Plan naszkicowano następujący: stłuką okno, mną, moja wredna osoba nieposelska porzuci skład Pendolino, ataki kaszlu miną.
Tak, tak, składy Pendolino nie kaszlą, wiem. Mój za to zabija na śmierć i aby tę wiedzę przyswoić, w 2021 roku dość było posłuchać któregoś z medialnych guru covidowych. Żadne czary czyli, iż wobec typa wracającego z Warszawy by PKP Intercity, współpasażerowie rozważali opcję defenestracji. W depeszy PAP z czerwca 2021, czytamy: (…).
Żartuję. Poważnie: wstałem za wcześnie. Angina zeszła niżej. Męczące napady na zmianę wilgotnego i suchego kaszlu towarzyszyły mi bezustannie. W lutym 2023 pani doktor zaordynowała RTG. “Tragedii nie ma” – orzekła przeglądnąwszy kliszę, polecając następnie, bym wyhodował sobie “chlamydię płuco-cośtam”. Bakteria taka, paskudniejsza od koleżanek. Na wymazie z gardła miałem ją hodować. Nie wyhodowałem. I w tym miejscu bezpieczny dotąd parkiet znika, a my wstępujemy na schody.
***
Z ujemnym wynikiem wymazu potruchtałem mianowicie do przychodni, gdzie wypowiedziawszy nazwisko mojej pani doktor, że to dla niej, zostawiłem papier w dobrych rękach. Tak sądziłem. Następnie zawinąłem się i tyle mnie widzieli. Nie pierwszy błąd w moim życiu, choć akurat ten poczyniony nieświadomie w formacie ojca wszystkich błędów.
W międzyczasie zrobiła się końcówka marca. Kaszlałem na sucho, na wilgotno, na okrągło. Mokry pozwalał odkrztuszać co tam w płucach zalegało, suchy dusił, indukując ponadprzeciętną złość. Przez kolejne miesiące Szanowna Właścicielka wkrzykiwała we mnie (tak, wkrzykiwała) polecenie: “Do lekarza idź!”. Na co odwarkiwałem: “Tak jest!”. Jakoś z końcem listopada powlokłem się, od miesięcy narzekając na zmęczenie, niewyspanie, i w ogóle okropne nicniechcenie. W gabinecie prędko wyszło na jaw, że pani doktor nie otrzymała wyniku z chlamydią. Znaczy tego bez chlamydii. Wynik trafił do mojej koperty z aktami – i już. “Zniknął mi pan z systemu” – wyjaśniła skonsternowanemu pacjentowi. Tymczasem – zapewniła zaraz – w wypadku ujemnego wyniku zamierzała “kontynuować diagnostykę w kierunku chorób płuc”.
Wyjaśnienie przyjąłem z dobrą wolą, poczym lekarka przyłożyła ucho do piersi (nie moje ucho do jej piersi, tylko vice versace, to ci smutek), odsłuchała co tam do jej uszu jej stetoskop szepcze, a co wewnątrz mnie chrypi, pieje, czy tam gra. Następnie powiedziała, że gra mi tak mocno, że nic jej tu nie gra (“Odoskrzelowe zapalenie płuc” – usłyszałem), i żeby znowu wszystko zagrało zleciła co tam mi trzeba było. Więc antybiotyk w dawce jak dla słonia. Czy dla stada słoni. Więc oczekiwanie na termin tomografii, oczekiwanie na wynik, oczekiwanie na konsultację pulmonologiczną. Jeszcze dalej termin konsultacji: za pół roku. “Proszę wtedy przyjść z wynikami” nie wprawiło mnie w dobry humor. Lepiej już było, wiadomo.
…I tak minął grudzień 2023, i tak nadszedł styczeń 2024. Gdzieś tak po Trzech Królach, może po sześciu petrach, prywatna wizyta u pani pulmonolog. Na podstawie opisu TK, cytuję: “w szczytach oraz okolicach obwodowych obu płuc widoczne obszary zwłóknień, pogrubienia przegród międzyzrazikowych z zagęszczeniami matowej szyby o morfologii plastra miodu” – pani pulmonolog orzekła śródmiąższowe zapalenie płuc z postępującym włóknieniem. O nieznanej etiologii.
I dopiero się zaczęło. Proszę odstawić antybiotyk, albowiem antybiotykoterapia w zastanych okolicznościach jest zbędna. To raz. Za dwa robiła propozycja “wielotygodniowego, być może wielomiesięcznego”, zagnieżdżenia się (to ostatnie to ja, nie pani pulmonolog) na oddziale chorób płuc. W celu “pogłębionej diagnostyki” oraz “ewentualnego leczenia”. Ze skierowaniem do szpitala zawierającym wykrzyknik (czyli z dopiskiem “cito!”, w pakiecie: transport medyczny wprost z gabinetu). Miałem co tchu, nie zwlekając, w te pędy, migiem i w lot, zaraz, teraz, z miejsca i natychmiast – miałem pozwolić się wieźć, kłaść się, się diagnozować się, się leczyć.
– A wyłączając konieczność hospitalizacji pani doktor? Cokolwiek?
– W obu istniejących programach lekowych warunkiem brzegowym jest rozpoznanie włóknienia samoistnego. Oznacza to konieczność poddania się diagnostyce w warunkach oddziału szpitalnego. Plus sterydy… – bęc! Tu okazało się, jak wygląda prawda o leczeniu towarzyszącym. Jak źle wygląda. Wymagałem albowiem: “Leczenia dużymi dawkami sterydów w warunkach oddziału szpitalnego”, co miało skutkować “zaostrzeniem cukrzycy”, a także rozchwianiem kontroli nadciśnienia “dodatkowo obciążając serce”.
Sterydy na drodze ku niewydolności krążenia? To był wstrząs. “Dziękuję, nigdzie nie idę” – podziękowałem pani doktor, szparko opuszczając gabinet. Gdybym został, gdybym oddalił się gdziekolwiek indziej niż w kierunku miejsca stałego zakwaterowania, zakrawałoby to na nonsens. Na obłęd. Rzecz jasna uwzględniwszy indywidualną perspektywę poznawczą.
***
Czy utkwiłem w imadle “włóknienia samoistnego płuc”? Czy do asfaltu konieczności przylgnąłem nieodwołalnie? Czy ruszył walec drogowy, toczący przed sobą bęben ostatecznego finału? Panie Szekspir, jest pan tu? Po odpowiedzi zapraszam za dwa tygodnie tym razem. Nie przedłużajmy.
Krzysztof Ligęza
Kontakt z autorem: widnokregi@op.pl