W liczbie pojedynczej: pieprz i mocz. Czyli smaki. Smaki przyszłości. Od nich dziś zaczniemy. Od najpowszechniejszych dań drugiej połowy XXI wieku.
Słuchajcie, bo nie znajdziemy tego w żadnym menu. Na początek śniadanie. Kromka chleba z dodatkiem trzciny. Rzecz jasna chleb pieczony na bazie mielonych larw mącznika zwyczajnego. Do chleba masło z pajęczej śliny. Na marginesie: drogie jak diabli. Czy tam, jak co tam jeszcze. Aha: Na masełku – źdźbło trawy nadwiślańskiej. Koniecznie, to światowy hit. Plus konfitura z alpejskiej koniczyny. Też niczego sobie. No i mleko, naturalnie mleko naturalne, mianowicie ze sztucznej piersi sztucznej krowy morskiej. Na ciepło, z odrobiną pieprzu. Zwykłości z pozoru, prawda? A przecież delicje. Nie ma to, tamto.
Teraz odpocznijmy nieco, albowiem przed nami obiad. Pierwsze danie: zupa krem z trzeciego tłoczenia proszku do pieczenia. Czyli: “Nie jedz byle czego, zjedz mnie”. Czy podobnie jakoś. Natomiast na danie drugie, kotlety schabowe z papieru. Przepraszam z soi. Plus ryż z wodorostów słodkowodnych. Plus surówka z testosteronu dla nowoczesnych i postępowych kobiet, zaś progesteron w płynie dla postępowych i nowoczesnych mężczyzn.
No co? Jeść, nie grymasić. Deser? A, tak. Na deser czekolada z prosa, do picia zaś odfiltrowany mocz zająca. Z wolnego wybiegu. Czy słodzony? Słodem bym tego nie nazwał, skoro to mocz z lunitem. Przed końcem XXI wieku każdemu przysługiwać będzie łyżeczka zmielonego lunitu. To rodzaju księżycowego gruntu, więc dodatek naturalny co prawda, acz niedostępny naturalnie w warunkach ziemskich. Nie, nie krzywimy się, nie grymasimy, wybór mamy albowiem jak Rosjanin pod pancerzem T-34, a Niemiec pod Stalingradem: jeść, co dają, albo nie jeść wcale.
Słucham? Danie z kociej sierści czy będzie istniało? To żart? Wszyscy wiedzą (będą wiedzieć), że posypka z kociej sierści to rarytas dla wybranych. Dla elit naszych kochanych, niech im w gardłach nie staje. Zresztą w ogóle niech im nie staje nigdzie i nic.
Podsumowując: oszałamiające perspektywy, doprawdy. Cóż za doznania. Nic, jeno apelować: umierajcie, czym prędzej umierajcie. Albo oni was wezmą i was umrą. I już po was. Po nas. Po świecie naszym.
***
Po nas i po świecie naszym, powiadam, gdyż na dalszym etapie przeprowadzonej skutecznie kolonizacji mentalnej możliwy jest już dowolny rodzaj zniewolenia. Polkom i Polakom, weźmy, próbuje się rozgotować mózgi w częściach odpowiadających za krytyczną analizę i wnioskowanie. Od dekad i ze sporym powodzeniem, skutkującym narastaniem deficytu w obszarze tożsamości. Stąd upokarzający niedostatek norm i wartości, definiujących polskość. Karmieni medialną papką obserwujemy, co dzieje się dookoła, lecz nie stać nas na pogłębioną refleksję, co może oznaczać fakt, że dzieje się akurat to, a nie coś zupełnie innego. Inaczej: odmóżdżono nas na tyle subtelnie, żeśmy postanowili ocalić obie oligarchie, komunistyczną i postkomunistyczną, nie karząc ich przedstawicieli za przewiny, choćby wykluczeniem z przestrzeni publicznej. W przekonaniu – zgadzam się, że dziś doprawdy trudno w to uwierzyć – że można zlikwidować komunizm, zaprzyjaźniając się z komunistami. Czy też, że należy przytulić komunistów, skoro ci postanowili zaprzyjaźnić się z nami.
Uwierzyliśmy w wymuszający zgodę sojusz gnębicieli z gnębionymi. Mało tego, boć wmówiono nam, że “pokojowe przejście do demokracji” stanowi osiągnięcie nie lada, na skalę rzekomo globalną. Ale na ten temat to już może przy innej okazji.
***
Na koniec odrobinę szersza perspektywa: kiedy uwarunkowania globalne sprawiają, iż dramatycznie rośnie pomiędzy państwami spokojna dotychczas dynamika powszedniego konfliktu interesów; kiedy z obszaru gospodarki konflikt zaczyna rozciągać się na pozostałe sfery życia wspólnot; kiedy wreszcie ów konflikt nie tyle ogarnia przestrzeń publiczną, co w przestrzeni tej zaczyna rozpychać się łokciami – wówczas narody europejskie zmieniają priorytety. Co widać najwyraźniej w tendencji spadku zaufania do Niemiec jako czynnika gospodarczego, stabilizującego Unię również politycznie. Powiem więcej: moment rozpadu Unii jako wspólnoty państw nie tylko wydaje się zbliżać, ale zaczyna wampirycznym cieniem wystawać zza załomu korytarza. Tego, w którym zlokalizowano pokoje urzędników Komisji Europejskiej.
A Paryż, spyta ktoś? Coś innego widzi Paryż niż Berlin? Nie, to samo, tyle, że Paryż zakłada ucieczkę do przodu, forsując ideę “Europejskiej Wspólnoty Politycznej”, czyli związku państw UE z południem i wschodem Europy oraz Azją Mniejszą i Kaukazem. Nota bene, EWP ma już za sobą trzy szczyty, przy czym ten ostatni, z początku października bieżącego roku, zaliczył spektakularną klapę. Świat obserwował, w hiszpańskiej Alhambrze pękało. Natomiast na wyzwania współczesności Berlin odpowiada propozycją zaciśnięcia pętli, w praktyce optując za przyspieszeniem procesu federalizacji Unii (oraz jej centralizacji pod przewodnictwem własnym). Zdaje się, że przed Europą nowe… wróć, kolejne, historycznie zwyczajne, wielkie “bum!”. I oby nie potężniejsze niż drzewiej bywało.
Krzysztof Ligęza
Kontakt z autorem: widnokregi@op.pl