Niestety nie mogę zacząć, jak Marian Kociniak w niezapomnianym programie „Para-męt pikczers, czyli kulisy srebrnego ekranu”, bo nie jest tak, że „fajny film wczoraj widziałem”.
Widziałem film niestety „niefajny” i to pod wieloma względami.
„Zielona granica” Agnieszki Holland opowiada, nam traumatyczne przeżycia migrantów, którzy „namówieni” przez Łukaszenkę usiłowali przedostać się do strefy Schengen przez – dosłownie i w przenośni – zieloną granicę białorusko-polską, piękny obszar lasów i mokradeł.
Holland tłumaczy nam swój zamiar, chęcią postawienia pytań o stosunek do migrantów w Europie, o polski stosunek do migrantów. Niestety jej najnowszy obraz jest schematyczną, operującą na emocjach, produkcją propagandową, która nie tyle stawia pytania co ładuje odpowiedzi łopatą do mózgu. Widzimy więc, kto ma rację, kto moralnie góruje, kto tchórzy, kto nie dorasta, a komu udaje się „obronić własne człowieczeństwo”.
I niestety niczym w „wiadomych” filmach o zachowaniu Polaków wobec Żydów podczas wojny, film przyprawia zwykłym Polakom tę samą gębę brutali i prymitywów.
Na dodatek, przykleja też ten „nazistowski” wizerunek polskiemu państwu, którego służby łamią prawa człowieka, przez cały dzień od śniadania do kolacji, a wymieniani z nazwiska ministrowie straszą ludzi „obcym”.
Scenariusz idzie tak:
W tureckim samolocie lecącym do Mińska spotykamy grupę migrantów – rodziny, kobiety w ciąży, dzieci. Są to fajni ludzie, którzy od razu zyskują naszą sympatię; mają nadzieję na nowe życie z dala od wojen i rozpaczy, jadą do Europy Zachodniej. Mają opłacony przerzut, lecą do stolicy Białorusi, gdzie mają czekać na busa.
Bus podjeżdża i do grupy – rodzin z dziećmi – dołącza kulturalna, wykształcona, mówiąca po angielsku Afganka.
Minuta osiem i grupa ląduje na granicy z RP, gdzie kierowca busa bezczelnie domaga się 300 USD, za podwiezienie, mimo że „wszystko było opłacone”. W oddali słychać strzały i białoruscy pogranicznicy, pod których zajechał bus robią się nerwowi. Niczym filmowi „hitlerowcy” z psami przepędzają grupkę z busa truchtem do granicy i przez pojedyncze zasieki z drutu kolczastego do Polski. Cała grupa szczęśliwa koczuje w polskim lesie, wszyscy – ciężarna, małe dzieci, dziadek – śpią wśród mchu i paproci, gdzie zlewa ich ulewa. Kończy się jedzenie i Afganka wychodzi z lasu „po chleb i wodę”, spotyka polskiego chłopa przy traktorze. Chłop daje wodę i jabłko, wskazuje na dom, by tam szła po więcej, gdy ta rusza, natychmiast sięga po komórkę i donosi władzom. Afganka widzi co się dzieje i w te pędy gna z powrotem do lasu, goniona przez chłopa.
W całym filmie powtarzają się tropy „okupacyjne” – przypominające oskarżenia Polaków o złe traktowanie Żydów ukrywających się w lasach.
Tymczasem całą grupę jest odkrywa patrol straży granicznej. Żołnierze są mili częstują papierosami, dają cukierki, ale to tylko dla zmyły, bo wkrótce podjeżdża star, ładują wszystkich na pakę i wśród krzyków wiozą pod granicę i przepychają przez zasieki na białoruską stronę.
Polacy zachowują się jak zwierzęta, a ich rasizm widać na każdym kroku, są brutalni wobec kobiet i dzieci; gdy ktoś woła, że zostawił termos z piciem dla dziecka nasz pogranicznik podnosi termos z ziemi, uderza o drzewo, żeby rozbić wnętrze i rzuca na drugą stronę. Migrant szybko pije i rani się szkłem w przełyk. Pomstuje z płaczem na Polaka; Polacy cały czas przeklinają i traktują migrantów jak bydło, a są to fajni mili ludzie, rodziny z dwiema kobietami w ciąży, dziećmi i dziadkiem.Straż graniczna to sami brutale, którzy odruchy sumienia topią w alkoholu. Ciężarne kobiety zrzucają z ciężarówki na zasieki…
Po stronie białoruskiej nie jest lepiej, na koczowisku, gdzie wojsko trzyma migrantów nie ma wody ani co jeść, Białorusini usiłują wypchnąć grupę z powrotem do Polski co im się udaje.
Teraz z kolei spotykamy grupę „dobrych” Polaków z organizacji, która pomaga migrantom dając żywność i leki, opatrując rany. Nie mogą jednak im pomagać w wędrówce, bo to przestępstwo. W tym momencie poznajemy psycholog, której mąż nomen omen zmarł rok wcześniej na covid, a która mieszka pod lasem
Poznajemy też pogranicznika, którego żona jest w ciąży.
Migranci są coraz bardziej zdesperowani i zmaltretowani. Widz płacze razem z nimi.
Pani psycholog pod wpływem tego co słyszy i widzi dołącza do grupy pomagających.
Widzimy przy okazji jej sesję z pacjentem, młodym Stuhrem, który podłamał się nerwowo, gdyż jak pomstuje, polskie państwo wzięło pod swe skrzydła „marsz neonazistów w Warszawie”, czyli Marsz Niepodległości.
Psycholog w miarę kolejnych przeżyć radykalizuje się. Afganka – która chce prosić o azyl w RP, mająca dobre zdanie o Polakach, ponieważ jej mąż pracował z polskim wojskiem w Afganistanie – wyrywa się z transportu odstawiającego kolejny raz do Białorusi, wraz z nieletnim Syryjczykiem Nurem i toną w bagnach, Afgankę psycholożka ratuje, Nura już nie udaje się. Tragedia goni tragedię.
Wszędzie mamy tropy okupacyjne, nawiązujące do historii Żydów ukrywających się w lasach. Znajoma psycholożki boi się pożyczyć samochód, gdy zaczyna domyślać się o co chodzi, „umywa ręce”.
Zradykalizowana coraz bardziej psycholog wraz z radykalną frakcją „ratowników” postanawia łamać prawo i przerzucać migrantów w głąb kraju.
Wisienką na torcie tropów okupacyjnych jest kontrola samochodu z „ratownikami”. Kontrolujący żołnierz pyta kierującą, czy siedząca obok niej kobieta to Polka, bo jest taka ciemnawa, ta odpowiada, że tak, strażnik na to, no to niech coś powie po polsku – ta – niczym Żydzi chcący potwierdzić aryjskość podczas kontroli przez patrol niemiecki zaczyna odmawiać „Ojcze nasz”.
Takich klisz jest pełno.
Film jest czarno-biały, nakręcony w konwencji paradokumentalnej. „Ratownicy” to młodzi, sympatyczni ludzie, trochę zwariowani, zaś polska straż graniczna, to zezwierzęceni brutale, rubaszne prymitywy. Jeden z nich ma ludzki odruch, ale podczas rozmowy z żoną w łóżku tłumaczy, że przecież to jest jego służba, że służy krajowi i dlatego „zagryza zęby”. Widz oczywiście wie, że całe tłumaczenie, jakoby migranci stanowi zagrożenie dla Polski to lipna rządowa propaganda przekazywana na odprawach, ale działająca na prymitywne umysły umundurowanych.
Wszystko dzieje się według schematu komiksu Maus, z tym, że tym razem, to migranci są myszami, straż graniczna kotami, a prosta ludność świniami.
Jesteśmy więc świadkami niesamowitej poniewierki migrujących rodzin, tragedii i dramatów. Wnioski narzucają się same.
Podsumowując powiem tak; artystycznie film jest słaby, schematyczny, zrobiony według klisz polskich filmów wojennych z okresu PRL-u. Wygląda na fabularyzowany dokument opowiadający prawdziwą historię, a tymczasem….
Tymczasem jest przykładem kina zaangażowanego według najlepszych wzorów propagandowego kina Polski Ludowej.
Pani Holland nie wychyla się poza mentalność środowiska, które ją wówczas ukształtowało, pokazując, że tak naprawdę Polacy są dla niej tym „obcym”, którym się gardzi, i któremu daleko do prawdziwego człowieczeństwa.
Straszne są te ich mary
Andrzej Kumor