Pan Maciek, u którego kupiłem zawór wodny, złączki i dwadzieścia pięć metrów węża, nie dowierza, że zaaranżowaliśmy podlewanie pagórka pod naszym balkonem podłączając się do instalacji wodnej pod kuchennym zlewozmywakiem. Procedura podlewania jest prosta; trzeba wciągnąć wąż do kuchni przez okno, podłączyć pod zlewem, a drugą stronę węża spuścić z balkonu i na koniec odkręcić wodę. Procedura odwrotna jest troszkę bardziej skomplikowana, bo trzeba uważać, aby woda z tej części węża co zostaje w kuchni nie zalała szafki w trakcie odłączania. Za pierwszym razem tak się stało i trzeba było wszystko wyjąć i szafkę wytrzeć do sucha, ale i tu w końcu znalazł się sposób.

Znowu mamy kłopot z pocztą, a ściśle mówiąc z kanadyjskimi celnikami. Wysłaliśmy jakieś lekarstwo do Sebastiana i torontoński urząd celny nakleił na kopercie nalepkę z zakazem dostarczenia przesyłki na terenie Kanady. Po kilku tygodniach paczuszka pojawiła się na naszej poczcie na Koszutce. To nie wszystko, musieliśmy ten zwrot dodatkowo opłacić.

***

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Szykujemy się do wyjazdu do Regensburga. Kupujemy na dworcu bilet do Pragi. Mamy szczęście, bo bilety międzynarodowe są drogie, ale do Pragi akurat jest zniżka. Stamtąd mamy jechać do Domaźlic, ostatniej stacji po stronie Czech. Aby kupić bilet do Domaźlic, wchodzę na stronę Českych dráh. Jest tu też angielskie menu i dobrze, bo czeski język, choć poprawia humor, przy zakupie biletów kolejowych może być mylący. W Domaźlicach mają odebrać nas nasi gospodarze. Ponoć stamtąd już niedaleko do Regensburga.
Pakowanie i gdzie jest różowa walizka? Jak można coś zgubić na 48 m2. Można, bo dwie skarpetki pętają się od jakiegoś czasu bez pary. Dwie osoby, jak to możliwe? Zaglądamy do trzech innych większych walizek. Może jest w środku? Potem pod jeden tapczan i drugi. Może pożyczyliśmy sąsiadkom? W końcu, po czterdziestu minutach przychodzi olśnienie. Przecież pożyczyliśmy ją kilka tygodni temu Teściówce.

Poniedziałek rano, nasz Intercity niedawno przekroczył czeską granicę. Pani konduktor płynnie operuje polskim, ale youtubove reklamy przeskoczyły nagle na niemiecki. Interesujące.

Mamy cały przedział dla siebie. Pani Basia nawet nie drzemie, ale całkiem dobrze śpi, odrabiając wczesne wstawanie o siódmej. Ja zbudziłem się jeszcze wcześniej i od razu przypomniało mi się, że mam uaktualnić instrukcję obsługi mieszkania dla Pani Gabrysi, która jedzie do Salou z córką i wnukiem pod koniec maja. Instrukcja, że zdjęciami ma dziesięć stron. Potem, co drugi dzień, będziemy ćwiczyć uruchamianie tamtego mieszkania.
Odpadła nam lekcja pianina. W tamtym tygodniu, nasz super nauczyciel zachorował. Teraz nas nie będzie. Ale dostaliśmy zadanie domowe. Ja mam nagrać telefonem menueta i przesłać mu ten plik. To męczarnia, bo zawsze coś nie wychodzi i trzeba zaczynać od nowa. W końcu, po jakichś dziesięciu razach udaje się i wysyłam plik WhatsAppem. Ponoć wypadnie całkiem nieźle.

Wysiadamy w Pradze i mamy prawie dwie godziny czasu, wychodzimy w tłumie do poczekalni i zastanawiamy co można z tymi dwoma godzinami zrobić.
Nagle Pani Basia dostrzega na tablicy pociąg, który zaraz odjeżdża do Monachium i na dodatek, wygląda na to, że zatrzymuje się w Regensburgu.
Lecimy znów na ten sam peron i jest tam ten drugi pociąg. Rozmawiamy krótko z konduktorem i wsiadamy. Nasz kumpel też powinien mieć bliżej. Powoli okazuje się, że przejazd koleją trwa jednak dość długo. Jedną z przyczyn jest wymiana lokomotyw. Poznajemy to po tym, że w trakcie podmiany nie ma napięcia i przestaje działać klimatyzacja. Do końca dobija nas jednak cena biletu. Za krótki odcinek z Domaźlic do Regensburga płacimy prawie dwa razy więcej niż za podróż z Pragi, w obie strony. 1250 koron to nie majątek, ale nasze oszczędności na podróży szlag trafił. Tanie bilety po prostu znikają w momencie, gdy pociągi przekraczają granice państwowe.
Ale w końcu wszystko się udaje, choć trwało to dziesięć godzin.

***

Daniel to złotnik wykształcony jeszcze w Polsce. Wraz z Panią Gabrysią przez lata prowadzili sklep jubilerski w centrum Regensburga. Teraz, prawie na emeryturze, prowadzą część biznesu z domu. W piwnicy jest kompletny warsztat, w którym Daniel może zrobić w tej specjalności wszystko, o czym większość dzisiaj kształconych adeptów złotnictwa nie ma nawet zielonego pojęcia. Nasz Patryk, w czasach, gdy jeszcze uczęszczał na jubilerstwo w George Brown College, miał okazję odbyć u Daniela sześciotygodniową praktykę.
To i kursy u słynnego Jury w Utrechcie ( https://www.jurajewelry.com ) przełożyły się na jego obecne umiejętności. Niedawny jeszcze student, od trzech już lat prowadzi w torontońskim college’u praktyczny kurs obsadzania diamentów znany w branży jako „Pavé”.
Ale złotnictwo to nie jedyna specjalność Daniela. Dochodzi też kuchnia i grill i na tym skupiamy się jako goście.

Wtorkowy poranek zaczyna się omletem z grilla. Pan Daniel dodał płytę z nierdzewki na wierzch ogrodowego grilla. Zwykły omlet zamienia się w super danie.
Zanim dojdziemy do obiadu i popisowego kremu z białych szparagów, jedziemy do miasta. Nie przywieźliśmy win, bo plan Pani Basi to wizyta w Kauflandzie i przegląd tamtejszych półek. Interesują nas raczej wina francuskie i znajdziemy ich trochę. Nawet Châteauneuf-du-Pape. Do zupy szparagowej pasuje jednak Pouilly-Fume o smaku agrestu i marakuji.

***

Przepis Daniela na krem z białych szparagów dla 4-ch osób:
3 wiązki białych szparagów.  Obcięte, twarde końce wyrzucić, szparagi obrać ze skórki, odkrojone czubki 1.5- 2 cm, odłożyć.
Posiekać cztery szalotki i jedną cebulę, kilka ząbków czosnku. Podsmażyć w garnku na maśle.
Dodać dwa średnie ziemniaki pokrojone w kostkę. Dodać szparagi pokrojone w 2-3 centymetrowe kawałki. 1-2 kostki bulionu, do smaku.
Zalać wodą, aby przykryła jarzyny. Podgotować aż wszystko zmięknie. Zmiksować.
Dodać ok. 50 g śmietankowego serka topionego, aby się rozpuścił.
Podsmażyć na maśle końcówki szparagów do zarumienienia, można też podsypać odrobiną bułki tartej.
Podawać zupę w talerzach, zarumienione końcówki szparagów na wierzch. Podlać na talerzu odrobiną oleju z dyni. Sól, pieprz do smaku.
Dzień później my wkroczymy do kuchni i do obiadu dodamy zupę – krem z przyrumienionych na maśle porów.

***

Gospodarze przygotowali dla nas niespodziankę. To wizyta w klasztorze w Weltenburgu. Dojazd statkiem wycieczkowym po Dunaju. Sam klasztor, Bawarskiego Zgromadzenia Benedyktynów został założony w 617 roku przez mnichów Agilusa i świętego Eustazjusza. Oprócz posługi religijnej, mnisi prowadzą też, uchodzący za najstarszy w Europie browar. Na terenie podwórca klasztornego działa restauracja. Cóż innego można dodać do bawarskiego piwa jak nie pieczone golonko! I nie zawiedziemy się.

Niedziela i msza w regensburskiej katedrze a potem spacer po mieście. Podążamy w kierunku mostu Steinerne Brücke, a celem wizyty jest słynna Wurstküche, niegdyś ponoć kuchnia dla budowniczych mostu. Jest koło południa. Wokół restauracyjki tłok; kupujemy małe bułeczki do których, oprócz kiełbasek dodano tradycyjnie kapustę i musztardę. Na ścianie restauracji zaznaczono poziomy wody, jakie kiedyś osiągał Dunaj w czasie powodzi. Podobnie było w Weltenburgu – na ścianach klasztoru zaznaczono stany powodziowe sprzed dziesiątek lat. Posileni, wchodzimy na sam most, pochodzący z połowy dwunastego wieku. Był też ponoć wzorem dla mostu Karola w Pradze. Sporo tu młodzieży i to w tradycyjnych strojach; sukienki w kwiatki, białe koszule i skórzane krótkie spodnie. Abstrahując od tego co może czuć i myśleć Polak spoglądając na te stroje, trudno nie zauważyć utożsamienia się młodych z tradycją Bawarii.

Popołudnie to tradycyjny obiad w domu, razem z córką, mężem i kilkuletnim synem. W kuchni króluje tym razem Pani Gabrysia. Do mięsa tradycyjne kluski śląskie, ale deser to gigantyczne tiramisu z truskawkami.
No i wizyta dobiega końca. Jeszcze były ambitne plany odwiedzenia pobliskiego Passau, ale energia wyleciała jak z balonu, zaraz po śniadaniu w poniedziałek. Skończyło się na drobnym leżakowaniu, na jeszcze jednym piwie od benedyktynów z Weltenburga i na wyprawie do Globusa, Aldiego i jakichś dwóch innych sklepów. Walizka jakimś cudem domknęła się, ale też obdarowano nas dodatkową torbą na wiktuały i na butelki z wodą.

***

We wtorek trzeba było wstać wcześnie, bo przed siódmą, aby wyjechać do Domaźlic o ósmej. Kilometrów jest tam ponad sto, a nie, jak pierwotnie się zdawało, sześćdziesiąt. Może jednak jechanie pociągiem do samego Regensburga to nie taki zły pomysł?
Dojechaliśmy pół godziny przed przyjazdem pociągu. Stacja graniczna przypomina te nasze z podgórskich miejscowości. Peron szeroki na metr z hakiem, wysypany żwirem. Pociąg spóźniony, ale jest. Miejsca też, co prawda musieliśmy przegonić jakiś dwie panienki, które się zaraz przesiadły na inne fotele.
Piechula nie dał nam na drogę jajek na twardo, ale za to cztery bułki z masełkiem, serem i bawarską szynką. Zaraz po wejściu do pociągu pożarliśmy na spółkę jedną. To w ramach niszczenia przeciwnika i eliminowania wszelkich przeszkód na drodze do planowanej diety doskonałej. Motywacja tym silniejsza, bo nie wiedzieć czemu, waga u naszych gospodarzy zaczęła pokazywać o dwa kilogramy więcej.
Tuż przed Pragą sielanka się jednak skończyła. Na ostatniej stacji podmiejskiej, konduktor przeszedł wzdłuż wagonów i oznajmił, że pociąg dalej nie pojedzie i trzeba wysiadać. Do dworca głównego można dojechać metrem.
No i w tempie przyspieszonym zapoznaliśmy się z metrem praskim. Udało się nam nawet kupić bilety płacąc Master Card z Canadian Tire. Potem Pani Basia miała trochę czasu, aby obejść drogerie na dworcu, a ja pilnowałem bagażu i telefonu. Następny pociąg, ten do Warszawy, miał już 45 minut opóźnienia. Jeszcze zaliczyliśmy croissanta z migdałami i z mleczną kawą u Paula, tego paryskiego. W Warszawie też jest taki. Na koronach nijak się nie wyznajemy, ale jesteśmy pewni, że Mastercard zna przelicznik. Dodatkowy problem tych opóźnień to ubikacja. Nie mamy przy sobie żadnych monet, ani euro, ani koron, a babcie klozetowe na pewno są i prawie na pewno nie akceptują karty kredytowej, nawet tej z Canadian Tire. Na szczęście dotrwaliśmy do pociągu. Ale uwaga; z tego co doświadczyłem wynika, że České dráhy ryglują drzwi do kibelków, gdy pociąg stoi na stacji.
Na dworcu w Katowicach godzina spóźnienia, ale na tablicy tylko pięćdziesiąt dziewięć minut. Ponoć przy opóźnieniu powyżej godziny, można reklamować bilet? Sprawdzimy!

***

W kilka tygodni później niespodziewany epilog. Wydarza się to co wydaje się odległe, nieprawdopodobne i wręcz niemożliwe. To jak z tymi wulkanami, które dymią, kopcą i mogą wybuchnąć i w końcu prawie na pewno wybuchną, ale nikt w to nie wierzy!

A Dunaj jednak wylewa. Pani Gabrysia posyła nam serię zdjęć. Zalane zostają miejsca, w których postawiliśmy stopy. Most kamienny w Regensburgu i słynna Wurstküche, tuż obok i mury klasztoru w Weltenburgu. Na ścianie klasztoru i restauracji pewno zostanie zaznaczona kolejna pozioma kreska A.D. 2024.

Leszek Dacko