Prezydent Stanów Zjednoczonych jest najpotężniejszym politykiem świata. Tak przynajmniej wynika z jego konstytucyjnych uprawnień. W odróżnieniu od większości państw, USA nie mają premiera i prezydent – w założeniu – kieruje całą administracją; prezydent mianuje wszystkich członków gabinetu i większość wysokich rangą urzędników rządów federalnego, mianuje sędziów sądownictwa federalnego, jest naczelnym dowódcą wojskowym, ma nieograniczone uprawnienia do kierowania działaniami wojska, chociaż to Kongres powinien wypowiadać wojnę. Ostatnimi czasy jest to jest omijane przez to, że wojny nie nazywa się wojną.
Jednym słowem, jeśli kogoś zapytać kto rządzi Stanami Zjednoczonymi to odpowiedź powinna brzmieć, prezydent. Nie jest to jednak dzisiaj takie oczywiste, patrząc na Joe Bidena widząc jakiej pomocy wymaga przy wygłaszaniu przemówień, jak wielkie objawy demencji u niego widać. A zatem kto rzeczywiście decyduje o tym kiedy nacisnąć czerwony guzik? Bo trzeba chyba mieć nadzieję, że nie Joe Biden?
Piszę o tym wszystkim gdy kampania prezydencka w USA, która właśnie zaczyna finiszować, obnaża cały system udawania.
Wystawiając Kamalę Harris na kandydata Partii Demokratycznej i robiąc jej tę całą medialną klakę, ci którzy prawdziwie rządzą zdają się nam mówić, że tak naprawdę to nie ma znaczenia, kto jest na tym stanowisku, byle była to osoba “kooperująca”, czyli taka, która dobrze czyta z telepromptera i nie wierzga kiedy prosi się ją o zatwierdzenie poważnych decyzji.
Wystawiając Kamalę Harris, ci którzy naprawdę rządzą pokazują, że Stany Zjednoczone, niczym na autopilocie, są w stanie prowadzić światową politykę, dokonywać reform, słowem są krajem zarządzanym mniej lub lepiej mimo, że Harris ma mgliste pojęcie o świecie.
To wszystko stanowi jeden z elementów ewolucji naszego postrzegania demokracji, jako systemu coraz bardziej zoligarchizowanego, sterowanego przez „specjalistów”
Już za sprawą “pandemii” dowiedzieliśmy się, że tak naprawdę, to powinniśmy słuchać ekspertów, a nie wyrażać opinię przez naszych przedstawicieli, których wybraliśmy. Ekspertów czyli ludzi pokazanych palcem przez system; słuchać przekazu, który jest wskazany jako „prawdziwy”.
To kogo wybieramy ma coraz mniejsze znaczenie, bo i tak prawdziwa władza jest gdzie indziej.
Kto prawdziwie rządzi trudno powiedzieć, chociaż były prezydent Donald Trump powiedział w którymś z wywiadów, że „wie kto kontroluje Bidena”.
Kamala Harris jest więc swego rodzaju dopełnieniem tego przekazu; nieważne, że ma nikłe pojęcie o sprawach światowych, ważne jest że ma pożądane cechy zewnętrzne, jest dobrym komunikatorem/demagogiem i sprawnie przekaże przesłanie. Od kogo? Nikt do końca nie potrafi odpowiedzieć na to pytanie, prawdziwa władza jest ukryta i impregnowana na społeczne „zachcianki”
Najlepiej by było gdybyśmy mogli sobie „wybierać” spośród kandydatów podstawionych, wtedy nie ma żadnego kłopotu. Kłopotem jest Donald Trump, który uwierzył w amerykańską konstytucję i jej artykuły oddające władzę w ręce “ludu”, a przecież „To było dawno i nieprawda”. Trump jest człowiekiem, który potrafi negocjować, być może więc ułoży się z aparatem systemu, ale z pewnością chce też mieć własne zdanie i wiele razy to własne zdanie forsował. Prawdopodobnie dlatego przeleciała mu kula koło ucha. Może było to tylko ostrzeżenie?
Nawiasem mówiąc, ciekaw jestem postępów śledztwa w sprawie zamachu na byłego prezydenta. Jakoś nie słychać czym zamachowiec był motywowany, czy miał wspólników, z kim się kontaktował? Cicho sza…
Stany Zjednoczone są w stanie głębokiego kryzysu i nie ma już powrotu do tego co było. Make America Great Again to piękne hasło, ale niemożliwe do wykonania. Jak to ujął mądry Grek, nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Aby powrócić do wielkości Ameryka musiałaby podmienić ludzi, którzy ją zamieszkują na bardziej pracowitych, ceniących duże rodziny, posiadanie dzieci itp. Od kilku dekad dominującą opowieścią o Ameryce jest filozofia używania życia, a nie pracy dla innych.
Z filozofią używania życia daleko się nie zajedzie, tym bardziej, jeśli ma się za przeciwników kontynentalne Chiny oparte na konfucjanizmie i zdygitalizowanym komunizmie.
To, co mogłaby przynieść prezydentura Donalda Trumpa to zaakceptowanie nowego położenia byłego hegemona i próbę odnowienia gospodarczej żywotności w oparciu o to co wciąż w Ameryce jest zdrowe.
Prezydentura Joe Bidena oraz wystawienie Kamali Harris jako kandydatki Partii Demokratycznej (pomimo tego, że elektorzy są zobowiązani głosować na kandydata z primaries) to kpina z demokracji i tego starego kawałka papieru, na którym napisane jest We the People.
W Rzymie cesarz Kaligula uczynił senatorem swego ulubionego konia, pokazując senatorom gdzie ich miejsce, dzisiaj mamy do czynienia z czymś podobnym.
Andrzej Kumor