Dziwnie się plecie na tym świecie. Od pokoleń dążyliśmy by oderwać się od Rosji i wrócić o Europy, tam, gdzie Paryże, Londyny i Rzymy, tam, gdzie lepszy świat, pełen eleganckich wypachnionych kobiet i starożytnych krajobrazów, gdzie każdy prosty robotnik ma samochód i dom z ogródkiem. Tak miało być, po to żeśmy się buntowali pod butami kacapii, kojarzonej w naszej strefie klimatycznej z ruskim mołojcem, sraniem do fortepianów i nieśmiertelnym, „dawaj czasy”.
Nie mieliśmy wątpliwości, że zachód to nasza utracona ojczyzna, do której musimy iść choćby na kolanach.
Nikt nas tam co prawda zbytnio nie oczekiwał, dość powszechnie uważano nas za dziwki i złodziei samochodów; co najwyżej gastarbeiterów z pretensjami do wyższej kultury. Nasza miłość bez wzajemności skutkowała paniami Walewskimi, spłatą sum bajońskich i powstańczymi zrywami, kiedyśmy się skrzykiwali w dobrodusznej katolickiej naiwności na masońskie zawołania z przeświadczeniem, że „jakoś to będzie”, a „Europa nas doceni i pomoże”…
Szukając nowoczesnej tożsamości szamotaliśmy się na pasku rewolucyjnych spisków, niewyrobieni do sztuki królewskiej. Mimo nasiąknięcia polską cywilizacją nie dorobiliśmy się jej nowoczesnego sformatowania, przetworzenia w dającą siłę, filozofię polityczną polskiej elity.
•••
Od kilku dekad wydawało się, że spełniło się polskie marzenie o „powrocie do Europy” – NATO, Unia Europejska – dołączyliśmy do instytucjonalnego Zachodu, poobijani, pokaleczeni, okradzeni, niepewni swego, daliśmy sobie odebrać rodowe srebra, które przetrwały wojny i nieszczęścia, przeświadczeni, że to frycowe – opłata za wejściówkę do światowego klubu.
Tymczasem historia, jak zwykle, spłatała nam figla, to przed czym uciekaliśmy – kacapia wschodu dołapała nas od zachodu. Tym razem w przenicowanej postaci neomarksistowskiej nowoczesności.
Wyrwani z objęć realnego socjalizmu, wpadliśmy pod rynnę zbiurokratyzowanych neobolszewików, którzy nie dość, że chcą nas wydziedziczyć z naszych tradycyjnych narodowych wartości i przysposobić do kołochozu, to jeszcze odebrać dobrobyt, którego wizja jeszcze nie tak dawno zapalała nam gwiazdki w oczach.
Wyrwani z gospodarki pustych półek, kolejek i przydziałów na samochody wracamy dzisiaj do cyfrowej reglamentacji klimatycznej sformatowanej na nowo w neomarksistowskiej globalistycznej utopii, która chce nam nie tylko dozować samochody w liczbie co najwyżej 100 na tysiąc mieszkańców, pozbawić prawa do kotleta schabowego, ale też przypilnować byśmy nie mieli za dużo majtek i par butów.
Minęły zaledwie dwa pokolenia, i nowi Polacy, nie pamiętający już tamtych kolejek i tamtych marzeń zaczynają łykać nową dialektykę zielonego ładu. Rewolucja globalizmu zaszła nas od tyłu; uciekaliśmy od wschodniej międzynarodówki czerwonej pustyni, po to by wpaść w ramiona nowej zachodniej międzynarodówki zielonego, dżenderowego postępu, społeczeństwa bez płci, rodzin i przeszłości.
Zamiast obietnicy uporządkowanego, wyprasowanego i czystego świata z katalogów Quelle, jakie spoconymi rękami kartkowaliśmy w latach 80., otrzymujemy brud, pornodekadencję, namioty koczowników na ulicach, niepewność jutra, terror polityki klimatycznej i przymus wywłaszczenia. Ledwie żeśmy się dorobili dwóch samochodów i pobudowali na przedmieściach, a już mówi się nam, że mamy mieć tyle co na grzbiecie i być szczęśliwi.
Tymczasem paradoksalnie na wschodzie, z którego żeśmy się wyrwali, i odgrodzili, pod tym względem wydaje się być o wiele bardziej rozsądnie.
Dzisiaj nasz upragniony Zachód wymaga dodatkowo skasowania naszej historycznej tożsamości, tej resztki, którą nawet kacapia pozwoliła nam sobie zostawić; mamy się odpolonizować i zdebilnieć na zachodnią modłę i w myśl „europejskich” dyrektyw oświatowych wpisać się w neomarksistowską przestrzeń edukacyjną nowej Europy. Ba, może się okazać, że – podobnie jak niegdyś kacapia – nasi neobolszewicy dostrzegają w nas doskonałe mięso armatnie i chcą byśmy położyli głowę w obronie ich utopii pomagając Ukraińcom bronić dystopijnego świata – nicującego liberalne wartości, podobnie jak kiedyś kacapia, nazywającego zamordyzm wolnością, a cenzurę walką z kłamstwem i „mową nienawiści”. Wygląda na to, że zachodnie oligarchie nigdy nie wyzbyły się pruskiej mentalności, wobec słowiańskich untermenschów.
Andrzej Kumor