Bruno Dziadkiewicz udowadnia, że skłonność człowieka do religijności jest czymś naturalnym
• Część socjologów twierdzi, że czeka nas albo rozpłynięcie się religii, albo ostry konflikt niewierzących z fundamentalistami.
• Wbrew oświeceniowym narracjom religia nie zniknęła z ludzkiego życia. Głód sensu, sacrum i mistycyzmu jest w nas głęboko zakorzeniony.
• Jako społeczeństwo musimy zaakceptować fakt, że religia jest czymś naturalnym. Inaczej nie będziemy w stanie uniknąć wielu konfliktów.
Dzień dobry, możemy porozmawiać o religii? Nie, dziękuję, nie chcemy. Krzyczeć owszem, ale rozmawiać?! Broń Boże! – Boże?! W bozię wierzysz, kretynie?! I tak dalej. Swojsko. Kłopot w tym, że z polaryzującego dwukrzyku nic dobrego nie wyniknie. Mało komu leży na sercu ucywilizowanie tej debaty i oswojenie religii, a szkoda. Wszakże religia jest czymś głęboko wpisanym w naszą kulturę i naturę i wbrew wielu teoriom sekularyzacji tak prędko z ludzkiego świata nie zniknie. Im szybciej wszyscy to zaakceptujemy, tym zdrowsza będzie debata publiczna.
Niedawno opublikowane wyniki spisu powszechnego dotyczące przynależności wyznaniowej wydają się interesujące z co najmniej paru powodów. Po pierwsze, znacząco spadł odsetek osób deklarujących przynależność do Kościoła rzymskokatolickiego.
W 2011 roku było to ponad 87,5%, w 2021 71,3%. Kościół mógł więc (czemu nie jest to wcale pewne, napomknę dalej) stracić przez 10 lat nawet 6 milionów wiernych. To dużo.
Intuicja socjologów, publicystów i niedzielnych komentatorów znalazła potwierdzenie w wiarygodnych statystykach. Pełzająca sekularyzacja wstała na nogi i pognała przez polskie pola i lasy, wywracając kapliczki przydrożne, depcząc grzyby i przeganiając bociany.
Cieszą się ateiści. Nienależących do żadnego wyznania było w 2011 jedynie 2,4% – teraz ich liczba oscyluje wokół 7%. Radość może być o tyle przedwczesna, że nienależenie do wyznania nie musi być tożsame z niewiarą. Choć sądzę, że nadmierne hamletyzowanie jest tutaj zbędne.
Zdeklarowani ateiści stanowią lwią część tej grupy. Ich wpływ odnaleźć można w jeszcze innym miejscu GUS-owskiej tabelki. Ponad 2000 osób zadeklarowało pastafarianizm. Prześmiewcza religia latającego potwora spaghetti pobiła na głowę islam i judaizm…
Rośna liczba osób, które nie chcą rozmawiać o religii
Najciekawszy wydaje się jednak inny wskaźnik i to na nim chciałbym skupić uwagę. Ponad 20% Polaków, prawie osiem milionów, odmówiło odpowiedzi na pytanie o wyznanie.
To 20% stało się obiektem walki środowisk katolickich i laickich. Stacja7.pl woła z nagłówka, że „Za katolików uważa się blisko 90% Polaków”. Zabieg jest ujmująco bezczelny.
Redakcja uwzględniła tylko te osoby, które odpowiedziały na pytanie o wyznanie, odmówiła więc polskości tym ośmiu milionom, które tego nie zrobiły…
Patrząc na artykuł bardziej przyjaznym okiem, można założyć, że Stacja7 po prostu proporcjonalnie rozłożyła głosy „niezdecydowanych”. Znamy to z sondaży politycznych. W tym układzie największym beneficjentem byłby rzecz jasna Kościół katolicki, który rzeczywiście wśród odpowiedzi udzielonych dominował.
Laickie media i komentatorzy (również ci z Facebooka) mają natomiast skłonność do dostrzegania w tych 20% swoich zgnębionych towarzyszy niewiary. Kpię, ale problem jest realny, a dla niektórych osób zapewne poważny.
Zwłaszcza w mniejszych miejscowościach (lub w obrębie rodziny) przyznanie się do ateizmu mogło pociągać za sobą nieprzyjemne konsekwencje. (Nie można też wykluczać, że w podobnej sytuacji znaleźli się katolicy w bardziej antyklerykalnych domach).
Możemy tylko spekulować, co rzeczywiście myśleli respondenci, jaki procent niezdeklarowanych stanowią katolicy, jaki ateiści, a jaki sataniści. To zresztą nie będzie dla nas istotne. Z danych można wyciągnąć przynajmniej jeden oczywisty wniosek. 8 milionów Polaków nie chce o religii rozmawiać. W 2011 roku było takich osób niecały milion.
Wojna religijna?
Co się wydarzyło przez te 10 lat? Z pewnością wiele. Religia przestała być oczywistością, częścią niedzielnego dnia obok schabowego, spaceru i Adama Małysza. Stała się tematem polaryzującym, a jeden z frontów polskiej „wojny domowej” przybrał charakter wojny religijnej.
Jednym z podstawowych problemów jest utożsamienie religii z Kościołem katolickim. Spróbujcie powiedzieć komuś, że studiujecie religioznawstwo. Czyli co, będziesz księdzem? – powiedzą. Ach, teologia – wykrzywią twarz w wyrazie lekkiego obrzydzenia i odejdą, zostawiając cię samego (samą) na imprezie.
W ten sposób społeczna niechęć do Kościoła, która bez wątpienia w ostatnich latach rośnie lawinowo, uderza rykoszetem w religię rozumianą bardziej ogólnie. Dawkinsowska narracja „nowego ateizmu”, widząca w religii „źródło wszelkiego zła”, zdaje się przeżywać w naszym kraju drugą młodość.
Znakomicie sprawdza się na internetowych forach, boleśnie spłaszczona i odarta z subtelności. Antyreligijne hasła, wyrosłe rzekomo z oświecenia i racjonalnego podejścia do rzeczywistości, trafiają na ksenofobiczne i seksistowskie memy z cycatymi muzułmankami. Dyskusja wokół religii toczy się w atmosferze zarażonej wszystkimi najgorszymi cechami burd internetowych. Jest polaryzująca, upraszczająca, wykluczająca, krzykliwa, a nade wszystko całkowicie jałowa.
Peter Berger, jeden z czołowych socjologów religii (a przy okazji teolog), wyszczególnił dwa typy religijnych przemian na współczesnym Zachodzie: sekularyzację i laicyzacje. Model ten zdaje się dość konsekwentnie popularyzować na krajowym gruncie Agata Bielik-Robson, nadając mu niepowtarzalny sznyt polskiego, liberalnego fatalizmu.
Protestantyzm jest w nim skazany na sekularyzację, czyli rozpłynięcie w społecznym krajobrazie. Traci swoją podmiotowość, ale zasila zachodnią kulturę demokratyczną (wrócimy do tego pod koniec tekstu).
Katolicyzm na taki recykling nie może liczyć, bo znajduje się w ciągłym, niezbywalnym i fundamentalnym napięciu z nowoczesnością. Laicyzacja jest właśnie tym jałowym, często krwawym, a zawsze szkodliwym konfliktem. Wojną coraz bardziej fundamentalistycznych katolików z wojownikami ateizmu.
Czy w tej argumentacji pobrzmiewają echa typowego dla protestanckich myślicieli XIX wieku społecznego ewolucjonizmu? Ależ oczywiście. Wychodzimy od religii, które Bielik-Robson bezceremonialnie w wywiadach nazywa archaicznymi i magicznymi i na drodze postępu docieramy, przez przejściowy etap wciąż magicznego katolicyzmu, do reformacji i stopniowego zeświecczenia intelektualnej religii. Polski ciemnogród skazał się na potępienie, gdy Zygmunt August nie stanął na czele narodowego Kościoła.
Pytanie brzmi teraz następująco: czy intuicja Bielik-Robson jest trafna, a Polska skazana na laicyzacyjny klincz? Szukających jednoznacznych odpowiedzi rozczaruję, bo nie wiem. Mimo to wierzę głęboko, że bez względu na to, jak tragiczne byłoby nasze narodowe przeznaczenie, jest w nim miejsce na negocjacje. Szczególnie jeśli mówimy o religii na ogólniejszym poziomie, a nie o samym tylko Kościele katolickim.
Święta religia ateistów
Mam nieodparte wrażenie, że jednym z podstawowych problemów, na jakie natrafia religijna debata, jest pewna specyficzna postawa części środowisk ateistycznych. Wyjaśnię moje zastrzeżenia naokoło.
W klasycznych modelach religioznawczych dwoma podstawowymi kategoriami są sacrum i profanum. Na marginesie pozostawiam słuszność takiego rozróżnienia w naukowym opisie zjawisk religijnych, bo w tym miejscu będzie nam ono służyć głównie do intelektualnej prowokacji.
Za sakralne uznaje się to wszystko, co jest w jakiś sposób oddzielone od profanicznego. Przy czym święte jest nie tylko to, co z naszej, chrześcijańskiej z gruntu perspektywy za takie uchodzi. Święte jest przede wszystkim i n n e. Sprawą całkowicie drugorzędną jest jego moralna czystość, dobro czy piękno. Święta jest kalająca krew menstruacyjna, Szatan, świątynia i Arka Przymierza, po której dotknięciu biedny Uzza padł martwy w księdze Samuela. Sacrum bywa bowiem siłą przerażającą i destrukcyjną.
Niektórzy ateiści myśląc i mówiąc o religii, dokonują według mnie jej mimowolnego uświęcenia. Wydzielają religię od innych sfer ludzkiego życia, ściśle określają jej ramy i dostrzegają w tym demonie „źródło wszelkiego zła”, problem do rozwiązania.
Wpadają tym sposobem w koleiny religijnego myślenia. Traktują bowiem religię jako rzeczywistość sui generis, pozycjonując się w lustrzanym odbiciu teologów, którzy widzą w niej obszar równie swoisty (i oczywisty), choć prawdziwy.
Tacy ateiści wzdrygają się przed jakimikolwiek religijnymi partykułami! Brzydzą się nimi, boją się ich! Są gotowi wykorzeniać je zawsze i w każdym. Religia, ta Wielka Inna dominuje w ich życiach jako figura Zła.
Wyjściem prawdziwie ateistycznym (ale sensownym dla każdego) byłoby odejście od tej paranoi. W pierwszym kroku należy spróbować zaakceptować religię jako pewne naturalne, ogólnoludzkie zjawisko, od którego zapewne nigdy nie uciekniemy.
Ileż to kartek zapisano na temat rychłego końca zabobonu! Oświecenia społeczeństwa! Nawrócenia ludzkości na prawdę nauki!
No i nie wyszło. Teoria sekularyzacji, która zakładała upadek religii, okazała się mocno przeszacowana. Owszem, w krajach Zachodu obserwuje się spadek zaangażowania w obrębie klasycznie rozumianych nurtów religijnych, na czele z Kościołami chrześcijańskimi, ale religia zdaje się podstępnie odżywać w innych, mniej oczywistych obszarach.
Thomas Luckmann w swojej klasycznej już książce Niewidzialna religia argumentował, że we Europie nie dochodzi do upadku religii, ale jej pewnych specyficznych, historycznie uwarunkowanych form. Sama energia religijna nie znika, ale przybiera kształty mniej oczywiste. Dzięki Luckmannowi przez pryzmat religioznawczy można spoglądać między innymi na politykę, sport czy rozrywkę.
W wyniku sekularyzacji religia wnika w najróżniejsze obszary ludzkiego funkcjonowania tak dogłębnie, że nie sposób jej wydestylować. „Religia, jak wszystkie procesy ludzkie, nigdzie się nie zaczyna”, twierdził Émile Durkheim. Można rozwinąć jego myśl i powiedzieć, że nigdzie się także nie kończy.
Tak rozumiane procesy sekularyzacyjne nie są ograniczone jedynie do krajów protestanckich, zaszły także w Polsce. Cała zachodnia (a pewnie i światowa) kultura, czy nam się to podoba czy nie, jest dogłębnie przesiąknięta religijnymi schematami myślenia.
Jak pisał Georges Bataille: „Nawet najbardziej zatwardziali materialiści są jeszcze, wbrew pozorom, na tyle religijni, by czynienie z człowieka rzeczy – pieczystego, potrawki – uchodziło w ich oczach za zbrodnie”.
Homo religiosus
No dobrze. Ale to tylko echo przeszłości! – powiedzą niektórzy. Świeckie społeczeństwo zinternalizowało religię, która zniknęła albo wkrótce zniknie. Nie możemy poruszać się w obszarze bezsensownych metafor, w których społeczeństwo jest szklanką wody, a religia winem, które zabarwia ją na czerwono.
Nawet gdyby uznać słuszność takiej argumentacji, trzeba powiedzieć, że religia oddziałuje na nas także w swoim o wiele bardziej podstawowym i intuicyjnym wymiarze. Mistycznego skrzywienia, ciągoty do czegoś więcej.
Współcześnie religia rozpływa się w pewnej nierozróżnialności, przybierając formy wiary w horoskopy, kryształy, kosmitów albo bliżej niesprecyzowane przeznaczenie. Impuls religijny, każący człowiekowi wierzyć, niekoniecznie konsekwentnie, niekoniecznie ciągle, w pewne formy niesamowitości, zdaje się być wpisanym w naszą naturę.
Bo który, nawet najbardziej zajadły racjonalista, nie marzył o liście z Hogwartu albo starej szafie z portalem do Narni? Dlaczego tak bardzo rozpalają nas historie o kosmitach, wielkich stopach i tajemniczych zniknięciach? Dlaczego łapię się za guzik od płaszcza, kiedy przechodzi kominiarz?
A w kościele klęczę i czasami, kiedy odurza mnie zapach kadzidła i starych kamieni, kołysze skrzypienie ławek, otula ciemność zamkniętych powiek, lubię wierzyć przelotnym mgnieniem neuronowych połączeń, że c o ś w tym jest.
Francuski filozof i antropolog Lucien Lévy-Bruhl dość niefortunnie określił mentalność społeczności tradycyjnych „prelogiczną” lub „mistyczną”. Nie miał o dziwo na myśli niższości czy wsteczności takiego sposobu rozumowania. Według Lévy’ego-Bruhla myślenie prelogiczne nie jest anachronizmem, a we wszystkich ludziach, bez względu na kontekst historyczny czy kulturowy, współistnieją dwie umysłowości: mistyczna i racjonalno-logiczna.
„W każdym ludzkim umyśle – pisał – niezależnie od rozwoju intelektualnego, trwa nieusuwalny pokład umysłowości pierwotnej. (…) Nie wydaje się prawdopodobne, że kiedykolwiek zniknie, (…) ponieważ razem z nią być może znikłaby poezja, sztuka, metafizyka oraz wynalazczość – krótko mówiąc, wszystko, co przydaje piękna i wzniosłości ludzkiemu życiu”.
Religia wydaje się więc nierozerwalnie związana z naszą kulturą i naturą. Nawet na poziomie biologicznym. Spora część kognitywistów argumentuje, że myślenie religijne jest podstawowym sposobem działania ludzkiego umysłu, o wiele bardziej intuicyjnym niż racjonalny ateizm.
Zaakceptowanie tych aksjomatów (które nie musi się wcale wiązać z przyjęciem żadnego wyznania!) jest dobrym punktem wyjścia do próby budowania publicznej debaty na temat religii. Odczarowanie religii, uznanie jej za naturalny, zwyczajny i powszechny element społecznego krajobrazu pozwoli spojrzeć na nią w sposób bardziej trzeźwy.
Poczujmy, że religijność nie musi być powodem do wstydu. Nie musi wynikać z niewiedzy, wstecznictwa, głupoty, a religijne spojrzenie może być wartościowe (może być także całkowicie bezużyteczne). Bo walcząc o akceptację dla dyskusji na temat religii, nie możemy zapomnieć o konieczności równie dojrzałej dyskusji na temat niewiary, ateizmu czy agnostycyzmu, postaw, które w niektórych środowiskach dominują, a w innych pozostają w przymusowym ukryciu.
Narracyjne odczarowanie religii otwiera możliwość złożonej, niefacebookowej krytyki zjawisk religijnych i ich niezaprzeczalnych wad. Ale jednocześnie wad wielowymiarowych, niejednoznacznych i niebywale zróżnicowanych. Wad, które nie dadzą się sprowadzić do krzyku o złych księżach gwałcących dzieci albo irracjonalnych alternatywkach, które czczą kryształy.
Takie podejście może pozwolić także na załagodzenie konfliktów wewnątrzreligijnych. Różnice w podejściu do katolickiego rytuału nie muszą wynikać z ciemnoty, estetycznego sentymentu czy infantylizmu, ale z odmiennych religijnych wrażliwości. Bo religijność, jak wszystko, może się różnić i od siebie, i od Thora Gromowładnego, tak bywa!
Polska, czy to przez imigrację, czy przez procesy wewnętrzne będzie krajem coraz bardziej pluralistycznym wyznaniowo. Wydaje się, że niestety także coraz bardziej spolaryzowanym. Szukajmy wyjść z tego konfliktu, klećmy depolaryzację. I porozmawiajmy wreszcie o religii. Proszę.
Bruno Dziadkiewicz
Klub Jagielloński