Niedawno opowiadałam wam bajkę o napoju królewskim, czyli o marnym rabarbarze, który o mało co nie umarł, gdybym nie przeskoczyła przez płot, i go nie wykopała długopisem (z braku innego narzędzia) z placu budowy. Ponieważ był ledwo-ledwo (ale przetrwał – taki twardziel), to w następnym roku wypuścił kilka łodyg, z czego trzy były dostateczne, aby coś z nich dobrego i tradycyjnego zrobić. Pochodzę z krainy w Polsce, gdzie rabarbar był pierwszym warzywem po przednówku. Zanim urosły sałaty, zbutwiały kalarepy, wybujał szpinak. Rabarbar był zajadany na surowo. Ci lepiej sytuowani, maczali kwaśne i cierpkie łodygi w cukrze, ci mniej jedli nawet nie obdzierając go ze skóry. Widać takie mieliśmy wtedy zapotrzebowanie na świeże witaminy. Jedynym źródłem witaminy C na przednówku była kiszona kapusta – jeśli jeszcze się coś jej w dębowej beczce ostało po długiej zimie – i licznej wtedy rodzinie. Z rabarbarem piekło się także ciasto, gotowało kompot i jadło, no i jadło jako przekąska. Kompot był najlepszy z dodatkiem świeżej mięty i melisy. Kiedy pierwszy raz ugotowałam taki kompot w Kanadzie, to nikt nie chciał pić – woleli coca colę. Dopiero jak dodałam cynamonu, to zainteresowani aromatem domownicy zaczęli pytać co to tak ładnie pachnie, odpowiedziałam tajemniczo, że to napój królewski. Ach! Napój królewski można pić. I od tego czasu jest on (to znaczy ten kompot z rabarbarem) stałym gościem na moim stole. Nawet w zimie. Bo… W Ameryce mrozi się wszystko – nawet rabarbar. Muszę dodać, że rabarbar mrozi się bez większych ceregieli takich jak na przykład wcześniejsze parzenie. I mrozi się go świetnie. W zimowe dni nadaje się w sam raz na kompot, albo placek z rabarbarem. Do kompotu dodaję suszonych liści malin, mięty i melisy – i już, napój królewski gotowy. Jest jednak jeden owoc klejnocik taki mały, który jest trudno zamrozić. Wysuszyć się też go nie da w domowej suszarce. Jedyny sposób, to zrobić z niego nalewkę na spirytusie. Tylko. Choć może wydać się wam to nieprawdopodobne, ale są takie rodziny i domy, gdzie się prawie nie pije. I taka nalewka wtedy służyłaby tylko jako trucizna na wroga. Za to można te klejnociki dodać do rabarbaru do ciasta, albo do kompotu. Są one także świetne w różnych koktajlach. Mowa o, prawie już zapomnianych – porzeczkach. Dostępne one są jedynie na targach farmerskich, lub w lokalnych warzywniakach. Mam takie dwa krzaczki w Toronto w ogrodzie i udało mi się, po wielu próbach i błędach, rozpropagować kilka krzaczków na wieś. Te na wsi są chyba za daleko na północy, bo rosną ładnie i zdrowo, obsypują się kwiatami, ale niewiele zawiązuje się owoców, a jeszcze mniej porzeczek dojrzewa. Sąsiadka mówi mi, że to żółwie i żaby z bagna w nocy mi te porzeczki objadają. Nie wiem, bo nie widziałam. Nie sprawdzam w nocy, bo tu królują i niedźwiedzie i wilki. Sąsiadka mówi, że wilki i sarny nie lubią kwaśnych rzeczy. A niedźwiedzie poniszczyłyby krzaki. Więc jak nic wychodzi, że to te żółwie i żaby, albo i inne jakieś ptaki? Niemniej chucham i dmucham na moje krzaczki porzeczek, bo zawsze kilka klejnocików zbiorę. A to już wystarczy, żeby pokazać i posmakować. Jak tak dalej pójdzie, to niedługo nikt nie będzie znał ani rabarbaru, ani porzeczek. A to tylko dwie pozycje na z każdym rokiem wydłużającej się liście.
MichalinkaToronto@gmail.com
Toronto, 9 lipca, 2023