Pan Agrest był naszym osiedlowym fryzjerem. Wszyscy – no prawie wszyscy, bo panie chodziły na trwałą ondulację do salonu fryzjerskiego przy głównej przelotowej ulicy – chodzili na strzyżenie do pana Agresta, choć pan Agrest wyuczonym fryzjerem nie był. Nauczył się tego fachu w czasie wojny – tylko tyle chciał o tym mówić. Na pytanie o to dlaczego nie strzyże pań, odpowiadał ze śmiechem, że owszem strzyże, tylko muszą się zgodzić na takie same strzyżenie jak wszyscy, bo tylko takie lubi robić. I strzygł. Równo. I chłopców i dziewczynki, i młodzieńców, i panów. Ja byłam u niego tylko raz z moimi braćmi. Ostrzygł nas porządnie, równo, wszystkich tak samo i od każdego wziął 8 złotych, choć mamie powiedział, że bierze 10 złotych od głowy. Różnicę, czyli 2 złote oddał każdemu dziecku z osobna – na cukierki. Takie to były czasy, że fryzjer ci dawał kieszonkowe, a nie odwrotnie. Matka jak mnie zobaczyła to o mało nie dostała apopleksji, bo mnie tak opitolił jak chłopaka, a tu wesele kuzynki za miesiąc. Dodatkowo najmłodszy brat wygadał się, skąd ma olbrzymiego lizaka, którego kupił za te 2 złote, które dostał od pana Agresta. Potem zastanawialiśmy się, czy pan Agrest nas chciał przekupić, żebyśmy do niego dalej ma strzyżenie przychodzili? Chyba był samotny. Podczas strzyżenia o wszystko wypytywał. I pamiętał. Pamiętał, że mu opowiadałam o mojej koleżance z klasy Dorotce i jak mnie kiedyś spotkał w sklepie, to zapytał o Dorotkę. Mój ojciec nie strzygł się u pana Agresta, bo mój ojciec był z Francji. Jedynie zawierucha wojenna zostawiła go po niewłaściwej stronie żelaznej kurtyny. Mój ojciec strzygł się u fryzjera Ficka, który go zawsze chwalił, że ma włos wypielęgnowany. Wypielęgnowany, to znaczyło przygładzony brylantyną, której nam dzieciom nie wolno było ruszać, a co dopiero używać. Raz jeden z moich braci przygładził sobie po kryjomu tą brylantyną nieustannie stojące koguty na czubku głowy. Sprawa szybko się wydała, nie tylko z powodu braku kogutów na głowie, ale z powodu unoszącego się zapachu brylantyny z łepetyny brata. Do dziś pamiętam ten zapach i słoiczek z zielonego szkła z zakazaną brylantyną w środku.
Niektórzy mówili, że pan Agrest nauczył się fachu w więzieniu, inni że w wojsku. Skąd pochodził? Nie wiadomo. W powojennej zbieraninie Śląska, można było żyć incognito. Pan Agrest miał też jeden z pierwszych telewizorów na osiedlu. W przeciwieństwie do innych, którzy wystawiali telewizor w oknie, żeby wszyscy widzieli, ale rzadko kogoś wpuścili do oglądania, a szczególnie nie dzieci, albo jeszcze lepiej, instalowali olbrzymią antenę telewizyjną na dachu, choć telewizora nie mieli, pan Agrest zawsze nas wpuszczał do oglądania, obojętnie czego. Skąd miał pieniądze na taki drogi telewizor – dopytywała się nasza sąsiadka.
Pan Agrest zmarł nagle, na zmasowany zawał serce, bo zdenerwował się jakimś meczem piłkarskim – byłam już wtedy na studiach w Krakowie. Nawet nie wiem za kim kibicował. Na pogrzebie pojawiło się dwóch synów pana Agresta. Jeden z wybrzeża, zdaje się z Gdańska, drugi aż z Niemiec. To ten z Niemiec przysłał mu pieniądze na telewizor. Na powrót trzeciego syna z wojny pan Agrest ciągle czekali.
A całe to wspomnienie o Panu Agreście przyszło do mnie, jak zbierałam agrest z mojego małego ogródeczka. Potem, kiedy z bratem zajadaliśmy się tym agrestem (żadne z naszych dzieci agrestu nie lubi), brat powiedział mi, że pan Agrest wcale nie nazywał się Agrest, tylko Angst. To nazwisko było dla nas za trudne do wypowiedzenie, dlatego też nazwaliśmy go Panem Agrestem. Zapewne jak siedzieliśmy u niego w kucki na podłodze oglądając telewizję widział w nas swoje dzieci?
Michalinka, Toronto 10 lipca, 2024s