Wybory do Parlamentu Europejskiego, którymi niezależne media głównego nurtu próbowały ekscytować opinię publiczną, nie przyniosły żadnego przełomu, ani na poziomie krajowym, ani na poziomie europejskim. Ale nawet ekscytowanie opinii publicznej się nie udało, o czym świadczy frekwencja wyborcza na poziomie 40 procent. Volksdeutsche Partei Donalda Tuska uzyskała 21 mandatów, podczas gdy PiS – 20, przy różnicy głosów na poziomie 1 procenta. Pokazuje to, że scena polityczna w Polsce została na dobre zabetonowana, zgodnie z ustaleniami z Magdalenki, a dla pozostałych uczestników życia politycznego zostaje coraz mniej miejsca. Świadczy o tym wynik Lewicy, która wprowadziła do PE trójkę kandydatów, podobnie jak Trzecia Droga.
Pewną niespodziankę sprawiła Konfederacja, która z wynikiem 12 procent wprowadziła do PE szóstkę kandydatów, wysuwając się na trzecie miejsce. Warto jednak rozebrać sobie ten wynik z uwagą tym bardziej, że jeden z liderów tego ugrupowania, pan Sławomir Mentzen wyraził opinię, że po odejściu do PE posła Brauna, klub Konfederacji “zyska na zwartości”. Może i zyska, chociaż zwracam uwagę, że to właśnie Grzegorz Braun, podobnie jak dwie kandydatki: pani Bryłka i pani Zajączkowska, które właśnie dostały się do PE, okazały się lokomotywami, ciągnącymi cały pociąg. Grzegorz Braun otrzymał ponad 113 tysięcy głosów, a obydwie panie – mniej więcej po tyle samo. Pozostali kandydaci uzyskali zaledwie połowę tego, co każda z pań, więc w tej sytuacji pytanie, co będzie z pociągiem, od którego odłączy się lokomotywy, staje się całkiem uzasadnione. Zabawnym elementem tych wyborów jest wprowadzenie przez Lewicę do PE związku partnerskiego panów Biedronia i Śmiszka. Najwyraźniej sodomczykowie płci obojga musieli się zmobilizować, by związek partnerski nie został rozdzielony. Inna sprawa, że Polska nic z tego nie będzie miała, jako, że ten couple nie będzie mógł się rozmnażać, więc w ten sposób kryzysu demograficznego nie przezwyciężymy.
Na domiar złego kultura polska poniosła niepowetowaną stratę, bo z ministerstwa odszedł do PE nie tylko pan pułkownik Sienkiewicz, ale i Wielce Czcigodna Joanna Scheuring-Wielgus. I co my teraz zrobimy? Czy powstałą w ten sposób próżnię zdoła wypełnić 21 nowych posłów, którzy wejdą do Sejmu na miejsca zwolnione przez szczęściarzy, co to dostali się do Parlamentu Europejskiego? O tym nie ma mowy, bo już widać, że w związku z przejściem do PE Wielce Czcigodnego posła Szczerby np. komisja do afery wizowej będzie musiała zakończyć działalność, a przecież na panu Szczerbie świat się nie kończy, bo do PE poszedł Wielce Czcigodny poseł Pupka, podobnie jak Wielce Czcigodny poseł Łajza. Co tu ukrywać; dla polskiego parlamentaryzmu nadchodzą ciężkie czasy, to znaczy – nadeszłyby, gdyby nie to, że na poziomie europejskim ostatnie wybory do PE też nie przyniosły przełomu.
Bo po ostatnich wyborach nic się zasadniczo nie zmieniło. Najlepszy wynik, na poziomie 185 mandatów, uzyskała Europejska Volksdeutsche Partei, zaś “socjały nudne i ponure” uplasowały się na miejscu drugim ze 137 mandatami. Zieloni dostali 52 mandaty, a Czerwoni, czyli komuna – 36 mandatów. Do tego dochodzą “odnawiacze Europy” z 79 mandatami. Konserwatyści i Reformatorzy mają 73 mandaty – ale nie róbmy sobie złudzeń, jako, że do tej frakcji należy PiS, który jest “przeciw, a nawet za”. Tożsamość i Demokracja do której należy Zjednoczenie Narodowe Maryny Le Pen, Alternatywa dla Niemiec i Liga Północna ma 58 mandatów. Niezrzeszeni mają 46 mandatów, a “pozostali” – 54. Jak z tego wynika przeciwnicy pogłębiania integracji mają akurat tyle, by móc groźnie kiwać palcem w bucie, ewentualnie wygłaszać płomienne, 2-minutowe manifesty przeciwko trzęsieniom ziemi – ale nic więcej. W tej sytuacji wydaje się pewne, że już wkrótce przeforsowana zostanie zarówno nowelizacja traktatu lizbonskiego, jak również Zielony Wał i inne wariackie wynalazki. W takim razie sprawa przekształcenia naszego nieszczęśliwego kraju w Generalne Gubernatorstwo w ramach IV Rzeszy wydaje się przesądzona.
Tymczasem za sprawą portalu “Onet”, któremu jakiś stary kiejkut wetknął nos w świeży trop (“wiecie, rozumiecie, redaktorze; macie tu gotowca i opiszcie to wszystko własnymi słowami, jak to wy potraficie”) okazało się, że na polsko-białoruskiej granicy w okolicy w Dubicz Cerkiewnych, w marcu doszło do strzelaniny. Do granicy bowiem zbliżała się kilkudziesięcioosobowa wataha kaukaskich gołoworiezów, którzy nie reagowali ani na środki łagodnej perswazji, ani nawet na strzały ostrzegawcze w górę. Więc kiedy tyraliera gołoworiezów się zbliżała, żołnierze zaczęli strzelać w ziemię tuż przed skrajem tyraliery. Natarcie wprawdzie zostało powstrzymane, ale nie na długo, bo zaraz pojawiła się Żandarmeria Wojskowa, która żołnierzy zakuła w kajdany i odstawiła do aresztu wydobywczego.
I tu się zaczyna niezamierzony, komiczny element sprawy. Po publikacji “Onetu” okazało się, że żaden z dygnitarzy nic o tym incydencie nie wiedział. Ani pan prezydent, który – jak się wydaje – o wszystkim dowiaduje się przypadkowo, ani Donald Tusk – bo “po co babcię denerwować, niech się babcia cieszy” – jak śpiewał Wojciech Młynarski – ani pan prokurator Generalny Adam Bodnar, ani wreszcie – minister obrony, chociaż tu sprawa się komplikuje, bo podobno Kosiniak wiedział, ale Kamysz nie. Okazało się jednak, że stare kiejkuty chciały w ten sposób trafić rykoszetem w znienawidzoną Ziobrę, bo ukrytą intencją publikacji było spławienie z wodą prokuratora Janeczka, podobno zatwardziałego ziobrysty. Ale prokurator Janeczek powiedział, że on też nic nie wiedział, jako że pan minister Bodnar odciął go od wszelkich ciekawych informacji. Zapanowała szalenie kłopotliwa sytuacja, bo wprawdzie dygnitarze okazali się niewinni, ale pojawiło się pytanie, kto w takim razie kazał Żandarmerii zakuć żołnierzy w kajdany? O tym, żeby działała bez rozkazu mowy przecież być nie mogło, bo jakże to – w wojsku i bez rozkazu? Normalnie można by zwalić wszystko na Putina, że to on rozkazał, ale to by było chyba jeszcze gorzej, bo jeśli to Putin, to co powiedzą sojusznicy w Waszyngtonie i Brukseli? I tak już nie wiadomo, co zrobić z tą całą komisją do badania ruskich wpływów, a gdyby jeszcze się okazało, że Putin rozkazuje naszemu wojsku, to już nie można by pokazać się na oczy w żadnym towarzystwie. Tedy rada w radę Rada Ministrów uradziła, że rząd pojedzie na sesję wyjazdową do Białegostoku, a kiedy przybędzie tam również pan prezydent, to nawet odbędzie się Rada Gabinetowa. I tak się stało. Żeby zatrzeć nieprzyjemne wrażenie i zagłuszyć jaskółcze niepokoje, i pan prezydent i pan premier zaprezentowali szalenie buńczuczne stanowisko. Pan premier Tusk stanął na nieubłaganym gruncie ochrony polskich granic i surowo przykazał ministru Kosiniaku-Kamyszu, żeby w niedzielę, na poczekaniu, napisał na kolanie ustawę o zasadach użycia broni i w ogóle. Podobno pan minister coś tam nawet napisał, ale mało kto był tego ciekaw, jako, że premier Tusk zapowiedział wyznaczenie wokół granicy strefy buforowej od 200 metrów do 2 km, a pan prezydent zapowiedział, że migrant, podobno Marokańczyk, który niedawno śmiertelnie ugodził nożem polskiego żołnierza, zostanie zidentyfikowany, schwytany i ukarany. W związku z tym na mieście pojawiły się fałszywe pogłoski, jakoby w tym celu został wynajęty znany detektyw od spraw beznadziejnych pan Krzysztof Rutkowski. Jeśli nawet misja mu sie nie uda, to odium spadnie na sektor prywatny, a nie na niewinnych dygnitarzy. To byłby nawet plus dodatni, ale czy w tych fałszywych pogłoskach jest chociaż ziarenko prawdy?
Stanisław Michalkiewicz