Tuż obok uzdrowiska znajduje się kościół św. Jana Chrzciciela wraz z pijarskimi zabudowaniami klasztornymi. Przez bramę pod dzwonnicą jest do furty kościelnej tylko kilka kroków. Wokół historia sięgająca XIII-go wieku.
Na mszę wieczorną można zdążyć zaraz po kolacji. Dzisiaj spora niespodzianka. Siadamy w ławce a tu obok przechodzi kilku facetów w czarnych strojach ze złotymi lamówkami. To nasi! Rycerze św. Jana Pawła II-go. Idę za nimi do zakrystii i mówię, że też należę do rycerstwa. Zamiast entuzjastycznego powitania słyszę pragmatyczne „Nie widać”! No i po chwilowym szoku, przychodzi refleksja; Przecież co roku słuchamy Ewangelii o pannach roztropnych i nierozsądnych (Mt 25, 1 – 13). Powinienem był mieć z sobą mój rycerski pektorał. Nie byłoby wtedy wątpliwości. Chodzi tu nie tylko o udowodnienie tym kilku facetom mojej przynależności, ale raczej o ciągłą gotowość świadczenia własną osobą, gdy zajdzie potrzeba, a nigdy nie będzie wiadomo, kiedy to może nastąpić. W Cieplicach taka potrzeba zaszła. Pakując się przed wyjazdem miałem pektorał w ręce, ale stwierdziłem, że w sanatorium nie będzie mi potrzebny. „Czuwajmy więc, bo nie znamy dnia ani godziny”.
W trakcie uroczystej mszy do Zakonu przyjętych zostaje kilku nowych członków. Na koniec Litania Rycerska. Widać oddanie rycerskiej braci, ale też opiekę kapelana.
Sobota, czwarta nad ranem, za kilka godzin mamy wsiąść do autobusu wycieczkowego do Pragi, a Pani Basia nie jest zdrowa. I nagle przychodzi olśniewająco prosta myśl. Ona nie może nigdzie jechać, bo będziemy skazani na kilka godzin spaceru po mieście, bez możliwości odpoczynku czy schronienia. Okazuje się, że Pani Basia myśli tak samo i nie ma problemu z pozostaniem w pokoju.
Pieniądze za wyjazd przepadną, ale jej suchy prowiant udaje się zamienić z powrotem na posiłki i Pani Basia będzie mogła pójść do stołówki.
W autobusie komplet. Widać też, że pani przewodniczka i kierowca to zgrany zespół. Organizują przecież wycieczki dla cieplickich wczasowiczów prawie każdego tygodnia.
Do granicy tylko pół godziny albo dwadzieścia kilka kilometrów. Jest pełno śniegu, droga wąska i jakoś zastanawiam się na jakich oponach jeździ ten autobus?
Przejeżdżamy przez Jakuszce, mekkę polskiego narciarstwa biegowego. Nowoczesna stacja turystyczna zintegrowana z dworcem kolejowym. Oprócz niej jest tu zaledwie kilka chałup i mieszka tyleż rodzin. Początek Jakuszycom, wspominanym od XIX-go wieku, dała leśniczówka należąca do Schaffgotschów, właścicieli pałacu w Cieplicach. To tu, na dystansie 25 km ściga się Pan Wojtek w ramach Biegu Piastów. W tym roku odbędzie się czterdziesty ósmy taki bieg.
Jeszcze krótki postój na stacji benzynowej przed granicą. Nie o benzynę jednak chodzi, ale o wymianę złotówek na korony. Takich jak ja jest wielu; za sto złotych dostaję pięćset kilka koron. Potem sprawdzę kurs korony i wyjdzie na to, że pani siedzącej w drewnianym kantorku to się całkiem opłaca. Ale mnie wystarczy na rytualny knedliczkowy obiad z piwem i jeszcze trochę.
Kierowca rozdaje małe odbiorniki ze słuchawkami. Dzięki nim będziemy słyszeć głos przewodniczki pilnując równocześnie, aby nie oddalić się za bardzo od jej różowej czapki.
W ramach wstępnych opowieści, przewodniczka rzuca tezę, że Czechy były pod zaborem austriackim dłużej niż trwała nasza niewola. Nie wiem czy habsburskie panowanie to to samo, ale interesujące.
Od granicy w dół i jakby mniej zimy i droga w końcu przechodzi w szeroką dwupasmówkę.
Podjeżdżamy na parking w okolicach zamku na Hradczanach i stąd zaczynamy pieszą wędrówkę. Od strony wejścia widoczny jest okalający zamek głęboki jar tworzący naturalną fosę, która pewno miała kiedyś niebagatelne znaczenie obronne.
To tu mieszka Prezydent Czech choć wejścia do zamkowych budynków nie wydają się być specjalnie chronione. Nasza przewodniczka twierdzi, że wielokrotnie napotkała rozmaite delegacje światowych przywódców przyjeżdżające na dziedzińce zamkowe i nikt nie przeganiał grup zwiedzających.
Wojsko jest obecne, ale w uroczystej i widowiskowej wersji (Przynajmniej tak to widać). W południe, na pierwszym dziedzińcu odbywa się zmiana warty. Wokół dziedzińca spory tłum.
W centrum placu zamkowego wspaniała katedra św. Wita, Wacława i Wojciecha. Wejście jest płatne, a zwiedzanie zabrałoby sporo czasu, który nie mieści się w harmonogramie jednego dnia. Zadowalamy się widokiem z zewnątrz.
Z pierwszego dziedzińca, spod bram pilnowanych przez okazałe lwy, widok na szereg przepięknych budynków, w tym brytyjską ambasadę.
Stąd, szerokim łukiem schodzimy w kierunku Malostranskich Namesti a potem mostu Karola. Na mapach jest on widoczny jako cienka kreska. Jego szerokość to zaledwie 9.5 metra, ale do 1965 roku jeździły po nim samochody. Dla porównania, most w Avignon miał 4.5 metra szerokości i jest o jakieś dwieście lat starszy. Most Karola jest w pełni funkcjonalny i jest najstarszym zachowanym mostem kamiennym tej wielkości.
Mamy szczęście, bo jest bezwietrzne i słoneczne popołudnie choć to koniec listopada. Zanim wejdziemy na stare miasto, każdy może dotknąć posągu św. Nepomucena na środku Wełtawy. Święty odmówił Wacławowi IV wyjawienia tajemnicy spowiedzi jego żony, podejrzanej o zdradę za co, po ciężkich torturach, został wrzucony do rzeki.
A we mnie rośnie nieprzeparta chęć porównań. Te kamienice stoją tu od momentu, kiedy je postawiono. Warszawska starówka jest w tym zestawieniu mikroskopijna, ale musiano ją odtwarzać praktycznie od zera. Po spalonym przez Niemców Zamku Królewskim, nie było śladu do 1971 roku, a Pałac Saski to dopiero co rozpoczęta inwestycja z planem zakończenia za sześć lat.
Mostów przez Wełtawę jest ponoć w Pradze osiemnaście. W Warszawie przed wojną było ich cztery; wszystkie zostały zniszczone przez okupanta.
Czesi musieli przeżyć okupację w 68 roku, ale, tak na przykład, zdołali uratować Skodę, która jest bardzo rozpoznawalną marką, pomimo tego, że zarząd to jednak Volkswagen. Nie wiem co się dzieje na Żeraniu, ale na pewno nie robi się tam samochodów.
Nam zostały katarzynki (jeszcze) i oscypki. Nawet kolejkę na Kasprowy za poprzedniego rządu, kierowanego przez na nowo aspirującego do popularności premiera sprzedano jakimś inwestorom pod nazwą Fundusz Mid Europa Partners, które przekazały aktywa aż gdzieś do Luksemburga. Kolejka na Kasprowy wróciła ponownie w polskie ręce w 2018. Myślę, że premier obawia się tylko kiboli i górali, dlatego los kolejki na Kasprowy i oscypka jest na razie zabezpieczony.
Trzecia po południu i czas wolny, czyli przerwa na piwo i gulasz z knedlami. Mam godzinę, więc pętam się przez chwilę po malowniczych zaułkach i podcieniach. W końcu decyduję się na jakąś restaurację. Jestem sam, bo nikogo w naszej grupie nie znam, ale sądząc po polskich odgłosach przy stolikach, może tu też być kilka osób z autobusu.
Knedliczki kojarzyły mi się dotąd z czymś pomiędzy śląskimi kluskami a leniwymi pierogami. Okazuje się, że pewne rodzaje są też robione na bazie moczonej bułki i to jest zaskoczenie. Wolę nasze kluski na parze. Gulasz natomiast, jest wyśmienity. Piwem „Zero“ trudno się ekscytować, może będzie kiedyś okazja na prawdziwą degustację. Obsługują sprawnie młodzi ludzie, może studenci, polski rozumieją bez problemu. Mój zestaw kosztuje około dwieście osiemdziesiąt koron.
Robi się szarawo, ale my jeszcze trafiamy pod praski zegar astronomiczny na staromiejskim ratuszu i pod operę. W międzyczasie ktoś się gubi. Pewno, zamiast na różową czapeczkę przewodniczki rozglądał się na boki. Ma szczęście, bo w grupie jest jeszcze jego żona, i wspólnie naprowadzają zgubę na nasz trop. Już jest prawie ciemno, gdy idziemy ulicą Paryską, wśród bogatych butików, jakby prosto z tamtego miasta wziętych. Wypielęgnowane elewacje kamienic świadczą o obecności pieniądza w tej okolicy. Po drodze, po lewej, najstarsza synagoga w Europie.
Zakreśliliśmy od przedpołudnia spore koło i teraz wracamy w stronę Wełtawy. Na moście Čechův wieje, na chodniku warstwa lodu, w powietrzu minus cztery i już nie mam wątpliwości, że ta wycieczka nie była dla Pani Basi. Na parkingu, po drugiej stronie mostu, naprzeciw parku praskiego metronomu czeka autobus.
Nasz pobyt w sanatorium przekroczył półmetek, zmienili się goście przy stoliku w stołówce. Pani Basia czuje się dużo lepiej. We wtorek rano na zewnątrz lekki mróz i pełno śniegu, ale niebo jest bezchmurne; idealna pogoda na spacer po obiedzie. Idziemy prze park i polami w kierunku o kilka kilometrów odległych gór. Zataczamy koło i wracamy do Cieplic. Za lekko się jednak ubrałem skutki będą mnie trzymały w łóżku do końca pobytu. Zamieniam wszelkie zabiegi mokre na coś co nie ma w opisie wanny, prysznica czy basenu.
W niedzielę rano zbieramy się i chyba z ulgą jedziemy autobusem miejskim na dworzec w Jeleniej Górze. Niespodzianki nas jednak nie opuszczają. Na dworcu tłum. Chyba wszyscy kończą turnus w niedzielę, a my na to nie wpadliśmy. Mamy przesiadkę we Wrocławiu, ale tamten pociąg to Intercity i miejsc siedzących już nie ma. Pani w okienku proponuje miejsca stojące w pierwszej klasie. Kupujemy.
Jeszcze nie wiemy, że ten Intercity z Wrocławia będzie miał dwieście minut opóźnienia.
Tu pewien kontrast z Kanadą. Przez lata współpracy z Bombardierem byłem częstym gościem w Montrealu. Najszybciej było oczywiście samolotem, ale trzeba było dojechać do lotniska. Czasem jeździło się samochodem, ale najlepszy i najpewniejszy był zawsze pociąg. VIA w pierwszej klasie był tańszy niż przelot, a pełny obiad z winem, koniakiem i malutkimi czekoladkami firmowymi był, i chyba dalej jest bezkonkurencyjny. Najważniejsza była jednak pewność tego serwisu. Śnieżyca w Montrealu przeganiała całe towarzystwo w delegacji na dworzec kolejowy. Różnica polegała, i polega na tym, że tam trasę obsługują lokomotywy dieslowskie. Nie ma trakcji elektrycznej, która ani śniegów, ani wielkich mrozów nie lubi. Nie wiem co będzie teraz. Diesle nie są modzie, więc tylko czekać, kiedy jakiś nadgorliwiec je skasuje.
Póki co, lądujemy na dworcu we Wrocławiu. Olbrzymi hol, który kiedyś wzbudzał mój podziw, jest zatłoczony, zimny i nieprzyjazny. Gdzieś na trasie do Katowic istnieje nie znany nam problem, który blokuje albo opóźnia ruch. Wsiadamy do pociągu byle jakiego. Jedzie do Kędzierzyna-Koźle, a potem w kierunku Raciborza. To przynajmniej częściowo w naszym kierunku. W Koźlu jednak coś się staje i z tym pociągiem. Rusza z miejsca kilka metrów i staje. Słyszymy zgrzyty jakiejś maszynerii. Po czterech próbach wiadomo, że dalej nie pojedzie.
Nagle megafony stacyjne zapowiadają jakiś opóźniony pociąg w kierunku Katowic. Tyle, że trzeba zmienić peron. Walizka spowalnia mnie, szczególnie na schodach, ale udaje się. Pociąg jest pełen ludzi. Lądujemy na korytarzu pierwszej klasy; to dokładnie za taki bilet zapłaciliśmy kilka godzin temu w Jeleniej Górze.
Przepychamy się do wagonu Warsu obok. Jest jedno miejsce przy stoliku dla Pani Basi. Młoda Ukrainka ustępuje „dziadkowi” swoje własne. Nie bronię się, bo jeszcze dogorywam po wyścigach z walizką. Zamawiamy jakąś zupę, jest ciepło.
Leszek Dacko