Czasem, powiedziałabym, zbyt często, życie nie toczy się tak jakbyśmy chcieli. Zbyt często nie toczy się zgodnie z prawidłami jakich mnie nauczono. Dekalog, tradycja, historia, wychowanie, religia – a tu dzieje się wiele poza tym wszystkim.

Nie tylko to. Jakoś tak dajmy się ogłupić. Pamiętam jeszcze w Polsce na zajęciach na uniwersytecie (socjologia ma UJ) dyskutowaliśmy równość i egalitaryzm. I wszyscy, no prawie wszyscy, chwalili jaki to równy i egalitarny ten polski komunizm jest. Musieli? Nie. Wierzyli w to, co gadają? W pewnym sensie tak. Czy czuli się wpakowani w ramki swoich możliwości? Nie, bo świata nie widzieli spoza drzew plant krakowskich. Kiedy próbowałam oponować i przedstawić swoje stanowisko, że równości i egalitaryzmu nie ma, zakrzyczeli mnie, że jak to, ja córka górnika z czarnego Śląska, dostałam się na elitarne studia właśnie jako przejaw równości i egalitaryzmu. I to miał być dowód na ich równość, że jakiejś Ślązaczce udało się wejść na zastrzeżone dla nich pastwisko. No tak wtedy równość i egalitaryzm określało się sloganem, że możesz być kim chcesz. Co za wierutna bzdura! Czy oni w to wierzyli? Bo ja nie, i pewnie dlatego zaszłam dalej niż mi sądzono, bo wiedziałam, że wszystko trzeba sobie samemu wydrapać, a potem trzymać się skarpy pazurami, żeby nie spaść.

To taki mit, nie tylko komunistyczny. Gdybyśmy dzisiaj zapytali, to i tak większość by powiedziała, że równość jest. Potencjalnie to może i jest, ale nie w rzeczywistości.
I tu dochodzimy do sedna dzisiejszego felietonu. Ostatnio kanadyjskie media obiegła cała seria artykułów dotyczących ‘foreign interference’, czyli obcej ingerencji w życie polityczne Kanady.

Ta bardzo śmierdząca sprawa dopiero ostatnio wypłynęła na wierzch jako Foreign Interference Offense / przestępstwa związane z ingerencją zagraniczną. Pisałam o tym na łamach Gońca kilkakrotnie, szczególnie o wpływach komunistów z Chińskiej Republiki Ludowej w Kanadzie. W zeszłym roku (1923) powołano Public Inquiry into Foreign Interference in Federal Electoral Processes and Democratic Institutions. Justice Marie-Josée Hogue, sędzina z Quebec Court of Appeal, została nominowana na komisarza tej komisji. Raport ukazał się 3 czerwca br. Stwierdzał on, że owszem, były ingerencje w kanadyjski system wyborczy, szczególnie ze strony Chin i Indii. No cóż, nawet bez komisarza to i tak było widoczne, za przyzwoleniem naszego kanadyjskiego rządu i jego premiera J. Trudeau. Po to jednak, aby zapoznać się z całym szczegółowym raportem wymagany jest najwyższy certyfikat bezpieczeństwa, który dla zwykłego kanadyjskiego śmiertelnika, szczególnie takiego, z Europy Wschodniej jest nieosiągalny. Przeczytali głównie politycy. I owszem, potwierdzili, to co i tak wszyscy bez raportu wiedzieliśmy, że Kanada jak bezbronne dziecię była (i jest) obiektem zabiegów innych państw w procesie popierania i wybierania swoich (za pieniądze, proszę państwa za pieniądze, bo to kosztuje). Szkoda, że ani nasze organizacje polonijne, ani nasze państwo macierzyste z tego nie skorzystało. Nie wiedzieli o takich oczywistościach? Nie wiedzieli, że polityczne lobby kosztuje? A co postkomunistyczni agenci RP w Kanadzie? Ci profesjonaliści (większość jeszcze szkolonych w Moskwie) nie czuli bluesa?

Efektem tego raportu rządu kanadyjskiego są legislacyjne poprawki tej całej niezręcznej, szokującej i wstydliwej na forum międzynarodowym sytuacji i dziury legislacyjnej umożliwiającej wolną hulankę polityczną obcych państw w Kanadzie. W Polsce takie zagraniczne wpływy są określone jako zdrada stanu i objęte kodem kryminalnym. No cóż, Polska ma znacznie dłuższą historię zagranicznych wpływów, to i litera prawa temu przeciwdziałająca jest ostrzejsza, co wcale nie znaczy, że stosowana. W Kanadzie, dopiero 20 czerwca, br. kanadyjski minister sprawiedliwości i prokurator generalny Arif Virani zaproponowali ustawę przeciwko wpływom zagranicznym (Bill C-70). Po prostu wierzyć się nie chce, że dopiero teraz. Oh, kanadyjska naiwności!
Co prawda dalej nie znamy szczegółów z raportu komisji d/s zagranicznej ingerencji. Nie znamy i znać nie będziemy, no bo nie możemy dostać tych certyfikatów dostępu do ściśle tajnych i poufnych wiadomości. Ale dotyczących naszego życia przecież?
Myślałam, że to gwóźdź do trumny obecnego do niedawna bardzo miłującego Chiny i Indie rządu. Ale gdzie tam!

Licząc na inną zapaść obecnego rządu, z niecierpliwością czekałam na wyniki wyborów uzupełniających w okręgu Toronto-St. Paul’s, które odbyły się 24 czerwca. Okręg ten od lat był liberalny. Liczyłam na to, że może teraz przełamie się w nim czerwona passa? Te wybory uzupełniające (byelection) były pomiędzy liberałką Leslie Church, a kandydatem konserwatystów Donem Stewartem. Te wybory uzupełniające miały być wskaźnikiem upadku liberałów. A prawie, że nie były. Na liście kandydatów były aż 83 osoby. Była to najdłuższa w historii Kanady lista kandydatów. Wielu uzyskało zaledwie kilka głosów, często tylko jeden – to znaczy, że tylko sami głosowali na siebie? Taka długa lista kandydatów (całe dwie strony) miała być protestem w stosunku do obecnego liberalnego premiera Trudeau i jego rządu, za nieprzeprowadzenie obiecanych reform w jurysdykcji wyborczej. Ale to obiecanki cacanki tego ciągle zdziwionego wszystkim rządu. Oczywiście ponieważ lista kandydatów była taaaka długa, to i liczenie głosów zajęło dłużej. Czekałam prawie do północy na wyniki. No i masz! Przed północą gruchnęła wieść, że liberałka wygrała. Poszłam spać, ze smutną refleksją, że znów nie mieli racji, wybierając nie tak jak powinni zgodnie z moją znajomością rzeczy. Co się zmieniło w nocy? Wszystko, bo wtorkowy oficjalny komunikat z Elections Canada podaje, że wygrał konserwatysta Don Stewart, zdobywając 15,555 głosów (42.1%) a liberałka Leslie Church zdobyła 14,965 głosów (40.5%).
Frekwencja była na poziomie 40% – jeszcze nie potwierdzona, głosującymi nie zarejestrowanymi wcześniej. I tak to 590 głosów (różnica między zwycięzcą Donem Stewartem a pupilką liberałów (była szefową kadr w ministerstwie finansów kierowanym przez Christię Freeland) Leslie Church okazuje się prorocze. Wszystkie media kanadyjskie trąbią o tym dzisiaj, a niektórzy polityczni obserwatorzy wręcz przewidują na tej podstawie szybki upadek obecnego liberalnego rządu. Czy tak będzie? Do jesieni się przekonamy.
Ze swej strony chciałam jeszcze dodać, że na długiej liście kandydatów było sporo nazwisk polskich – bo aż sześć. I to napawa mnie otuchą, że i nasza grupa w końcu się budzi z politycznego uśpienia do tego, że nie tylko stroje ludowe i kiełbaska, ale i wkład w nasz kraj osiedlenia zaczyna się i dla nas samych liczyć. Co prawda daleko nam do bycia tak silnymi i zorganizowanymi, aby nam zarzucić polityczną ingerencję, ale… Nie od razu Kraków zbudowano. Najpierw musi być wizja i siatka pojęciowa, umożliwiająca działanie na rzecz naszej społeczności w kraju naszego osiedlenia. I tę wizję musimy sami wypracować, a nie posłusznie wykonywać oczekiwania innych wobec nas. Przecież to nie o tytułowy zamach stanu chodzi, ale o podkreślenie znaczenia naszego miejsca w Kanadzie.

Alicja Farmus,
Toronto, 25 czerwca, 2024