamtejszego IPN – że mianowicie nie będzie żadnej zgodny na ekshumację ofiar, nie mówiąc już o zgodzie na ich upamiętnienie, dopóki Polska wcześniej nie odbuduje na swoim terytorium wszystkich pomników UPA. Jestem pewien, że nie jest to ostatnie słowo, bo gdyby Polska się na to zgodziła, to zaraz pojawi się warunek następny – żeby przed odbudowanym Pałacem Saskim w Warszawie, stanął pomnik Stefana Bandery, uważanego na Ukrainie za świątka zarówno przez władze państwowe, jak i tamtejszy, grekokatolicki kościół narodowy. Przed wyborami, w które hierarchia kościelna ostentacyjnie angażuje się po stronie rządu “dobrej zmiany”, trzeba było jednak wykonać jakiś gest pod publiczkę, chociaż z drugiej strony Nasz Najważniejszy Sojusznik surowo przykazał naszym Umiłowanym Przywódcom: “primum non nocere”, co się wykłada, żeby przede wszystkim nie szkodzić – oczywiście amerykańskim interesom na Ukrainie. Toteż zarówno Episkopat, jak i pan prezydent Duda z całym rządem, miotają się między tą Scyllą i Charybdą, co powoduje, niezamierzone zapewne, efekty groteskowe.

        Episkopat urządził w Warszawie i Łucku przedstawienie ociekające hipokryzją. JE abp Stanisław Gądecki wygłosił w ramach tej imprezy buńczuczne przemówienie, w którym domagał się m.in. “nazwania sprawców po imieniu” – ale sam nie ośmielił się ich nazwać. Od kogo w takim razie się tego domagał – tajemnica to wielka. Ale nie tak znowu wielka, bo wiadomo, że ukraińska polityka historyczna stoi na nieubłaganym stanowisku, iż w 1943 roku na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej trwała “wojna domowa”, a w tej sytuacji o żadnych “sprawcach”, których trzeba by nieubłaganym palcem wskazać, nie może być mowy.

        Toteż grekokatolicki hierarcha, arcybiskup większy Światosław Szewczuk, spokojnie wysłuchał tyrady abpa Gądeckiego, ze swej strony wtrącając passus o obopólnych ranach. Znawcy przedmiotu powiadają, że prawdopodobnie miał na myśli podobno autentyczny przypadek, kiedy jakiś rezun z UPA, zarzynając Polaka, przypadkowo skaleczył się w rękę. Wprawdzie we wspólnym oświadczeniu obydwu dygnitarzy znalazł się passus o “potrzebie ekshumacji”, ale sęk w tym, że arcybiskup Szewczuk nie ma w tej sprawie nic do gadania, więc zgoda na takie sformułowanie nic go nie kosztuje. Tymczasem w Łucku, gdzie odbył się drugi akt tego przedstawienia, prezydent Zełeński wprawdzie wspomniał o “niewinnych ofiarach” – widocznie oprócz nich były też ofiary “winne” – ale o ekshumacji – ani słowa, podobnie jak o upamiętnieniu ofiar w miejscach, gdzie znajdowało się ponad tysiąc wymordowanych, spalonych i startych z powierzchni ziemi polskich wsi, a pan prezydent  Duda, ograny jak dziecko, już tylko statystował w tym żałosnym pokazie bezsilności Polski. Toteż pan prof. Grzegorz Motyka, wspierający gdzie to tylko możliwe, ukraiński punkt widzenia, z wyraźnym uczuciem ulgi zakomunikował w żydowskiej gazecie dla Polaków, że sprawę “Wołynia” możemy już “zdjąć z politycznej agendy”.

                        Stanisław Michalkiewicz