Dorosłe dzieci mojej dobrej znajomej nie chcą zająca na Wielkanoc. Jak były małe to dostawały zawsze coś ode mnie, jakiegoś zajączka, kurczaczka, czy batonik z marcepanu. Z tym batonikiem z marcepanu, to było najwięcej zachodu, bo tutaj mało kto wie co to jest marcepan. A u nas wtedy w Polsce, to był wielki rarytas. U mnie na Górnym Śląsku mówiło (i do dzisiaj mówi) ‘marcypan’. A na ulicy Róży Luksemburg (wcześniej Stalina, a jeszcze wcześniej Bismarcka – to ostatnie to za Niemca) u cukiernika Oblonga, były zawsze na Wielkanoc wystawione olbrzymie zające z cukru. Taki największy kosztował 48 złotych. Mnie się marzyło, że kiedyś dostanę takiego średniego, a mojemu bratu, że takiego najmniejszego, ale za to z marcypanu, Kiedyś i w języku polskim nazywano ten przysmak ‘marcypan’. Słowo wywodzi się z łaciny, gdzie marci-panis – chleb Marka, znaczył słodką masę migdałową. Do Polski został przyniesiony z zachodniej Europy, kiedy to aptekarze przybywający z zachodniej Europy zaczęli wypiekać marcepany dla Polaków, na ich domowe uroczystości,
Kim byli ci aptekarze z zachodniej Europy? Stąd zapewne większa popularność marcepanu na byłych terenach niemieckich. Ludność milionami przesiedlono: Niemców za Odrę, Polaków z byłych wschodnich terenów Polski na wschód od Odry. Ale tradycje kraju osiedlenia zostały. Choć przyniesiono także i nowe. Pierwszy raz gotowaną kukurydzę z kolby jadłam we Wrocławiu. No moim Górnym Śląsku kukurydza była paszą dla trzody chlewnej. Także kutia na Wigilię zakrólowała wraz z polskimi przesiedleńcami ze wschodu i dopiero wtedy zapanowała na wschód od Odry.
Na Górnym Śląsku coraz więcej Ślązaków sięga po swoje tradycyjne jadło. Ze zdumieniem przeczytałam, że wielu moich znajomych robi zupę moczkę na święta. Kiedyś, w czasach pogardy dla rdzennych etników o takich sprawa się nie mówiło, nawet jak się je robiło. Na przykład panczkraut, or panszkraut, nazywany także ciepkapusta było kiedyś jedzeniem wstydliwy, tak jak wodzionka, jak żur.
Żur jako jedzenie biednych ludzi, uszlachetnił się dopiero jak został żurkiem.
Więc pomyślałam sobie, że także czas na uszlachetnienie zająca wielkanocnego z cukru, czy nawet czekolady na marcepan. Problem w tym, że nie mogłam znaleźć marcepanowych zajęcy. Zastąpiłam więc te zające z konieczności batonikami. W końcu taki zając to żaden symbol wielkanocny. Jajko to co innego, jajka zastępować nie wolno.
Reakcja na marcepany była różna, tak jak różni są ludzie. Niektórym bardzo smakowało, niektórym smakowało z grzeczności, a niektórym smakowało mniej, nieliczni wprost i odważnie krytykowali – ale ci ostatni należeli do mniejszości. Czy rozpoczęłam tym w moim gronie rodzinnym i koleżeńskim nową tradycję? Nie wiem. Nawet nie wiem, czy te marcepanowe batoniki są zdrowsze od tych czekoladowych, czy cukrowych zajęcy. Na pewno lepsze, jeśli się je rzadko je. Ten cukrowy zając z wystawy od piekarza Oblonga na Szombierkach tak długo za mną chodził, że go w końcu kupiłam, tuż przed wyjazdem do Kanady. Potem przez całe lata nie mogłam się z nim rozstać, aż zżółkł i rozciapał się biedak w nicość. Tak jak i nasza pamięć o tamtych Wielkanocach. A o śmigusie-dyngusie to już mało kto pamięta. Za to mamy w tym roku niezwykłą gratkę, bo śmigus-dyngus połączył się z prima aprilisem. Już wiem co zrobię: chlusnę całe wiadro wody na śpiącego, a potem udam, że nic o tym nie wiem. Taki złośliwy prima aprilis z dyngusem. Ale czy stanie mi na to odwagi? I czy to jest śmieszne?
MichalinkaToronto@gmail.com Toronto, 30 marca, 2024